Reklama

Kiedy myślę o świętach, marzę o ciepłej atmosferze, zapachu pierników, świątecznych światełkach i rozmowach przy stole. Niestety, odkąd wyszłam za Michała, rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Święta spędzamy u jego rodziców, a ja z roku na rok coraz mniej przypominam siebie — uśmiechniętą i radosną kobietę.

W tym domu wszystko jest inne. Napięcie wisi w powietrzu, rozmowy są płytkie, a jedzenie… To osobna historia. Teściowa nie powinna nawet zbliżać się do kuchni, bo to, co tam wychodzi spod jej rąk, to gastronomiczna tragedia. I nikt oprócz mnie nie ma odwagi tego powiedzieć na głos.

To była porażka

– Siadajcie, kochani – zawołała teściowa, stawiając na stole parujący garnek.

Przede mną pojawił się talerz z ciemnoczerwoną cieczą. Barszcz czerwony – w teorii mój ulubiony. W teorii, bo w wersji mojej mamy smakuje jak święta z dzieciństwa. W wersji mojej teściowej... trudno to opisać bez przekleństw. Zanurzyłam łyżkę. Już sam zapach był dziwny – lekko kwaśny, jakby ktoś dolał do barszczu wody po ogórkach. Spróbowałam odrobinkę, żeby nie wyjść na niewdzięczną synową.

– Smakuje? – zapytała z nadzieją teściowa, zacierając ręce w fartuchu, który wyglądał jak z PRL-u.

– Bardzo... wyrazisty – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem, próbując nie skrzywić się z obrzydzenia. Michał siedział obok jak gdyby nigdy nic, sączył swój barszcz z miną pokerzysty.

Nie mogłam zrozumieć, jak można było tak zepsuć coś tak prostego. Barszcz był gorzki, lekko ostry, z dziwnym posmakiem spalenizny i chyba jakichś ziół, które nigdy nie powinny się w nim znaleźć. Uszka były rozgotowane, ciasto się rozpadało, a farsz miał smak mokrego kartonu.

– Może jeszcze trochę? – zapytała teściowa, już stojąc z chochlą.

– Nie, dziękuję, naprawdę, muszę zostawić miejsce na resztę dań – wymamrotałam, odsuwając talerz.

W tej samej chwili spojrzałam na Michała. Nic, ani słowa. Tylko kiwnął lekko głową, jakby chciał powiedzieć „wytrzymaj”. Jak co roku. Jak zawsze, kiedy siedzimy przy tym stole i udajemy, że wszystko jest w porządku, choć wcale nie jest.

Bigos też się nie udał

Zapach bigosu uderzył mnie, zanim jeszcze zdążyłam go zobaczyć. Coś między stęchlizną a resztkami z wiadra. Teściowa postawiła na stole wielką misę.

– Z mięsem i grzybami, specjalnie dla ciebie, bo Michał mówił, że lubisz – powiedziała z dumą.

Lubiłam, ale w wykonaniu mojej mamy. Tutaj… musiałam odwrócić głowę, żeby nie skrzywić się z obrzydzenia.

– Wspaniale pachnie – skłamałam, zmuszając się do uśmiechu.

Wzięłam na widelec odrobinę. Kapusta była miękka, ale nieprzyjemnie ciągnąca się, jakby leżała tak przez cały dzień. Grzyby – jeśli to w ogóle były grzyby – miały konsystencję gumy i zupełnie nijaki smak. Albo raczej smak starej piwnicy. Do tego jakiś ostry, gryzący w język aromat, który przypominał mi o zapomnianym słoiku musztardy.

– I co, dobre? – Teściowa przysiadła na krześle obok mnie. Jej wzrok świdrował mnie z oczekiwaniem.

– Wyjątkowe – powiedziałam, czując, jak coś staje mi w gardle. Nie kłamałam – bo to było rzeczywiście wyjątkowe doświadczenie. Tylko nie w pozytywnym sensie.

Spojrzałam na Michała. Milczał, jadł, udawał, że wszystko smakuje jak u babci. Może był już tak znieczulony, że naprawdę nie czuł różnicy?

– Kochanie, podaj babci chleb – powiedziała teściowa do mojego męża, jakbyśmy byli w jakimś teatrze, gdzie wszyscy recytują swoje role, a ja zapomniałam tekstu.

Usiadłam sztywno i modliłam się, żeby ten wieczór się skończył. Bo wiedziałam, że to dopiero początek.

Wszystko było nie tak

Kiedy skończyliśmy pierwsze dania, przyszedł czas na ryby. Teściowa z dumą wniosła patelnię pełną smażonego karpia, który ociekał tłuszczem. Z braku apetytu i odwagi sięgnęłam po pierogi z kapustą i grzybami. Pierożek był chłodny. Oślizgły i kwaśny. Nie wiem, jakim cudem można było jednocześnie rozgotować ciasto i nie dogotować farszu. Michał wsunął dwa pierogi, nie mówiąc ani słowa. Jego twarz była kompletnie pusta.

– Michał, możemy chwilę porozmawiać? – szepnęłam, nachylając się w jego stronę.

– Teraz? Przecież jest wigilia, nie rób scen – mruknął, nawet na mnie nie patrząc.

To był moment, w którym poczułam, że pękam. Wyszłam do łazienki. Zamknęłam się na klucz i dopiero tam pozwoliłam sobie na to, co zbierało się we mnie od początku kolacji – łzy.

Siedziałam na brzegu wanny, wpatrzona w brzydki, zielonkawy ręcznik, który wisiał tam chyba od lat dziewięćdziesiątych. Płakałam bezgłośnie, żeby nikt nie usłyszał. Nawet nie chodziło o ten obrzydliwy barszcz i bigos. Płakałam, bo mój mąż nie miał odwagi stanąć po mojej stronie. Bo święta miały być wspólne, nasze. A zamiast tego, co roku robiłam za tło do cudzej rodziny.

Zapukała teściowa.

– Wszystko w porządku, kochanie?

– Tak, zaraz wracam – odpowiedziałam, szybko wycierając oczy papierem toaletowym.

Spojrzałam w lustro. Czerwone oczy, rozmazany makijaż i ja – dziewczyna, która miała być szczęśliwa w te święta.

Chciałam stamtąd uciec

Gdy wróciłam do pokoju, atmosfera przy stole nieco się rozluźniła – może za sprawą kompotu z suszu, którego zapach przypominał przypaloną śliwkę. Teściowa rozlewała go z czułością, jakby częstowała wszystkich najdroższym trunkiem. Ja tylko popatrzyłam na swój kubek i odsunęłam go na bok.

Michał zajął się rozmową z ojcem o samochodach, a ja siedziałam cicho i liczyłam sekundy. Zaczęłam rozważać, czy nie udawać nagłego bólu głowy. A może zatrucia – w końcu to nie byłoby wielkim nadużyciem, biorąc pod uwagę to, co zjadłam.

– Michał – szepnęłam, nachylając się do niego. – Może byśmy pojechali dzisiaj do domu? Jestem naprawdę zmęczona

– Co ty mówisz? Przecież nocujemy tutaj. Zresztą… mama się obrazi.

Nie mogę już tego znieść – wybuchłam cicho. – Nie czujesz się tu obco? Jak aktor w kiepskim przedstawieniu?

Spojrzał na mnie zrezygnowany.

– Po prostu to przetrwajmy, dobra? Jutro będzie po wszystkim.

Tyle miał do powiedzenia. „Przetrwajmy”. Jakby chodziło o obóz przetrwania, a nie rodzinne święta. Usiadłam z powrotem na krześle, już bez żadnych złudzeń. Ucieczka nie wchodziła w grę. Zostałam sama, z coraz bardziej napierającym uczuciem, że chyba tylko ja jedna widzę, jak wszystko tu jest nie tak. Teściowa właśnie przynosiła ciasto. Keks, twardy jak cegła.

– Kawa czy herbata? – zapytała z uśmiechem. A ja chciałam odpowiedzieć: „Bilet w jedną stronę”.

Niezapowiedziany gość przy stole

Nagle rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi. Wszyscy zamilkli. Teściowa odłożyła nóż do ciasta i spojrzała niepewnie na męża.

– O tej porze? Kto to może być? – zapytała, ścierając ręce o fartuch.

Teść wstał i poszedł otworzyć. Po chwili usłyszeliśmy głos z przedpokoju, który sprawił, że wszystkie oczy skierowały się w tamtą stronę.

– Dobry wieczór, przepraszam, że bez zapowiedzi… nie wiedziałem, gdzie indziej się podziać.

Do pokoju wszedł Rafał – brat Michała. Czarna owca rodziny. Od lat w konflikcie z teściem, w wiecznej walce z całym światem. Nikt się go nie spodziewał. W dodatku wyglądał, jakby nie spał od trzech dni.

– Rafał… – szepnęła teściowa. – Co ty tu robisz?

– Przyszedłem złożyć życzenia. I może zjeść kawałek karpia, jeśli jeszcze coś zostało – uśmiechnął się półgębkiem, rozglądając się po stole.

Zapadła niezręczna cisza. Teść stanął sztywno przy fotelu, Michał spojrzał na mnie zaskoczony, a ja... poczułam ulgę. Wreszcie ktoś, kto nie pasował do tej farsy. Ktoś, kto nie grał w ich sztuce o idealnej rodzinie. Ktoś, kto nie musiał udawać.

– Usiądź – powiedziałam, przesuwając się na kanapie.

Rafał usiadł. Bez słowa wziął pieroga i zjadł go ze spokojem, jakby był u siebie. A potem spojrzał na mnie i mruknął:

Wciąż to samo, co?

Skinęłam głową. Nic więcej nie musiałam mówić. Zrozumiał mnie lepiej niż Michał przez wszystkie te święta.

Moje ostatnie święta u teściów

Nie sądziłam, że akurat Rafał, czarna owca tej rodziny, da mi coś, czego najbardziej mi brakowało – poczucie, że nie jestem szalona. Że nie jestem jedyną osobą, która widzi, jak nienaturalna i pusta jest ta cała świąteczna inscenizacja. Może właśnie dlatego postanowiłam, że więcej tu nie wrócę. Gdy wieczór dobiegł końca, a teściowa z dumą rozdawała wszystkim kawałki ciasta na wynos, podeszłam do Michała i powiedziałam cicho:

– W przyszłym roku spędzam święta w domu. U siebie. Z tobą, jeśli chcesz.

Spojrzał na mnie zaskoczony, jakby nie do końca rozumiał, o co mi chodzi.

– Ale… przecież zawsze jesteśmy tutaj.

– Właśnie dlatego – odpowiedziałam i odeszłam, zanim zdążył coś powiedzieć.

Po powrocie do domu rozpakowałam walizkę i wrzuciłam ubrania do pralki. A potem usiadłam przy kuchennym stole i pierwszy raz od lat poczułam ulgę. Nie z radości, tylko z powodu podjętej decyzji. Że nie dam się już wciągnąć w cudze układy, w świąteczną farsę, w grzeczność, która zabija poczucie własnej wartości.

Wiem, że może uznają mnie za niewdzięczną, może Michał będzie się wahał. Przynajmniej wiem jedno – nigdy więcej nie będę udawać, że coś jest dobre, gdy smakuje jak porażka. I że wszystko gra, gdy w środku mam ochotę krzyczeć. W przyszłym roku ugotuję swój barszcz i swój bigos. I jeśli będę sama – to trudno. Ale przynajmniej będę wolna.

Iga, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama