„Bardzo nie chciałam iść na tę randkę w ciemno. Skończyła się tak, że zostałam na śniadanie i jajecznicę z grzybami”
„Patrzyłam, jak smaży jajka z masłem i grzybami, jakby robił to od zawsze. Jedliśmy powoli, między kęsami wymieniając uśmiechy i dotknięcia dłoni. Nie zapytałam, co będzie dalej. On też nie. Może dlatego, że oboje czuliśmy, że coś się zaczęło – i że nie musi mieć jeszcze nazwy”.

- Redakcja
Zgodziłam się tylko dlatego, że miałam dość. Dość samotnych wieczorów i dość pytania mamy: „A ty znowu sama?”. Randka w ciemno to było coś, czego normalnie bym sobie nie zrobiła – ale Agata przysięgała, że on „nie jest typowy” i że „albo się w nim zakocham, albo chociaż dobrze zabawię”. Na tamtym etapie mojego życia obie opcje wydawały się akceptowalne. Spodziewałam się kolejnego nudziarza, który po godzinie zacznie opowiadać o swoim samochodzie. Ale zamiast tego… został mi w głowie zapach grzybów i dłonie, które nie chciały się odklejać od moich bioder.
Na złość samej sobie
Deszcz padał poziomo. Włosy miałam już tak przemoczone, że wyglądały jak zużyty mop, a eyeliner spłynął mi do połowy policzka. Dokładnie tak wyobrażałam sobie idealne wejście na randkę w ciemno – jak z horroru. Podeszłam do stolika w rogu bistro, w którym pachniało świeżą kolendrą i zmęczonymi ludźmi po pracy. On już siedział. Nie wiedziałam jeszcze, czy to on, ale gdy tylko podniosłam wzrok i spotkałam jego spojrzenie – wiedziałam.
Wstał, jakbyśmy byli w latach 50., i podał mi rękę.
– Michał – powiedział. – I tak, wiem, że to wygląda jak zasadzka. Ale nie bój się.
Zaśmiałam się, bardziej z nerwów niż z dowcipu. Usiadłam, zdjęłam mokry płaszcz i zastanawiałam się, co ja właściwie tu robię. Był przystojny. Taki niedbały, z trzydniowym zarostem, z oczami, które nie odrywały się ode mnie, ale nie w sposób śliski – raczej jakby próbował mnie rozszyfrować.
Rozmowa nie była typowa. Nie mówił, czym się zajmuje, nie pytał mnie o pracę. Zamiast tego zapytał, czy wolę śniadanie na słono, czy na słodko. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, dodał:
– Bo ja robię najlepszą jajecznicę z grzybami na świecie. I nie pytaj, skąd wiem. Po prostu wiem.
Spojrzałam na niego uważnie. I po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam się tak, jakby wieczór nie był jeszcze skończony – tylko właśnie się zaczynał.
Był coraz lepiej
Kelner przyniósł wino – na jego koszt, jak powiedział Michał, bo „pierwsze spotkania trzeba podlewać jak kwiaty”. Miał w sobie luz, którego nie umiałam zignorować. Wcale nie był głośny ani zbyt pewny siebie, nie rzucał tanimi tekstami. Ale mówił, jakby niczego się nie bał. Ani tego, że się nie spodobamy, ani ciszy, która mogłaby się wkraść między słowa. Nie musiał mnie przekonywać. On po prostu był.
– Co myślisz o tym, żeby rzucić wszystko i wyjechać do lasu? – zapytał nagle, popijając wino.
– Tylko jeśli jest tam wifi – odpowiedziałam z przekąsem.
– I grzyby. Dużo grzybów. – Uśmiechnął się. – Mam fazę na zbieranie. Trochę dziwne, co?
– Nie. To… całkiem seksowne, jeśli mam być szczera – wyrwało mi się, zanim zdążyłam pomyśleć.
Wino rozgrzewało mnie od środka. Michał nachylił się trochę przez stolik. Był blisko, ale nie za blisko. Pachniał deszczem i cynamonem. Coś w nim działało na mnie jak magnes – nie ten tani z lodówki, tylko taki, który przyciąga i nie puszcza.
– Chodźmy stąd – powiedział cicho, jakby to było pytanie, nie rozkaz.
Nie zapytałam, dokąd. Nie udawałam oburzonej. Po prostu pozwoliłam mu zabrać mi płaszcz. Wyszliśmy razem, a świat za nami został dokładnie tam, gdzie powinien – za drzwiami.
Tak musiało być
Jego mieszkanie znajdowało się na poddaszu, z oknami wychodzącymi na miasto i zaparowanym lustrem w łazience, które żyło własnym życiem. Zdejmowałam buty, kiedy odwrócił się do mnie z kubkiem ciepłej herbaty i ręcznikiem.
– Nadal jesteś cała mokra – zauważył. – Zrób coś z tym, zanim złapiesz zapalenie płuc i będę musiał gotować rosół.
– A wtedy byś uciekł? – rzuciłam z przymrużeniem oka.
– Nigdy nie uciekam przed wyzwaniami. Szczególnie jeśli mają takie oczy.
Nie odpowiedziałam. Tylko spojrzałam. Długo. Wymownie. A potem zniknęłam w łazience i zamknęłam za sobą drzwi. Po raz pierwszy od dawna spojrzałam na siebie w lustrze inaczej – nie jak na zmęczoną dziewczynę po niechcianej randce, ale jak na kobietę, która stoi na granicy czegoś niepokojąco ekscytującego.
Wróciłam w jego koszulce. Pachniała nim – drzewem, kurzem książek i czymś, czego nie umiałam nazwać, ale czego już nie chciałam wypuścić z głowy. Siedział na parapecie, z nogą podciągniętą pod brodę.
– Mogę cię pocałować? – zapytał nagle, bez cienia drapieżności. Jakby prosił o zgodę na coś więcej niż tylko dotyk.
Podeszłam. Nie odpowiedziałam. Po prostu położyłam dłonie na jego karku i sama zbliżyłam usta. Były ciepłe. Smakowały jak czerwone wino i coś, co zaczyna się wtedy, gdy przestajesz się bronić. I potem już nie mówiliśmy. Wszystko, co mieliśmy sobie do powiedzenia, zostało w naszych ciałach.
Bez planu i bez wymówek
Obudziłam się z jego ramieniem pod moją głową i dłońmi wplecionymi w moje biodro. Było jeszcze ciemno, ale miasto za oknem już zaczynało się budzić. Michał oddychał spokojnie. Było coś głęboko uspokajającego w jego obecności. Jakby ten facet znał wszystkie moje złe sny i potrafił je wyłączyć jednym dotykiem. Leżałam tak, patrząc w sufit, próbując zrozumieć, jakim cudem ktoś tak obcy może nagle być tak bliski. I jak to się stało, że niczego nie żałuję.
W końcu poruszył się lekko i mruknął zaspanym głosem:
– Obiecałem ci jajecznicę.
– Masz ochotę smażyć grzyby o szóstej rano?
– Mam ochotę być tym gościem, który robi ci śniadanie, kiedy jesteś rozczochrana i pół naga w mojej pościeli – odpowiedział bez wahania, a ja się roześmiałam, jakbyśmy znali się nie od wczoraj, a od lat.
Zwinęłam się w koc i poszłam za nim do kuchni. W jego bluzie, z bosymi stopami, patrzyłam jak krząta się między garnkami. Wyciągnął mały słoik z opisem „2024 – podgrzybki”.
– Sam zbierasz?
– A jak. Przecież mówiłem, że traktuję to poważnie.
Patrzyłam, jak smaży jajka z masłem i grzybami, jakby robił to od zawsze. A potem usiedliśmy na podłodze, przy parujących talerzach. Jedliśmy powoli, między kęsami wymieniając uśmiechy i dotknięcia dłoni. Nie zapytałam, co będzie dalej. On też nie. Może dlatego, że oboje czuliśmy, że coś się zaczęło – i że nie musi mieć jeszcze nazwy.
Nie chciałam tego kończyć
Siedzieliśmy przy stole, chociaż skończyliśmy śniadanie już jakiś czas temu. On popijał kawę z kubka w renifery, ja bawiłam się łyżeczką i gapiłam się na niego, jakbym chciałam zapamiętać każdy detal. Nagle zdałam sobie sprawę, że czuję się… swobodnie. Bez spięcia, bez udawania, że jestem bardziej zajęta, zdystansowana czy niezależna niż naprawdę.
– Zawsze tak gotujesz na pierwszej randce? – zapytałam, przechylając głowę.
– Nie. Zazwyczaj pierwsze randki kończą się niezręcznym „to był miły wieczór, trzymaj się”.
– A ta?
– Ta jeszcze się nie skończyła – odpowiedział i oparł łokieć na stole. – Poza tym chyba nie jesteś typową randką.
– A ty nie jesteś typowym facetem – rzuciłam i sięgnęłam po jego dłoń.
– No wiesz, kuchnia uczy pokory – uśmiechnął się. – I cierpliwości.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Potem zaproponował, że pójdziemy na spacer, zanim dzień się rozkręci. Pozwoliłam się wyciągnąć z mieszkania. Na zewnątrz świat wyglądał zwyczajnie: śmieciarki, poranny gwar, tramwaj dzwoniący niecierpliwie. Ale we mnie było coś nowego. Coś, co nie pozwalało mi wrócić do starych schematów. I wtedy pomyślałam: może to wcale nie była randka. Może to był początek czegoś, co nawet nie musiało mieć etykiety. Jeszcze.
Ciepło, które zostaje
Wróciliśmy ze spaceru z zamarzniętymi dłońmi i policzkami czerwonymi od wiatru. Michał rzucił klucze na komodę, a ja usiadłam z powrotem przy kuchennym stole, jakbym już znała to miejsce. Jakby było moje. Bez pytania wzięłam jego bluzę z krzesła i otuliłam się nią jak kocem.
On nalał nam herbaty i przez chwilę staliśmy naprzeciwko siebie w ciszy. Nie było niezręczności. Nie było też żadnych deklaracji. Było za to coś, co trudno uchwycić – to spokojne, ciche „tu i teraz”, które zostaje z człowiekiem dłużej niż jakiekolwiek fajerwerki.
– Jeśli chcesz, możesz jeszcze zostać – powiedział nagle, jakby mimochodem. – Albo wyjść i wrócić. Jak wolisz.
Spojrzałam na niego. Miał poważny wyraz twarzy, ale w oczach błyszczało coś miękkiego. Czułego. Poczułam, że to nie była propozycja jednej nocy. To było zaproszenie do czegoś więcej. Może nie od razu, ale powoli. Z czułością. Bez pośpiechu.
– Nie mam żadnych planów na dziś – powiedziałam.
– To dobrze. Ja też nie. Może później zrobię zupę z kurek. Albo cię pocałuję znowu. Albo wszystko naraz.
Zamknęłam oczy i uśmiechnęłam się. Bo czasem tak właśnie wygląda początek czegoś, co zmienia wszystko: od niechcenia, w deszczu, przy grzybach i jajkach. Nie w wielkim stylu. Tylko prawdziwie.
Klaudia, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa uparła się, że z nami zamieszka. Zwiozła mi wszystkie bambetle i planowała zostać na zawsze”
- „Dla żony byłem ideałem, gdy miałem pełen portfel. Jak straciłem pracę, potraktowała mnie jak zwykłego śmiecia”
- „Od lenistwa mojego męża odkształciła się nam kanapa. Urabiam się po łokcie, bo panicz domaga się obiadku”

