„Brat przechwalał się tym, jak zarabia na życie. Jego tajemnica wyszła na jaw przez zdjęcia z wieczoru panieńskiego”
„Wszystko we mnie buzowało – złość, zażenowanie, niedowierzanie. I jeszcze coś gorszego: zawód. Jak mógł tak bezczelnie kłamać? Jak mógł przez tyle lat budować wokół siebie pozory”.

- Redakcja
W naszej rodzinie wszyscy mieliśmy swoje role. Mama trzymała wszystko w ryzach, tata milczał, kiedy nie wiedział, co powiedzieć, a ja – jako młodsza siostra – przez większość życia byłam tą, która się uczy, pyta i wierzy. A mój brat, Piotrek? On był naszym bohaterem. Przystojny, wysportowany, pewny siebie. Od kilku lat twierdził, że jest trenerem personalnym. Miał profil na Instagramie, wrzucał tam filmiki z siłowni, motywacyjne cytaty i zdjęcia bicepsów. Cała rodzina była z niego dumna. Klientki pisały do niego „Panie trenerze”, a on z uśmiechem odpowiadał, że zaraz rozpisze plan treningowy. Ale prawda, jak się okazało, była zupełnie inna. Wyszła na jaw przez przypadek. A właściwie przez wieczór panieński, który miał być szalony, a zamienił się w emocjonalną bombę. I to ja musiałam posprzątać to, co z niej zostało.
Nasza gwiazda rodziny
– Zobacz, znowu wrzucił filmik – powiedziała mama, pokazując mi ekran telefonu. – Mój Piotruś, jak pięknie ćwiczy te swoje... no, brzuszki!
– To martwy ciąg, mamo – poprawiłam ją i uśmiechnęłam się z politowaniem.
Wiedziałam, że mama była z niego dumna. W sumie, kto by nie był? Piotr był wysoki, umięśniony, zawsze opalony, nawet zimą. Miał idealnie przycięty zarost i te swoje motywujące teksty: „Nigdy się nie poddawaj”, „Trening to życie” albo „Ból to tylko słabość opuszczająca ciało”. Tata nie rozumiał połowy z tego, ale kiwał głową i czasem rzucał:
– Chłopak wie, co robi. Ma klientów, zarabia, nie siedzi na garnuszku.
Tyle że nikt z nas nigdy nie widział tych klientów. Ani jednej osoby, która by powiedziała: „Tak, Piotr mnie trenuje”. On zawsze miał jakąś wymówkę – że ćwiczy w prywatnym klubie, że klienci chcą dyskrecji, że nie może zdradzać ich tożsamości. Kupowaliśmy to wszystko, bo... bo chcieliśmy. Bo łatwiej było wierzyć w sukces niż zapytać, czy to wszystko naprawdę.
Gdy przychodził na rodzinne obiady, opowiadał historie o celebrytach, których spotkał na siłowni. Myślałam, że może lekko koloryzuje, ale kto nie koloryzuje? W końcu to Piotrek. Zawsze pewny siebie, zawsze z telefonem przy twarzy, jakby zaraz miał zadzwonić ktoś ważny. Aż do momentu, gdy pewnego dnia ja też złapałam za telefon – i zobaczyłam coś, co nie miało prawa istnieć.
Sprawa honoru i mięśni
Piotr zawsze miał dar do opowiadania. Mówił z takim przekonaniem, że można było uwierzyć we wszystko. Nawet w to, że trenował „gościa z telewizji, ale nie może zdradzić nazwiska, bo kontrakt”. Wypowiadał słowa jak trener z filmów – powoli, poważnie, z lekkim półuśmiechem. I jeszcze ten ton: niby skromny, a pełen dumy. Mama rozczulała się, tata był dumny, a ja... no cóż, ja przez długi czas po prostu nie chciałam grzebać.
Wiedziałam, że rzucił studia po drugim roku, żeby „skupić się na pasji”, jak to mówił. Rano spał, potem jechał „na trening”, a wieczorami wracał niby zmęczony, ale zawsze miał czas na kolejne zdjęcie koszulki i „selfie z siłowni”. A przecież siłownia to nie selfie, tylko pot, praca, klienci. Ale jakoś nikt z nas nie zadawał prostych pytań.
Wszystko zaczęło się kruszyć, kiedy zapytałam go, czy mógłby ułożyć plan treningowy dla koleżanki z pracy. Od razu się skrzywił.
– Nie mam teraz miejsca dla nowych klientek – rzucił bez namysłu. – Poza tym skupiam się teraz na pracy z zawodnikami.
– Ale przecież mówiłeś, że lubisz pracować z kobietami? – podsunęłam, udając naiwność.
Wzruszył ramionami, a potem zmienił temat. Niby nic, ale właśnie wtedy poczułam, że coś tu nie gra. Zaczęłam obserwować uważniej. Godziny, w których niby trenował. Stroje, które wyglądały bardziej na pokazowe niż robocze. I to dziwne uczucie, że cały jego świat opiera się na wizerunku. Nie na pracy. Na zdjęciach, nie na ludziach.
Tajemniczy wyjazd i dziwny powrót
Wyjechał nagle, bez większych zapowiedzi. Powiedział, że ma „intensywny obóz treningowy z zawodową drużyną kobiecą”. Mama była dumna jak paw.
– Widzisz? To już nie tylko celebryci, ale i poważny sport! – zachwycała się. – Piotruś to chłopak z misją.
Ja tylko skinęłam głową. Niby wszystko się zgadzało – torba sportowa, dresy, nawet jakieś papiery leżące na stole, z nagłówkiem „Plan treningowy – wyjazd sierpień”. Tylko że coś w tym wszystkim było za czyste. Zbyt dopracowane. Jakby sam dla siebie tworzył tę iluzję. Pojechał na sześć dni. Przez cały ten czas wrzucał zdjęcia: raz z lasu, raz z siłowni, raz selfie z proteinowym shakiem. Ale na żadnym nie było nikogo poza nim. Żadnej grupy, żadnych dziewczyn, żadnego sportu. Tylko on i jego bicepsy.
Kiedy wrócił, był jak po wizycie w spa, nie jak po obozie treningowym. Odpoczęty, opalony, spokojny. Mama zrobiła rosołek, tata nalał piwa, a Piotr zasiadł jak zwycięzca.
– Obóz intensywny, ale dziewczyny dały radę – opowiadał, gestykulując. – Mamy postępy, rekordy życiowe, pełna satysfakcja.
– A jak drużyna się nazywa? – zapytał tata. – Może gdzieś o was pisali?
– Eee, to taka półprofesjonalna ekipa, bardziej lokalna – wymigał się natychmiast.
Wtedy już byłam pewna: coś ukrywał. Nie wiedziałam jeszcze co, ale miałam zamiar się dowiedzieć. I zupełnie nie spodziewałam się, że odpowiedź przyjdzie tak szybko. I z tak nieoczekiwanego źródła.
Wieczór panieński zmienił wszystko
Wieczór panieński organizowała moja przyjaciółka, Sandra. Miała wyjść za mąż za mojego byłego kolegę z liceum – trochę to dziwne, ale między nami nigdy nic nie było, więc mogłam śmiało się cieszyć ich szczęściem. Impreza miała być z pompą. Wynajęłyśmy salę w klubie, zamówiłyśmy drinki z suchym lodem, DJ-a i – uwaga – striptizera. Dla żartu, wiadomo. Nikt nie traktował tego serio.
Kiedy wszedł, wszystkie zaczęłyśmy piszczeć. Wysoki, w masce, zbudowany. W ręku trzymał sztuczne kajdanki i mówił, że jest „niegrzecznym policjantem, który musi nas wszystkich ukarać”. Zbliżył się do Sandry, zaczął taniec. Dziewczyny robiły zdjęcia, nagrywały filmiki, śmiały się jak dzieci. Ja się nie śmiałam. Ja zamarłam. Ten głos. Ta postawa. Ten tatuaż na ramieniu. To był Piotr.
Wiedziałam, zanim zdjął maskę. Wiem, jak rusza ramionami, wiem, jak się śmieje, wiem, jak wygląda ten cholerny tatuaż smoka na barku, który sobie zrobił „dla motywacji”. On, nasz dumny trener, idol mamy, guru taty – tańczył w stringach przed grupą rozwrzeszczanych dziewczyn. I wyglądał na całkiem wyluzowanego.
Zrobiłam zdjęcie. Nie wiem po co. Może żeby samej sobie udowodnić, że nie śnię. Potem wyszłam z sali i długo siedziałam w toalecie, próbując się uspokoić. A głowę miałam jedną wielką migawką: Piotr z hantlami, Piotr z tekstami motywacyjnymi, Piotr w lateksowym stroju i... Piotr okłamujący nas wszystkich.
Prawda, która boli
Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, mając przed oczami taniec mojego brata w otoczeniu balonów i różowych lampek. Wszystko we mnie buzowało – złość, zażenowanie, niedowierzanie. I jeszcze coś gorszego: zawód. Jak mógł tak bezczelnie kłamać? Jak mógł przez tyle lat budować wokół siebie pozory, a w rzeczywistości... sprzedawać swoje ciało na wieczorach panieńskich?
Rano wstałam i podjęłam decyzję: koniec z udawaniem. Pokazałam zdjęcie mamie. Nie zareagowała od razu. Przez chwilę wpatrywała się w ekran, jakby nie rozumiała, co widzi.
– To jakiś żart? – wyszeptała w końcu. – To... może to nie on?
– Mamo, widziałaś ten tatuaż milion razy – powiedziałam chłodno. – Poza tym słyszałam jego głos. To był Piotr.
Nie zaprzeczyła. Zamknęła oczy i usiadła ciężko na krześle.
– Boże święty... Przecież ja wszystkim mówiłam, że on trenuje sportowców...
Tata wszedł do kuchni, widząc nas obie blade jak ściana. Pokazałam mu zdjęcie bez słowa. Zmarszczył brwi, spojrzał na mnie, potem na mamę. Oparł się o blat i po dłuższej chwili powiedział:
– No to nas Piotruś załatwił. Nie jako trener, ale jako artysta estradowy.
Kiedy wieczorem Piotr przyszedł, czekała nas rozmowa. Nikt nie krzyczał. Po prostu zapytałam:
– Dlaczego?
Patrzył na nas, potem opuścił wzrok. I powiedział cicho:
– Bo kłamstwo łatwiej się sprzedaje niż prawdę. A ja też muszę z czegoś żyć.
I co teraz, braciszku?
Po tamtej rozmowie nie było już wielkich uniesień. Mama przestała udostępniać jego zdjęcia na Facebooku, tata udawał, że „nic nie widział”, a ja... ja poczułam dziwną pustkę. Nie dlatego, że Piotr robił to, co robił – dorośli ludzie robią różne rzeczy, nawet te, których się nie spodziewasz. Tylko dlatego, że przez lata patrzyliśmy mu w oczy i nie widzieliśmy nic. Nawet cienia kłamstwa.
O dziwo, sam Piotr nie próbował się specjalnie tłumaczyć. Powiedział, że tak wyszło. Że nie miał klientów, nie miał pieniędzy, a potem poznał dziewczynę z agencji. I że to wszystko było chwilowe, dopóki się nie odbije. Ale chyba mu się spodobało, bo chwilowe trwało dwa lata.
– W internecie łatwo udawać trenera – rzucił w pewnym momencie. – Wystarczy lustrzanka, siłownia, filtr i parę cytatów.
Nie miałam siły na moralizowanie. Przecież to jego życie niż nasze. Ale miałam nadzieję, że chociaż teraz przestanie grać. Nie przestał. Jego profil dalej istnieje. Nadal wrzuca zdjęcia z treningów, nadal pisze, że prowadzi „indywidualne konsultacje”. Tylko my już nie reagujemy. Nie komentujemy. Nie pytamy, jak mu idzie.
Bo jeśli czegoś się nauczyłam, to tego, że nie każdy bohater jest prawdziwy. Czasem to po prostu dobrze zrobiona iluzja. A czasem – brat, który wolał nas okłamywać, niż przyznać, że nie jest tym, za kogo go uważaliśmy. Nie mam już złudzeń. Ale mam spokój.
Nina, 29 lat
Czytaj także:
- „Synowa widzi we mnie wroga i uważa, że wychowałam niedorajdę. Obwinia mnie nawet za problemy w swoim małżeństwie”
- „Mój mąż wychodził z lornetką do lasu na pół dnia. Czułam, że robi coś niemoralnego, ale to przeszło moje oczekiwania”
- „Rozwiodłam się z mężem w kwadrans, ale podział majątku trwał dłużej niż nasze małżeństwo. Nie odpuszczę ani złotówki”

