Reklama

Święta Bożego Narodzenia zawsze były dla mnie czasem wyjątkowym. Jako dziecko czekałem na nie z bijącym sercem – nie ze względu na prezenty, lecz atmosferę, zapachy, wspólne śpiewanie kolęd i ciepło bijące od rodziny. W naszym domu choinka nie świeciła jak na wystawie sklepowej, ale każdy jej element miał historię. Teraz, gdy jestem dorosły, coraz częściej mam wrażenie, że coś się zmieniło. Ludzie biegają po galeriach, przeliczają budżety, porównują ceny. Nawet rozmowy przy stole wydają się puste. Boże Narodzenie całkiem straciło swoje znaczenie. A może to ja po prostu przestałem wierzyć w jego sens?

Bombki, szał i nerwy

Wszystko zaczęło się na początku grudnia, gdy jak co roku pojechaliśmy z żoną do centrum handlowego „tylko po lampki i papier do pakowania”. Wiedziałem, jak to się skończy – spędzimy tam pół dnia, a ja wrócę z torbami pełnymi rzeczy, których nawet nie rozpoznam. Mimo to nie protestowałem. Milcząco szedłem obok niej, a ona rzucała do mnie pytaniami:

– Które bombki ładniejsze, te złote czy granatowe?

– Oba kolory są okej – mruknąłem.

– No ale musisz się zdecydować, nie możemy przecież co roku mieszać kolorów!

Spojrzałem na półki. Wszystkie wyglądały identycznie. Sztuczne, błyszczące, plastikowe. W głowie miałem obraz starych, szklanych bombek z dzieciństwa, które ostrożnie wyciągało się z pudełek po babci. Te, które się tłukły przy byle stuknięciu. Tamte miały duszę. Te – jedynie metkę z ceną.

Chodziliśmy od sklepu do sklepu, przepychając się przez tłumy ludzi, z których każdy miał minę, jakby brał udział w jakiejś bitwie. Czasem wymienialiśmy zdania, ale były to raczej logistyczne komunikaty niż rozmowy.

– Jeszcze tylko IKEA, potem Obi i wracamy – rzuciła, zerkając na telefon.

Było już po osiemnastej. Zamiast wieczoru przy świecach, czekało nas układanie dekoracji i planowanie kolacji wigilijnej w Excelu. Tego dnia nie powiedzieliśmy sobie nic, co nie dotyczyłoby zakupów. Święta stały się projektem. Ja byłem tylko podwykonawcą.

Prezenty kupowane hurtowo

W kolejną sobotę usiedliśmy przy stole, żeby zrobić listę prezentów. Moja żona wyjęła notes i zaczęła wymieniać imiona, a obok wpisywała proponowane kwoty. Wszystko wyglądało jak zestawienie kosztów z firmowej tabeli.

Dla twojej mamy coś porządnego, najlepiej kosmetyki z wyższej półki. Ona lubi luksus. No i jeszcze do tego coś symbolicznego, jakiś szal?

– Może książka? – zaproponowałem.

– Książki są passe. Nikt już nie czyta – odparła i nawet na mnie nie spojrzała.

Przytaknąłem, choć czułem, że coś jest nie tak. Dzieci miały dostać smartwatche, siostra – drogi zestaw do pielęgnacji twarzy, a ojciec – jak zwykle, alkohol. Nie było w tym ani odrobiny serca. Tylko kalkulacja i próba zrobienia wrażenia.

A dla mnie co kupisz? – zapytała nagle, zerkając znad kartki.

Zaskoczyła mnie. Właściwie nie miałem pojęcia. Ostatnie tygodnie to była praca, zakupy, planowanie, a potem padaliśmy wieczorem jak muchy, każdy w swoim telefonie. Nie myślałem o prezentach z miłością. Myślałem o nich jak o obowiązku.

– Coś wymyślę – powiedziałem po chwili.

Uśmiechnęła się sztucznie i wróciła do listy. Ja za to poczułem, że się duszę. Boże Narodzenie zaczęło przypominać wyścig zbrojeń – kto da drożej, ładniej, bardziej efektownie. Tylko że nikt już nie dawał niczego z serca. Każdy coś oczekiwał w zamian.

Uroczysta kolacja bez słów

Wigilia przyszła szybciej, niż się spodziewałem. Stół wyglądał jak z katalogu – śnieżnobiały obrus, złote serwetki, świece, które nawet nie pachniały, ale ładnie się komponowały z talerzami. Jedzenie było idealne, jak zawsze. Żona spędziła w kuchni dwa dni, ja pomagałem przy dekoracjach i sprzątaniu. Wszystko było dopięte na ostatni guzik.

Goście zjawili się punktualnie. Były uśmiechy, uściski, kurtuazyjne komentarze o pogodzie i korkach w mieście. Złożyliśmy sobie życzenia, ale nawet one brzmiały jak cytaty z internetu. Bez głębi. Bez spojrzenia w oczy.

– Wszystkiego, co najlepsze, zdrowia przede wszystkim – mówiła moja siostra, całując mnie w policzek.

– I spokoju ducha – dodałem odruchowo, nie bardzo wiedząc, co to właściwie znaczy.

Usiedliśmy do kolacji. Łyżki stukały o talerze, rozmowy przerywały dźwięki powiadomień z telefonów. Mój bratanek przez całą kolację bawił się nowym smartwatchem, pokazując każdemu jego funkcje. Matka patrzyła na wszystko z dystansu, od czasu do czasu poprawiając serwetkę czy przypominając o tradycji łamania się opłatkiem.

Nie pamiętam żadnej głębszej rozmowy z tego wieczoru. Byliśmy razem, ale każdy osobno. Jakbyśmy wszyscy włożyli świąteczne maski, a pod nimi skrywali zmęczenie, frustrację, może nawet samotność. Zamknąłem oczy i przypomniałem sobie wigilie sprzed lat, kiedy nie było prezentów, tylko wspólne śpiewanie kolęd i śmiech przy kuchennym stole. Tego wieczoru nie było ani jednego wspólnego śpiewu. Cisza przy stole była bardziej wymowna niż wszystkie słowa.

Święta w galeriach handlowych

Dwa dni po Wigilii pojechaliśmy z żoną do centrum handlowego. Tak po prostu – żeby zobaczyć wyprzedaże. Tak naprawdę nie potrafiliśmy już spędzać czasu inaczej. Zakupy stały się naszym rytuałem, sposobem na wypełnienie pustki.

W galerii było tłoczno. Ludzie pchali się z torbami, dzieci jęczały, a w głośnikach wciąż leciały te same świąteczne piosenki. Mikołaj w czerwonym stroju robił sobie zdjęcia z dziećmi za pięćdziesiąt złotych od fotki. Pachniało popcornem i perfumami. Żadnego cynamonu, żadnego makowca, żadnych świąt.

– Wchodzimy tu? Mają przecenione swetry – zapytała żona, wskazując butik z manekinami ubranymi w złote cekiny.

– Nie chce mi się już. Może usiądziemy gdzieś na kawę?

– Jak chcesz. Tylko potem zajrzymy do tamtego sklepu z elektroniką, muszę coś jeszcze sprawdzić – rzuciła i już maszerowała dalej.

Usiedliśmy przy kawie. Obok nas siedziała młoda para. Dziewczyna przewijała telefon, chłopak pił coś z plastiku. Przez dwadzieścia minut nie zamienili ze sobą ani słowa. Tak samo jak my.

Zauważyłem starszą panią, która przechodziła obok z małym siateczkowym woreczkiem. Nie wyglądała na kogoś, kto poluje na promocje. Zatrzymała się przy wystawie z aniołkami i długo patrzyła. Potem poszła dalej. Była w jej spojrzeniu jakaś tęsknota, której nie potrafiłem nazwać. Może za świętami, które coś znaczyły? Wróciliśmy do domu zmęczeni i cisi. Święta spędziliśmy głównie w galerii.

Cisza, która boli

Nastał drugi dzień świąt. Nie mieliśmy już żadnych planów ani gości. Żona zasiadła w fotelu z telefonem, a ja włączyłem telewizor, ale nie potrafiłem się skupić. Kanał za kanałem – wszędzie komedie, kolędy, reklamy samochodów i perfum z dzwoneczkami w tle. Wyłączyłem to wszystko i usiadłem naprzeciwko niej.

Może byśmy gdzieś poszli? – zapytałem, bardziej dla zasady niż z chęci.

– Gdzie? Wszystko zamknięte. Może wieczorem coś obejrzymy.

– A może by tak po prostu pogadać?

Spojrzała na mnie zdziwiona, jakby nie zrozumiała, co mam na myśli. Po chwili znów spuściła wzrok na ekran. Zrobiło się niezręcznie. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie jak obcy ludzie. Zapytałem sam siebie: kiedy ostatni raz naprawdę z nią rozmawiałem, bez planowania, bez tematów związanych z dziećmi, rachunkami, zakupami? Nie pamiętałem. Może dlatego ta cisza była tak ciężka. Już nie chodziło o święta, o bombki i prezenty. Chodziło o nas.

Wieczorem zjedliśmy resztki z Wigilii, każde przy swoim talerzu. Nawet nie włączyliśmy muzyki. Po kolacji wyszedłem na spacer sam. Ulice były puste, w oknach migotały choinki, a zza jednej szyby dochodził śmiech i śpiew. Zatrzymałem się na chwilę. Poczułem, że coś mnie ściska w środku. Nie zazdrość, nie złość. Raczej smutek, że gdzieś po drodze zgubiliśmy to, co najważniejsze.

Wspomnienia z dzieciństwa

Wróciłem do domu późno, zmarznięty, ale jakoś spokojniejszy. Usiadłem na kanapie i wyjąłem z szuflady stare pudełko. Zawsze je miałem gdzieś pod ręką, choć rzadko do niego zaglądałem. W środku znajdowały się ozdoby z mojego dzieciństwa – kilka szklanych bombek, trochę pożółkłych łańcuchów z papieru, stary aniołek z plasteliny i brokatu, którego zrobiłem w podstawówce. Trzymałem go w ręku długo, jakby od tego zależało coś ważnego.

Wtedy przypomniała mi się jedna Wigilia sprzed lat. Byłem dzieckiem, padał śnieg, a mój ojciec śpiewał kolędy, fałszując przy tym tak bardzo, że wszyscy się śmiali. Mama nalewała barszcz, a ja siedziałem przy choince, wpatrując się w światełka. Prezenty były drobne, często robione ręcznie, ale miały w sobie więcej znaczenia niż wszystko, co dziś wkładamy w papier.

Wróciłem do teraźniejszości. Poszedłem do kuchni, wyjąłem z lodówki ostatni kawałek makowca i zaparzyłem herbatę. Zamiast telewizji włączyłem kolędę z YouTube. Cicho, tylko dla siebie. Żona spojrzała na mnie zdziwiona.

– Co robisz?

– Próbuję sobie przypomnieć, po co to wszystko.

Usiadła obok, nie mówiąc nic. Po chwili położyła głowę na moim ramieniu. Nie potrzebowaliśmy słów. Boże Narodzenie nie zniknęło. Po prostu schowało się pod warstwą rzeczy, obowiązków i oczekiwań. Czasem trzeba bardzo się postarać, żeby je odnaleźć.

Michał, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama