„Bardzo żałuję, że moja mama nie poznała moich dzieci. Czekała na nie jak na wybawienie, które nie nadeszło”
„Od tamtego dnia coś się w niej zmieniło. Już nie mówiła o przyszłości, nie planowała, nie wspominała o wnukach. Ja widziałam, jak po cichu wyciąga te sweterki, które dziergała wcześniej. Jak kładzie je na kolanach i głaszcze po oczkach włóczki, jakby głaskała dziecko, którego nigdy nie pozna”.

Nigdy nie wyobrażałam sobie życia bez niej. Mama była moją opoką, najbliższą przyjaciółką, powierniczką każdej tajemnicy i największym kibicem moich marzeń. Jednym z tych marzeń było zostanie mamą – i ona o tym wiedziała. Czekała na moje dzieci z taką nadzieją, jakby miały być odpowiedzią na wszystko, co ją bolało. Gdy mówiła o przyszłych wnukach, oczy jej błyszczały. Jednak los był bezlitosny. Dzieci przyszły na świat zbyt późno. Mama odeszła, zanim mogłam jej je pokazać. A mnie codziennie rozdziera żal, że nigdy ich nie poznała.
Marzyłam o byciu mamą
– No i co, widziałaś ten wózek? – mama podniosła wzrok znad robótki i spojrzała na mnie z tym swoim charakterystycznym półuśmiechem. – Niebieski, ale nie taki zwykły. Taki z pazurem. Jakby wiesz… dla chłopca, co to od razu będzie miał charakterek.
Roześmiałam się wtedy, choć chwilę wcześniej miałam łzy w oczach. Mijał kolejny miesiąc bez dwóch kresek na teście. A mama… Mama jak zwykle potrafiła rozbroić napięcie i podać nadzieję w formie prostych słów, jakby to było coś najłatwiejszego na świecie.
– Mamo, przestań. Jeszcze nie teraz – odparłam, choć przecież obie o tym myślałyśmy codziennie.
– A ja ci mówię: już go widzę, tego urwisa. Będzie miał twoje oczy, ale nos po ojcu. Tylko błagam, żadnych imion w stylu Kevin czy Alan – dodała z udawanym oburzeniem i wróciła do dziergania maleńkiego sweterka.
To był luty. Trzy miesiące przed jej diagnozą. Zawsze mówiła, że najważniejsze w życiu to kochać i być potrzebnym. A dzieci… dzieci to właśnie taka czysta potrzeba i miłość. I chociaż nie przyciskała mnie nigdy wprost, wiedziałam, że czeka. Nie na pierścionki, nie na awanse, nie na pieniądze. Czekała na moje dzieci. Czekała z wiarą, jakby miały odwrócić bieg jej życia. A ja… ciągle odwlekałam.
Mama i jej czekanie
Mama nigdy nie miała łatwego życia. Ojciec odszedł, gdy byłam mała, i całe wychowanie mnie – jedynaczki – spadło na nią. Pracowała w bibliotece, zawsze z książką pod pachą, pachnąca herbatą z cytryną i kurzem starych tomów. Była cicha, ale silna. Nie mówiła zbyt wiele o swoim zmęczeniu czy samotności. Zamiast tego opowiadała mi bajki i śmiała się z moich szkolnych dram.
Z czasem jej marzenia zaczęły się skupiać na mnie. Wiedziała, że chcę mieć rodzinę, że bardzo pragnę zostać matką. I kiedy poznałam Michała, jej radość była tak wielka, jakby właśnie dostała własny prezent na gwiazdkę.
– Jesteś pewna, że on będzie dobrym ojcem? – zapytała mnie któregoś dnia, zupełnie znienacka, kiedy obierała jabłka na szarlotkę.
– Mamo, przecież dopiero co zaczęliśmy się spotykać.
– Ale ja już muszę wiedzieć. Mam wrażenie, że nie mam zbyt dużo czasu, żeby się nacieszyć wnukami – odpowiedziała spokojnie, jakby mówiła o pogodzie.
Długo wtedy milczałam. Wydawało mi się to dziwne. Była zdrowa, energiczna. Jeździła rowerem po zakupy, spotykała się z koleżankami, umawiała się do kina. A mimo to coraz częściej wspominała, że czasu ma mało. Teraz rozumiem, że czuła więcej niż mówiła. Że wiedziała. A jej największym marzeniem nie było już ani zdrowie, ani podróże, ani wygodna starość. Chciała trzymać w ramionach moje dziecko.
To była tylko chwila
Nie sądziłam, że to przyjdzie tak szybko. Wiosną zaczęła się skarżyć na bóle brzucha, ale bagatelizowała to. Twierdziła, że pewnie coś ciężkiego podniosła albo po prostu w jej wieku to już normalne. Kiedy w końcu dała się namówić na badania, było za późno. Diagnoza nas zmiażdżyła. Lekarz mówił to spokojnie, ale każde jego słowo ciążyło jak kamień.
– Mamy kilka miesięcy, może rok. Będziemy walczyć – zapewniał.
Mama nie powiedziała ani słowa. Wróciłyśmy do domu w ciszy, jakbyśmy wracały z zakupów, nie z wyroku. Od tamtego dnia coś się w niej zmieniło. Już nie mówiła o przyszłości, nie planowała, nie wspominała o wnukach. Ja widziałam, jak po cichu wyciąga te sweterki, które dziergała wcześniej. Jak kładzie je na kolanach i głaszcze po oczkach włóczki, jakby głaskała dziecko, którego nigdy nie pozna.
Pewnego popołudnia, kiedy już była bardzo słaba, usiadłam przy jej łóżku. Miała zamknięte oczy, ale wiedziałam, że nie śpi.
– Mamo, ja naprawdę spróbuję. Chcę… naprawdę chcę być mamą – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niej.
Wtedy lekko się uśmiechnęła. I tylko tyle. Odeszła w nocy, we śnie, kilka tygodni później. Michał trzymał mnie za rękę, kiedy odbierałam telefon ze szpitala. Nie płakałam od razu. Tylko patrzyłam w okno i myślałam o tym, że nie zdążyłam. Że już nigdy jej nie powiem, że jestem w ciąży.
Jej pusty pokój
Po pogrzebie wróciłam do jej mieszkania dopiero po miesiącu. Wszystko tam stało tak, jakby wyszła tylko na chwilę – szal wisiał na wieszaku, kubek z niedopitą herbatą był jeszcze w zlewie. Bałam się ruszać czegokolwiek, jakby każdy dotyk mógł rozproszyć to, co po niej zostało – jej zapach, obecność, ciepło.
Weszłam do jej sypialni i zobaczyłam na fotelu torbę z włóczkami. W środku, w przezroczystym woreczku, leżał maleńki sweterek. Jasnoszary, z niebieskimi guziczkami w kształcie misiów. Niedokończony. Z szydełkiem wetkniętym w połowie rzędu. I wtedy się rozsypałam. Usiadłam na podłodze, ściskając ten sweterek przy piersi, i płakałam. Po raz pierwszy naprawdę, szczerze, głęboko.
W tamtym pokoju podjęłam decyzję. Nie będę już dłużej czekać. Jeśli nie dla siebie, to dla niej. Bo ona chciała, bo czekała, bo wierzyła. Kiedy powiedziałam Michałowi, że chcę zacząć leczenie, jeśli naturalnie się nie uda, nawet nie zapytał „czy jesteś pewna?”. Po prostu mnie przytulił. Przez pół roku jeździliśmy do kliniki, podchodziliśmy do procedur, trzymaliśmy się za ręce i powtarzaliśmy, że to dla mamy. Że ona nam kibicuje stamtąd, skąd już nie może zadzwonić, ale może jeszcze czuwać.
I kiedy test pokazał upragnione dwie kreski, poszłam do jej pokoju. Usiadłam na tym samym fotelu, gdzie leżał niedokończony sweterek i wyszeptałam:
– Mamo, będziesz babcią.
Spełnienie przyszło zbyt późno
Gdy urodziłam Zosię, nie mogłam przestać patrzeć na jej dłonie. Maleńkie, z długimi paluszkami – zupełnie jak dłonie mamy. Michał to też zauważył.
– Ma jej ręce… – powiedział, całując mnie w czoło, kiedy spałam z córką przy piersi.
Przez pierwsze tygodnie płakałam niemal codziennie. Z radości, ale i ze smutku. Bo każdy pierwszy uśmiech, pierwszy dźwięk, pierwszy uścisk tych drobnych rączek przypominał mi o tym, kto ich nie zobaczył. Kto nie będzie mógł jej pokołysać, zaśpiewać kołysanki, której uczyła mnie, kiedy byłam mała.
– Mamo, zobacz, jaka jest piękna – szeptałam czasem, bujając Zosię w ramionach. – Jest taka ciepła, taka dobra… Taka twoja.
Z czasem zaczęłam mówić o mamie do Zosi. Pokazywałam jej zdjęcia, opowiadałam historie. Jak zrobiła najlepsze pierogi na świecie, jak potrafiła rozśmieszyć mnie jednym spojrzeniem, jak zawsze wszystko wiedziała, choć nigdy nie udawała, że wie lepiej. Mówiłam do niej: „Twoja babcia byłaby z ciebie dumna”.
A kiedy zaszłam w drugą ciążę, poczułam, że to znak. Że mama naprawdę gdzieś tam jest. Że mimo wszystko ją zna. Może trzyma ją za rękę, zanim ona trafi do nas, do świata. Tak lubię sobie wyobrażać. Dziś moje dzieci rosną, a ja noszę w sercu ten niedokończony sweterek jak relikwię. Choć mama ich nie poznała, wiem, że one znają ją przez moje słowa, przez miłość, którą im daję.
Już nigdy nie zadzwoni
Czasami wciąż łapię się na tym, że chcę do niej zadzwonić. Opowiedzieć, że Zosia zrobiła dziś babkę z piasku i kazała całej piaskownicy mówić do niej „pani inżynier”. Albo że Staś mówi „mama” z takim zawadiackim uśmiechem, że mam ochotę go schrupać. Ale telefon milczy. Jej numer wciąż mam zapisany, choć już wiem, że nigdy nie zadzwoni.
Nauczyłam się z tym żyć, ale nie przestałam tęsknić. Czas nie leczy ran, tylko uczy chodzić z nimi po świecie. Może mniej krwawią, ale bolą tak samo. Najbardziej boli mnie to, że ona wiedziała, jak bardzo chcę być mamą, i nie doczekała. Czekała na moje dzieci z taką nadzieją, jakby miały ją uleczyć. Jakby ich śmiech miał wypełnić wszystkie luki w jej życiu.
Zostawiła mi coś więcej niż wspomnienia. Zostawiła mi swoją siłę, cierpliwość i czułość. Zostawiła mi miłość, która nie kończy się w chwili śmierci. Widzę ją w oczach Zosi, czuję w uściskach Stasia. I choć fizycznie jej przy mnie nie ma, wierzę, że jest najbliżej, jak tylko może być. Moje dzieci nie poznają jej śmiechu, nie poczują zapachu jej perfum, nie usłyszą, jak nuci piosenki przy obieraniu jabłek. Ale będą ją znały. Bo ja im ją opowiem. Codziennie. I nigdy nie przestanę.
Joanna, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy sama wynajęłam mieszkanie, byłam przerażona. Teraz w końcu żyję własnym życiem i nikt nie mówi mi, co mam robić”
- „Myślałam, że mąż ciężko haruje na nocki, a on miał swoje sekrety. Postanowiłam puścić go w skarpetach”
- „Rocznicę ślubu miałam świętować z mężem, a spędziłam ją z teściową. Mój luby znalazł sobie wtedy ciekawsze zajęcie”

