Reklama

Długo nie sądziłem, że pieniądze mogą naprawdę skłócić ludzi aż tak bardzo. Dorastałem w biednej rodzinie, gdzie każdy grosz był na wagę złota, a mimo to trzymaliśmy się razem. Gdy dorosłem, udało mi się wyjść na prostą: mam dobrą pracę, mieszkanie w centrum i samochód prosto z salonu. Nie jestem milionerem, ale żyję wygodnie. Mój młodszy brat, Michał, został na miejscu — bez ambicji, bez zawodu, ciągle na zasiłku. I choć sam nic nie robi, żeby poprawić swój los, obwinia mnie, że nie dzielę się z nim pieniędzmi. Uważa, że jestem mu coś winien.

Nie potrafiłem mu współczuć

Michał zawsze był inny. Mniej obowiązkowy, a bardziej impulsywny. Kiedy ja zakuwałem do matury, on włóczył się z kolegami po osiedlu. Kiedy ja kończyłem studia, on pierwszy raz trafił do pośredniaka. Nie mówię tego z wyższością, tylko po to, żeby pokazać, jak bardzo się od siebie różnimy. Każdy z nas dostał ten sam start. Tę samą szkołę, ten sam dom, tych samych rodziców. Różnicę zrobiły wybory: nasze decyzje.

Odkąd pamiętam, Michał miał pretensje do całego świata. Do ojca, że za dużo wymagał, do matki, że go nie rozumiała, do nauczycieli, że się uwzięli, a teraz... do mnie, że żyję „na poziomie”. Że mam nowe buty, że w weekend byłem w spa, że zjadłem kolację w restauracji z winem zamiast herbaty z termosu. To wszystko urasta w jego oczach do symbolu niesprawiedliwości.

— Ty to zawsze miałeś łatwiej — rzucił ostatnio, kiedy wpadłem do matki. — Mnie nikt nie pomógł.

— Michał, nie żartuj. Odrzucałeś każdą pomoc — odpowiedziałem spokojnie, ale aż się we mnie zagotowało.

— Ty możesz gadać. Ustawiony jesteś. A ja? Jak mam z zasiłku wyżyć?

Nie potrafiłem mu współczuć. Może to źle, ale ile razy można podawać komuś rękę, gdy on ciągle się potyka, bo nawet nie próbuje iść? To nie tak, że nie pomagałem. Na początku próbowałem. Dawałem kasę, załatwiałem rozmowy o pracę. Nic z tego nie wyszło. Michał potrafił się obrazić, gdy tylko zasugerowałem, że może warto coś ze sobą zrobić. Nie chciał pomocy — chciał moich pieniędzy. Regularnie.

Zawsze znajdowała wymówkę

Najgorsze nie były pretensje Michała, a moment, kiedy nasza mama zaczęła mówić jego głosem.

— On naprawdę ma ciężko, wiesz? — rzuciła, kiedy wspomniałem, że planuję wakacje za granicą. — Nie każdy miał takie możliwości jak ty.

Spojrzałem na nią z niedowierzaniem. Przecież obaj wychowaliśmy się w tym samym dwupokojowym mieszkaniu z łazienką, gdzie grzejnik piszczał całą zimę. To nie były „możliwości”. To była bieda, którą przez lata próbowaliśmy przełknąć w milczeniu.

— Mamo, on ma dwadzieścia osiem lat. Ile jeszcze mam mu pomagać? — zapytałem spokojnie, choć nie wiedziałem, ile jeszcze wytrzymam.

— To twój brat — odpowiedziała krótko. — Rodzina powinna się wspierać.

Wspierać. Tylko że dla Michała „wsparcie” znaczyło: „daj mi pieniądze i nie pytaj”. Nikt nie zauważał, że od miesięcy nie pracuje. Że żadna jego relacja się nie utrzymuje, bo każdy, kto próbuje mu coś doradzić, jest zaraz wrogiem. Nawet nasz ojciec, twardy chłop, w końcu umył ręce.

— Wychowałem go, a co on z tym zrobił, to już jego sprawa — skwitował ostatnio. — Nie będę chodził za dorosłym facetem jak niańka.

Ale mama… Mama zawsze znajdowała wymówkę. Że rynek pracy trudny, że psychicznie jest zmęczony, że źle trafił z ludźmi. Więc kiedy ja nie miałem ochoty znów przelewać mu kilkuset złotych na „spłatę telefonu”, to nagle stawałem się wyrodnym synem. Egoistą. Karierowiczem. A Michał coraz częściej zjawiał się u niej tylko wtedy, kiedy kończyła mu się kasa. Ja z kolei przyjeżdżałem, żeby posprzątać, zawieźć zakupy, wymienić żarówkę, ale to on był ten pokrzywdzony.

Tylko on tego nie widział

Nie musiał mówić niczego wprost — jego zazdrość było czuć w powietrzu jak dym z papierosa. Dusząca, lepka, wdzierająca się w każdy kąt. Wystarczyło, że podjechałem do mamy autem, a on już rzucał:

— O, nowy model? Dobrze się wiedzie, co?

Udawałem, że nie słyszę. Wysiadałem spokojnie, niosąc mamie torby z zakupami. Wiedziałem, że Michał nie zapyta, czy pomóc. Będzie siedział w kuchni, popijał kawę i śledził moją obecność jak inspektor skarbowy. Tylko zamiast dochodzenia, prowadził wewnętrzną listę żalów.

— Ja też mógłbym mieć takie życie, gdyby nie… — rzucił kiedyś, nie kończąc zdania.

Nie zapytałem „gdyby nie co?”. Bo znałem już jego odpowiedzi. Gdyby nie ojciec, który za dużo wymagał. Gdyby nie nauczyciele, którzy go nie wspierali. Gdyby nie dziewczyna, która go rzuciła. Gdyby nie ja. Bo ja, choć nigdy tego nie powiedział wprost, w jego oczach byłem dowodem na to, że można. Że z tej samej biedy można wyjść. A to sprawiało, że każdy mój sukces wbijał go w ziemię. Bo nie miał już wymówki.

Najbardziej bolało mnie to, że Michał zaczął psuć relacje nie tylko ze mną, ale z całą rodziną. Nawet ciotka, która kiedyś mówiła o nim „nasz złoty chłopak”, teraz unikała go przy świątecznym stole. Wszyscy czuli, że coś w nim zgorzkniało. Tylko on tego nie widział. Uważał, że wszyscy się odwrócili, bo mu zazdroszczą… czego? Tego, że nic nie musi robić? Czasem miałem ochotę potrząsnąć nim i wykrzyczeć: „Zazdrość to nie plan na życie!”, ale wiedziałem, że nic by to nie dało.

To koniec

Zanim przestałem mu pomagać, próbowałem wszystkiego. Michał miał ode mnie pożyczki bez zwrotu, załatwione rozmowy o pracę, nawet jedną ofertę mieszkania w mniejszym mieście, gdzie mógłby zacząć od nowa. Za każdym razem kończyło się tak samo: nie poszedł, nie oddzwonił, nie chciało mu się. A potem telefon z wyrzutem:

— Miałeś mi pomóc, a zostawiłeś mnie na lodzie.

Wtedy zrozumiałem, że on nie chce pomocy. Chce sponsora. Stałego źródła dochodu bez żadnych zobowiązań. Miałem być jego bankomatem na dwóch nogach. Wystarczyło, że nie wypłaciłem „w odpowiednim momencie”, a już byłem tym złym. Tym, który zapomniał, skąd pochodzi. Który wyparł się rodziny.

— Wszyscy tacy sami jesteście — powiedział kiedyś. — Wystarczy, że się komuś powiedzie, to zaraz nos w chmurach.

Nie odpowiedziałem. Bo po co? Wiedziałem, że on i tak nie chce rozmawiać. Chce mieć rację. Chce widzieć we mnie potwora — bogatego, wygodnego, wyrachowanego. Coraz częściej łapałem się na tym, że odkładałem wizyty u mamy tylko po to, żeby nie spotkać Michała. Nie miałem siły tłumaczyć, że nie mogę mu pożyczyć dwóch stów do końca miesiąca, że już mu pożyczyłem trzy razy w tym roku i ani grosza nie oddał. Miałem dość tej wiecznej gry: on prosi, ja odmawiam, on się obraża, mama milczy z wyrzutem w oczach. Któregoś dnia powiedziałem wprost:

— Michał, to koniec. Nie dam ci więcej pieniędzy. Ani teraz, ani za miesiąc. Możesz być zły, ale nie będę finansował twojego nicnierobienia.

Spojrzał na mnie tak, jakbym właśnie go zdradził. Jakbym złamał jakąś niewidzialną, świętą umowę.

Święta spędziliśmy osobno

Od tamtej rozmowy nie odezwał się do mnie ani razu. Minął miesiąc, potem drugi. Dzwoniłem, to nie odbierał. Pisałem, a on nie odpisywał. W końcu przestałem próbować. Uznałem, że jeśli dla niego obchodzę go tylko wtedy, gdy mogę mu przelewać kolejne stówki na konto, to nie ma czego ratować. Mama próbowała jakoś łagodzić sytuację. Wciąż przemycała w rozmowach delikatne sugestie:

— Może byście się jednak pogodzili… On naprawdę nie ma nikogo oprócz ciebie.

Nie miał? A co ja miałem, kiedy pracowałem po dwanaście godzin dziennie, żeby wyjść z długów po studiach? Nikt wtedy nie przychodził i nie mówił: „Zrobię za ciebie zakupy, zapłacę rachunki, odłożę ci na prawo jazdy”. Ja też nie miałem nikogo — miałem tylko siebie. I nie użalałem się nad sobą.

— On po prostu nie umie sobie poradzić — mówiła cicho.

— Może właśnie dlatego, że zawsze mu ktoś podsuwał wszystko pod nos — odpowiedziałem, bardziej do siebie niż do niej.

Święta spędziliśmy osobno. Michał nie pojawił się u mamy, mimo że mieszkał kilka przecznic dalej. Słyszałem, że wpadł tylko po świąteczny barszcz i od razu wyszedł. Nawet nie zapytał, czy będę.
Tego dnia zrozumiałem coś bolesnego: nasza relacja już nie istniała. Nie pokłóciliśmy się o kobietę, o spadek, o kłamstwo. Pokłóciliśmy się o to, że przestałem być mu potrzebny w ten sposób, jaki uznawał za jedyny słuszny. To wystarczyło, żeby odciąć się ode mnie jak od obcego.

Ja żyję dalej

Minął rok. Wciąż nie mamy kontaktu. Czasem widuję go na mieście — zarośniętego, z rękami w kieszeni, palącego papierosa na przystanku. Raz nawet spojrzał w moją stronę, ale jak tylko nasze oczy się spotkały, odwrócił głowę. Udawał, że mnie nie widzi. Poczułem wtedy żal, ale nie winę. Bo nie zrobiłem nic złego.

Wiem, że w oczach niektórych ludzi jestem tym „bogatym bratem”, który zapomniał o rodzinie. Ale to nieprawda. Przez lata robiłem, co mogłem, żeby mu pomóc. Tylko że pomoc nie polega na tym, żeby dawać pieniądze na piwo i papierosy. Pomoc to motywacja, wsparcie, pokazanie możliwości. Wszystko to Michał odrzucił. Nie zamierzam żyć z poczuciem winy. Ciężko pracowałem na to, co mam. Nikt nie przyniósł mi tego na tacy. I jeśli ktoś uważa, że mam obowiązek dzielić się z kimś tylko dlatego, że łączy nas krew, to nie rozumie, czym jest odpowiedzialność. Czasem trzeba powiedzieć „dość” — dla siebie i równowagi.

Mama nadal ma nadzieję, że się pogodzimy. Może kiedyś. Może kiedy Michał się ogarnie. Może kiedy zrozumie, że nikt nie jest jego dłużnikiem. Że ma ręce, nogi i wybory — jak każdy z nas.
Ja żyję dalej. Bez wyrzutów sumienia. Bez telefonu od brata. Bez tej nieustannej emocjonalnej huśtawki. Zapłaciłem za to samotnością w rodzinie, ale zyskałem spokój. I świadomość, że niezależność, ta finansowa, emocjonalna, psychiczna, kosztuje. I to zawsze więcej, niż myślisz.

Bartek, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama