Reklama

Nigdy nie uważałem się za drania. W gruncie rzeczy kochałem swoją żonę bardziej, niż kogokolwiek na świecie. Była ciepła, dobra, cierpliwa. Tylko że... to nie wystarczało. Były we mnie potrzeby, których ona nigdy nie rozumiała, a ja nigdy nie umiałem jej wytłumaczyć. Każdy romans zaczynał się od tego samego — pustki, której nie potrafiłem zapełnić w naszym małżeństwie. Wracałem do domu z kwiatami, a ona uśmiechała się do mnie tym samym łagodnym uśmiechem, nie wiedząc, że pachnę inną kobietą.

Wtedy już wiedziałem, że skłamię

Stałem obok niej przed ołtarzem i patrzyłem, jak drżą jej dłonie. Uśmiechała się lekko, gdy zaciskała palce na mojej dłoni, zupełnie nieświadoma, że w mojej głowie toczy się walka. Przysięgałem jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską, a z tyłu głowy słyszałem pytanie: czy naprawdę dam radę być jej wierny?

Nie byłem wtedy z nikim. Nie zdradziłem jej wcześniej. Ale znałem siebie. Wiedziałem, że są rzeczy, które mnie pociągają, które budzą we mnie coś, o czym bałem się jej powiedzieć. Bałem się, że gdy usłyszy, co mnie kusi, spojrzy na mnie z odrazą. Więc milczałem. Przysięgałem jej wszystko, czego ode mnie oczekiwała, wiedząc, że już wtedy noszę w sobie kłamstwo.

Po weselu, gdy kładła głowę na moim ramieniu w hotelowym pokoju, miałem ochotę się rozpłakać. Nie z radości, a z ciężaru tego, co właśnie zrobiłem. Ona była spokojna. Szczęśliwa. Mówiła, że czuje się bezpieczna. A ja czułem się jak oszust, który dopiero zaczyna swoją grę.

– Kocham cię – powiedziała wtedy, wtulając się we mnie.

Nie odpowiedziałem od razu. Przytuliłem ją mocniej, jakby to mogło coś zmienić. Jakby uścisk mógł zatrzymać mnie przed tym, co już od dawna było zapisane w mojej głowie.

– Ja ciebie też... – wyszeptałem w końcu.

Nie odważyłem się jej poprosić

Z początku myślałem, że to minie. Że gdy się dotrzemy, gdy nasze ciała nauczą się siebie, to wszystko, czego mi brakowało, znajdę przy niej. Ale im bardziej się starałem, tym bardziej czułem, że jestem jak zamknięty w klatce. Była czuła, delikatna, zawsze gotowa mnie wysłuchać. Tylko że w łóżku była inna. Jakby bała się przekroczyć pewną granicę. Jakby namiętność była czymś brudnym.

– Chciałbym, żebyś czasem przejęła kontrolę – powiedziałem kiedyś nieśmiało, gdy leżeliśmy razem w łóżku.

– Ale ja nie umiem – zaśmiała się nerwowo, obracając się na bok. – Ty zawsze wiesz, co robić.

Zamarłem. To był jeden z tych momentów, gdy zrozumiałem, że ona nigdy się nie zmieni. Nigdy nie będzie chciała zrozumieć. Były fantazje, o których nie potrafiłem jej powiedzieć. Pragnienia, które tłumiłem w sobie latami. Może gdybym był odważniejszy, gdybym nie bał się jej reakcji, powiedziałbym: przebierz się dla mnie, pozwól mi zobaczyć cię inaczej, bądź kimś innym chociaż na chwilę. Ale bałem się, że usłyszę w odpowiedzi: czy ja ci nie wystarczam?

Więc milczałem. Udawałem, że mi to nie przeszkadza. I szukałem tych rzeczy gdzie indziej. W kobietach, które nie pytały „dlaczego?”. W kobietach, które rozumiały bez słów. To wtedy zdrada przestała być dla mnie grzechem. Stała się ucieczką od tego, czego nigdy nie odważyłem się jej poprosić.

W ramionach innych nie szukałem miłości

To nie była klasyczna zdrada, jak z filmów. Nie zakochiwałem się w tych kobietach. Nie chciałem z nimi budować życia. Czasem nie znałem nawet ich imion. Wystarczyło mi ich spojrzenie, dotyk, moment, gdy czułem, że mogę być sobą, bez udawania, że wszystko we mnie jest poukładane.

Pierwszy raz zdradziłem ją po roku małżeństwa. Poznałem ją w barze, była odważna, bezpośrednia. Nie pytała, czy jestem żonaty. Nie obchodziło jej to. A mnie wtedy obchodziło tylko to, żeby przez chwilę poczuć, że nie muszę się hamować. Po wszystkim wróciłem do domu, patrzyłem na żonę, która spała spokojnie, i nie czułem winy. Czułem ulgę.

Kolejne razy przychodziły coraz łatwiej. Każda z tych kobiet była inna, ale ich ramiona zawsze dawały mi to samo – chwilową ucieczkę od siebie. Bo to nie była kwestia tego, że ona mi czegoś nie dawała. Problem był we mnie. W tym, że nie potrafiłem być wierny, gdy czułem, że czegoś mi brakuje. Kiedyś jedna z nich zapytała:

– Dlaczego to robisz, skoro mówisz, że kochasz żonę?

Nie odpowiedziałem jej wtedy. Może dlatego, że sam nie znałem odpowiedzi. A może dlatego, że bałem się przyznać, że to pytanie powinna zadać mi moja żona, a ona nigdy tego nie zrobiła. W jej oczach byłem ideałem. Tylko że ja wiedziałem, że to kłamstwo. I z każdą kolejną kobietą, coraz bardziej siebie nienawidziłem.

Udawała, że nie wie

Były wieczory, gdy siadała naprzeciwko mnie z kubkiem herbaty i patrzyła tak, jakby próbowała odczytać coś z mojej twarzy. Nigdy nie zadawała pytań. Nigdy nie powiedziała: zdradzasz mnie, prawda? Ale widziałem w jej oczach cień, który zdradzał więcej, niż chciała pokazać. Może nie chciała wiedzieć. Może wolała mieć święty spokój.

Czasem wracałem późno, pachnąc perfumami, które nie należały do niej. Kiedy się przytulała, przez sekundę czułem, że jej ciało się napina, jakby na moment przestawała oddychać. A potem udawała, że wszystko jest dobrze. Że jestem tym samym mężem, którego pokochała.

– Długo cię nie było – mówiła z uśmiechem, nie pytając, gdzie byłem.

– Praca... – odpowiadałem, kłamiąc bez zawahania.

I wtedy uśmiechała się szerzej, jakby chciała mnie przekonać, że wierzy. Albo jakby próbowała przekonać samą siebie. Nie wiem, czy to była miłość, czy strach przed samotnością. Może jedno i drugie. Ale im bardziej milczała, tym bardziej czułem, że oddalamy się od siebie nieodwracalnie. Byliśmy jak para aktorów, która nauczyła się swoich ról na pamięć. Ona grała rolę żony, która nie wie, a ja męża, który się stara. I tylko czasem, w jej spojrzeniu, widziałem pytanie, które nigdy nie padło na głos.

Nie robiła scen, gdy mnie przyłapała

Wiedziałem, że ten dzień kiedyś nadejdzie, ale nigdy nie spodziewałem się, że będzie taki cichy. Bez krzyków, bez talerzy lecących przez kuchnię. Wróciłem do domu wcześniej niż planowałem, z rozczochraną kochanką, której śmiech jeszcze dźwięczał mi w uszach. Myślałem, że żona jest u matki. Pomyliłem się.

Stała w korytarzu, oparta o framugę drzwi, gdy wchodziłem z tamtą kobietą. W dłoniach trzymała mój szalik, który znalazła rano na podłodze. Było w tym coś niemal teatralnego. Jakby czekała, aż podniesie się kurtyna, a ja wejdę na scenę i zagram w końcu rolę, którą od dawna pisała w głowie.

Kochanka natychmiast się wycofała, rzucając coś pod nosem i znikając z mieszkania. Zostaliśmy sami. Myślałem, że powie coś ostrego, że w końcu eksploduje. A ona po prostu spojrzała na mnie i... uśmiechnęła się. Nie ironicznie, nie złośliwie. To był uśmiech, który widziałem u niej, gdy żegnała kogoś, kto długo się z nią żegnać nie potrafił.

– W końcu – powiedziała cicho. – Myślałam, że umrę, zanim odważysz się pokazać, kim jesteś naprawdę.

Nie miałem słów. Stałem, jakby nagle wszystko we mnie opadło. Odwróciła się i zostawiła mnie samego.

To, co było, przestało istnieć

Nie próbowała odejść. Nie spakowała walizek, nie wystawiła moich rzeczy za drzwi. Żyliśmy obok siebie przez kilka miesięcy, jak współlokatorzy, których nic już nie łączy. Najdziwniejsze było to, że dopiero wtedy rozmawialiśmy najwięcej. Nie o zdradach, nie o krzywdzie, ale o wszystkim innym — o pracy, o pogodzie, o książkach, które czytaliśmy.

Była w tych rozmowach jakaś lekkość, której wcześniej brakowało. Może dlatego, że nie musieliśmy już udawać, że między nami coś trwa. Obiecałem jej wierność, ale nigdy nie miałem odwagi być z nią szczery. A ona przez lata patrzyła na mnie i udawała, że wierzy w tego człowieka, którego wymyśliliśmy razem.

Pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy przy stole, spojrzała na mnie z uśmiechem, w którym nie było już goryczy.

My nigdy nie byliśmy dla siebie – powiedziała spokojnie. – Ja chciałam ciebie kochać takim, jakim chciałeś być, a nie takim, jakim byłeś naprawdę.

Nie odpowiedziałem. Bo wiedziałem, że to prawda. Przegapiliśmy moment, w którym moglibyśmy zacząć od nowa. Nasze małżeństwo nie skończyło się wtedy, gdy mnie przyłapała. Ono skończyło się dużo wcześniej. Zanim jeszcze zdążyło dojrzeć, zanim odważyliśmy się być wobec siebie uczciwi.

Kiedy w końcu się wyprowadziłem, nie było dramatów. Uścisnęła mnie na pożegnanie, jakbyśmy byli starymi znajomymi, którzy po prostu muszą pójść w różne strony.

Paweł, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama