Reklama

Z każdym kolejnym końcem roku obiecywałam sobie, że coś się w końcu zmieni. Że tym razem ruszę z miejsca, że zacznę żyć naprawdę. A jednak, zamiast działać, wciąż kręciłam się w kółko: praca, dom, Netflix, samotne wieczory. Moje relacje kończyły się, zanim się na dobre zaczęły. Kalendarz pękał od zapisków, ale brakowało w nim jednego: miłości. W grudniu zeszłego roku powiedziałam sobie dość. Kupiłam czerwony notes i zapisałam na pierwszej stronie: „Wchodzę w nowy rok z nową energią. Chcę znaleźć w końcu miłość życia”. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak wielkim testem okaże się dla mnie to zdanie.

Mróz zapiekł mnie w policzki

Nowy Rok przywitałam z kieliszkiem prosecco i udawaną wesołością. Sylwestra spędzałam u mojej przyjaciółki Oli — tej, która już dawno temu znalazła swoją miłość życia, wyszła za mąż i teraz organizowała domówki, bo dzieci zasypiały po dziesiątej. Wszyscy składali sobie życzenia, a ja, gdy wybiła północ, stałam z boku i patrzyłam, jak pary się całują, tulą, śmieją się razem. Mnie nikt nie całował. Jak co roku.

Wiesz, że jesteś piękna? — usłyszałam nagle głos za plecami.

Odwróciłam się i zobaczyłam Krzyśka, znajomego Oli, który pojawiał się na jej imprezach jak bumerang. Zawsze trochę zbyt blisko, zbyt pijany, zbyt nachalny. Teraz jego oczy błyszczały od alkoholu, a usta unosiły się w chytrym półuśmiechu.

— Mówię poważnie — dodał, zbliżając się o krok.

— Krzysiek, może nie dzisiaj, dobra? — odpowiedziałam, robiąc unik. — Po prostu... nie mam nastroju.

— Ty nigdy nie masz nastroju, może to dlatego jesteś sama?

Zatkało mnie. Nie odpowiedziałam nic, tylko odwróciłam się i wyszłam na balkon. Mróz zapiekł mnie w policzki, a za plecami słyszałam, jak inni śmieją się i świętują. Trzymałam w dłoni kieliszek i patrzyłam w niebo, w które wystrzeliwały ostatnie fajerwerki. Byłam wkurzona. Na Krzyśka, na siebie, na życie.

— Wszystko dobrze? — Ola wyszła do mnie chwilę później, narzucając mi na ramiona koc.

— Nie wiem — westchnęłam. — Chyba jestem zmęczona udawaniem, że jest mi dobrze samej.

To przestań udawać. Zrób coś z tym.

— Łatwo ci mówić.

— Nie. Mówię, bo wiem, że zasługujesz na więcej niż ten balkon i Krzyśka.

Nie odpowiedziałam, tylko skinęłam głową i pomyślałam: „No dobra, Nowy Roku. To jak, gramy?”.

Nie miał nic do powiedzenia

Wyszłam z łazienki i od razu wiedziałam, że coś jest nie tak. Wszyscy siedzieli przy stole, ale ich wzrok uciekał gdzieś na boki, jakby próbowali nie patrzeć w moją stronę. Ktoś chrząknął. Ktoś się zaśmiał nerwowo. Ola zerknęła na mnie i od razu wstała z krzesła.

— Chodź, pogadamy chwilę — powiedziała cicho i pociągnęła mnie za rękę.

Zaprowadziła mnie do kuchni, zamknęła drzwi i spojrzała na mnie z zakłopotaniem.

— Wiem, że to dziwne, ale… Krzysiek trochę odleciał. Opowiadał, że się całowaliście na balkonie i że coś zaiskrzyło.

— Co?! — Zrobiłam wielkie oczy. — Ja go odepchnęłam! On mnie złapał, a ja...

— Wiem, wiem. Nie musisz mi tłumaczyć. Znam Krzyśka. Zrobił z siebie ofiarę, a z ciebie kobietę, która nie wie, czego chce.

— O matko… — Oparłam się o blat. — Czy ja naprawdę muszę znosić takie rzeczy tylko dlatego, że jestem sama?

— Nie. I nie będziesz — powiedziała twardo. — Ale musisz zacząć stawiać granice. Inaczej oni zawsze będą wchodzili ci na głowę. On jeszcze tu jest, chcesz, żebym go wyprosiła?

— Nie. Sama z nim pogadam.

Wyszłam z kuchni i skierowałam się prosto do salonu. Krzysiek siedział rozwalony na kanapie, popijał coś z kubka i uśmiechał się pod nosem. Usiadłam naprzeciwko niego.

– Krzysiek, mam ci coś do powiedzenia. Jednorazowo i na przyszłość. Nie całowaliśmy się. Próbowałeś mnie pocałować, a ja cię odepchnęłam. I jeśli kiedykolwiek jeszcze powiesz coś innego, osobiście zadbam, żeby wszyscy usłyszeli wersję, która jest prawdziwa. Jasne?

Po raz pierwszy odkąd go znałam, nie miał nic do powiedzenia.

— Jasne — wydukał tylko.

Zaczęliśmy pisać

Wróciłam do stołu. Ktoś nalał mi wina. Nikt nie komentował, a ja poczułam, że chociaż początek roku nie był idealny, to może jednak to był pierwszy raz, kiedy naprawdę stałam się sobą. Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło. Może ten notes z noworocznym postanowieniem, a może po prostu samotność. Leżałam w łóżku w piątkowy wieczór, przeskakiwałam między serialami, aż w końcu otworzyłam aplikację randkową, którą kiedyś zainstalowałam „tak na próbę”.

Zrobiłam zdjęcie. Bez filtrów. Dodałam krótki opis: „Lubię kawę, ironię i ludzi, którzy nie udają. Szukam kogoś, kto ma odwagę być sobą”. I klik. Profil aktywny. A potem pojawiły się wiadomości. Większość typowa: „Hej, piękna”, „Co taka ładna tu robi?”, „Szukasz męża czy przygody?”. Przewracałam oczami i kasowałam. Aż trafiłam na niego.

„Cześć. Twoje zdanie o odwadze mnie zatrzymało. Właśnie się uczę, jak być sobą po rozstaniu. Może pogadamy?”. Nie miał zdjęcia z siłowni ani samochodu, tylko zamyślone spojrzenie i fotkę z psem. Nazywał się Wojtek. Odpisałam.

Zaczęliśmy pisać. Najpierw zdawkowo, potem codziennie. Był zabawny, ale nie próbował błyszczeć. Pisał, że też ma wrażenie, że wszyscy udają, że są szczęśliwi. Że tęskni za bliskością, ale nie chce robić niczego na siłę. Pytania, odpowiedzi, długie rozmowy. Złapałam się na tym, że sprawdzam telefon co godzinę. Że czekam, aż napisze. Po tygodniu zaproponował spotkanie: „Bez żadnego ciśnienia. Kawa, spacer, nic więcej. Będę szczęśliwy, jeśli nie uciekniesz po pięciu minutach”.

„A jeśli ty uciekniesz?” — zapytałam.

„Wtedy możesz mnie zablokować. Ale raczej się nie zanosi”. — Dodał uśmieszek.

Ustaliłam datę i miejsce. Park, w niedzielę. Serce waliło mi jak młot.

Pocałował mnie wtedy

To miał być zwykły spacer, a może... coś więcej? Randka numer jeden była miła. Spacer, kawa, trochę śmiechu, trochę milczenia, ale takiego komfortowego. Wojtek był dokładnie taki, jak w wiadomościach. Naturalny, trochę nieśmiały, czasem zagubiony, ale szczery. Randka numer dwa była dłuższa — kino i kolacja. Potem randka numer trzy, cztery, pięć… W każdej było coś więcej. Śmialiśmy się z tych samych rzeczy, kończyliśmy swoje zdania, mieliśmy wspólne poczucie absurdu.

Randka numer siedem była inna. Zimno, śnieg, siedzieliśmy w jego samochodzie zaparkowanym gdzieś przy lesie, popijając herbatę z termosu, którą przygotował. Wojtek milczał, patrzył przez szybę, aż w końcu westchnął.

— Wiesz, co mnie przeraża? Że to wszystko jest aż za dobre. A ja jestem po rozwodzie i nie wiem, czy potrafię zacząć coś naprawdę od nowa.

— To znaczy? — zapytałam cicho.

— Że boję się, że cię zawiodę. Albo że znowu coś popsuję. Albo że pokocham cię za bardzo, zanim będziesz gotowa.

Serce mi zmiękło. Dotknęłam jego ręki, ściskałam mocno.

— A ja się boję, że znowu trafię na kogoś, kto zniknie po trzech tygodniach i zostawi mnie z pustką.

Popatrzył na mnie długo.

— Może więc oboje się trochę boimy, ale może to znaczy, że warto?

Pocałował mnie wtedy. Powoli, z czułością. Nie jak ktoś, kto chce zdobyć, a jak ktoś, kto chce zostać. I nagle gdzieś we mnie coś się przełamało. Jakaś skorupa, którą sama sobie narzuciłam przez lata nieudanych związków, obojętności i prób „bycia silną”. Po raz pierwszy od dawna nie myślałam, czy on mnie chce, czy za dużo piszę, czy jestem wystarczająco interesująca. Po prostu… byłam. I on tam był. Zimno nam było tylko w dłonie. Serce grzało.

Wszystko zaczęło się układać tak dobrze, że aż zaczęłam się martwić. Nie przyzwyczaiłam się do spokoju. Do tego, że ktoś pisze, że tęskni, i naprawdę się pojawia. Do tego, że ktoś pyta, jak się czuję, i nie ucieka, gdy odpowiadam: „Dzisiaj beznadziejnie”. Było dobrze. Może zbyt dobrze.

Nie odebrał

— Jak tam Wojtek? — zapytała Ola, gdy siedziałyśmy razem przy winie.

— Miło. Dobrze. Za dobrze?

— Co to znaczy „za dobrze”?

— Że mam wrażenie, że zaraz coś się posypie. Albo że to ja to zepsuję.

— A może po prostu boisz się, że to jest… prawdziwe?

Nie odpowiedziałam. Wojtek coraz częściej zostawał na noc. Zaczęliśmy mówić sobie „dobranoc” z jednego łóżka, a nie z różnych mieszkań. Pewnego dnia zaproponował, żebyśmy pojechali razem na weekend. Spontaniczny wypad za miasto, bez planu. Przytaknęłam. Czułam ekscytację, ale i rosnącą gulę w gardle.

W piątek wieczorem, na kilka godzin przed wyjazdem, dostałam od niego wiadomość: „Nie dam rady. Nie dziś. Muszę przemyśleć parę spraw”.

Zadzwoniłam. Nie odebrał. Odpisał dopiero rano: „Nie chcę się wycofywać. Po prostu chyba zrobiło się zbyt poważnie. Za szybko”.

Przez chwilę siedziałam w łóżku z telefonem w dłoni i pustką w głowie. Potem napisałam jedno zdanie: „Wiem, jak to jest.”

Nie czekałam na niego

Nie widzieliśmy się przez tydzień. Potem minął drugi i kolejny. Wojtek nie zadzwonił. Ja też nie. Chodziło o dumę? Strach? Cóż, może o jedno i drugie. Chociaż bolało, nie płakałam. Czułam tylko znajome pieczenie za mostkiem. Tym razem jednak... bolało mniej niż kiedyś. Może dlatego, że chociaż nie wyszło, to pierwszy raz naprawdę poczułam, że umiem być sobą.

Mijały tygodnie, potem miesiące. Wojtek nie pisał ani nie dzwonił. Nie zniknął zupełnie — widziałam, że czasem coś opublikuje na Instagramie: zdjęcie psa, cytat z książki, zamglony widok z okna. Nic osobistego. Nic o mnie. Nie rozmawialiśmy od tamtej wiadomości. Po prostu... zamilkliśmy. Może właśnie to bolało najbardziej — że coś, co miało taki potencjał, rozmyło się w ciszy. Bez zakończenia. Bez puenty.

Ola powiedziała mi później:

Czasem ludzie nie są gotowi. I to nie znaczy, że coś z tobą jest nie tak.

Ja już to wiedziałam. Po raz pierwszy naprawdę wiedziałam. Nie czekałam na niego. Nie idealizowałam tego wszystkiego. Zamiast tego zaczęłam spotykać się ze sobą. Na spacer, na kawę, na rozmyślania.

To dopiero początek

Wiosną wróciłam do notesu. Na pierwszej stronie wciąż było to samo zdanie: „Wchodzę w nowy rok z nową energią. Chcę znaleźć w końcu miłość życia”. I wtedy mnie tknęło. Może już ją znalazłam. Może to byłam ja. Właśnie tak: niedoskonała, czasem samotna, czasem pogubiona, ale żywa, czująca, chcąca więcej. Gotowa, by przyjąć, że nawet jeśli jeszcze nie znalazłam miłości w czyichś ramionach, to przynajmniej przestałam się chować we własnych.

A Wojtek? Może wróci, może nie. I choć jeszcze jakiś cichy głos we mnie czasem szeptał: „A gdyby jednak…”, to już nie był to głos rozpaczy. Raczej echo. A echo z czasem cichnie. Zamknęłam notes. Na jego okładce napisałam długopisem: „To dopiero początek”.

Alicja, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama