„Bardzo chciałam zostać matką, ale teraz tego żałuję. Całkiem zatraciłam siebie i zapomniałam, kim jestem”
„Nasz dom zamienił się w przestrzeń obowiązków. Kto zmienia pieluchę, kto wynosi śmieci, kto kładzie spać. Nie było już: kocham cię, jak się czujesz?. Były tylko zadania”.

- Redakcja
Zawsze marzyłam o tym, by zostać matką. Wydawało mi się, że macierzyństwo to spełnienie, sens życia, najpiękniejsze, co może spotkać kobietę. Ale teraz, kiedy siedzę na podłodze w łazience i patrzę na swoje odbicie w brudnym lustrze, nie poznaję tej osoby. Nie wiem, kim jestem. Wszyscy mówią, że bycie mamą to dar, że to największa radość... A ja czuję się jak cień samej siebie. Jestem zmęczona, rozdrażniona i smutna. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam szczęśliwa. Chciałam być mamą. Ale nikt nie powiedział, jak dużo mnie to będzie kosztować.
Zanim zrobiłam test
Zanim zobaczyłam dwie kreski na teście, byłam zupełnie inną osobą. Lubiłam swoje życie. Miałam pracę, która może nie była moją pasją, ale dawała mi niezależność. Spotykałam się z przyjaciółkami, czasem szłam do kina sama, lubiłam te samotne wieczory, kiedy w piżamie siadałam na kanapie z winem i czekoladą, oglądając seriale, które nikogo poza mną nie interesowały. Miałam czas. Dla siebie. Dla związku. Dla spokoju.
Maciek, mój mąż, też nie naciskał. Czasem rzucił coś o dziecku, o przyszłości, o tym, że „wszyscy już mają”. Ale bez ciśnienia. Mieliśmy po trzydzieści lat, stabilne życie i przekonanie, że kiedyś to się stanie. Naturalnie. Kiedy będziemy gotowi. Tylko że ja zaczęłam czuć coś więcej. Może to przez te wszystkie zdjęcia dzieci znajomych na Facebooku, może przez biologiczny zegar, a może przez to, że czułam się niespełniona. Jakby moje życie było niedokończone.
Powiedziałam Maćkowi o swoich przemyśleniach w sobotę rano, kiedy jeszcze leżeliśmy w łóżku. Uśmiechnął się i pocałował mnie w czoło.
– Jeśli ty chcesz... to ja też. Będziemy świetnymi rodzicami.
To był początek. Wtedy wydawało mi się, że rozmawiamy o czymś wielkim, ale pięknym. Nie miałam pojęcia, że właśnie wtedy podjęliśmy decyzję, która całkowicie zmieni moje życie. I niekoniecznie w taki sposób, jak sobie wyobrażałam.
Poród wszystko zmienił
Poród trwał prawie dziewiętnaście godzin. Gdy położna położyła mi na piersi tę pomarszczoną, lepką istotkę, byłam już tak wyczerpana, że zamiast łez wzruszenia poczułam ulgę, że to wreszcie koniec. Ale to nie był koniec. To był początek czegoś, co miało mnie zupełnie przemielić.
Wszyscy mówili, że to będą „trudne pierwsze tygodnie”. Tylko nikt nie mówił, że będą też samotne. Maciek wrócił do pracy, a ja siedziałam w domu i patrzyłam na ten mały pakunek, który co chwilę płakał, jadł albo zasypiał na trzydzieści minut. Dni zlewały się w jedno. Nie pamiętałam, czy dzisiaj jest środa czy niedziela. Czułam się uwięziona w trybie karmienie-przewijanie-usypianie, jakby moje życie ograniczyło się do trzech czasowników.
Czasem patrzyłam w lustro i nie poznawałam kobiety, która tam stała. W rozciągniętym T-shircie, z plamą mleka na ramieniu i włosami tłustymi od trzech dni. I kiedy ktoś pisał: „Gratulacje! Ciesz się, to najpiękniejszy czas w życiu!”, miałam ochotę rzucić telefonem.
Maciek wieczorami próbował pomagać, ale on tego nie rozumiał. Wracał zmęczony, brał dziecko na ręce na dwadzieścia minut i myślał, że załatwił sprawę. A ja czułam się coraz bardziej sama. Nawet gdy byliśmy we troje.
– Kochanie, uśmiechnij się, przecież to najważniejszy czas... – mówił, całując mnie w czoło.
A ja naprawdę próbowałam się uśmiechać. Tylko nie wiedziałam już, czy robię to z miłości, czy ze zmęczenia.
Jestem tylko matką
Z czasem zaczęło do mnie docierać, że nie chodzi tylko o zmęczenie. Chodziło o to, że nikt już nie widzi we mnie kobiety. Wszyscy widzą tylko matkę. Kiedy ktoś do mnie dzwonił, to pytał: „Jak mała?”, nigdy: „Jak ty?”. Gdy w końcu wyrwałam się raz na kawę z koleżanką, przez całe spotkanie słuchałam, co robi jej syn, a kiedy próbowałam opowiedzieć, co czuję, pokiwała głową i rzuciła: „Taka już nasza rola”. Jakby bycie kobietą kończyło się z chwilą porodu.
Zaczęłam mieć wrażenie, że moje potrzeby są nieważne. Że to egoistyczne – chcieć czasu dla siebie, wyjść z domu, pomalować się, poczytać książkę nie o dzieciach. Maciek był przekonany, że skoro raz w tygodniu wykąpie córkę i raz na miesiąc zrobi śniadanie w niedzielę, to mi „pomaga”.
– Ale przecież nie jesteś z tym sama – powtarzał.
Nie? A kto w nocy siedzi po trzy godziny i kołysze dziecko? Kto chodzi z zapuchniętymi oczami do sklepu po pieluchy, bo znowu się skończyły? Kto usypia przez godzinę, tylko po to, żeby dziecko obudziło się po dwudziestu minutach?
Zaczęłam się wycofywać. Z rozmów, z życia, z siebie. Nie miałam siły tłumaczyć, że czegoś mi brakuje. Bo nie wiedziałam już, co dokładnie. Może po prostu siebie? Tej, która potrafiła się śmiać, flirtować, mieć pasje. Zaczęłam bać się tego pytania: „Kim jesteś?” – bo jedyne, co potrafiłam odpowiedzieć, to: „Jestem mamą”. Tylko że kiedyś byłam kimś jeszcze.
Wieczne wymagania
Z czasem między mną a Maćkiem pojawiła się cisza. Nie ta przyjemna, spokojna, kiedy nie trzeba mówić, żeby się rozumieć. To była cisza ciężka, pełna niedopowiedzeń, wzajemnych pretensji, które nie znajdowały ujścia. Ja nie mówiłam, czego potrzebuję, a on nie pytał. Może nie chciał usłyszeć odpowiedzi.
Coraz częściej przyłapywałam się na tym, że się złoszczę. O wszystko. Że zostawił kubek na stole, że nie zauważył, że po raz trzeci z rzędu to ja robię kolację, że kiedy mówię, że „mam dość”, to pyta, czy chodzi o dziecko, zamiast zapytać, czy chodzi o nas. I te jego wieczne zdziwienie.
– Ale przecież ja nic złego nie zrobiłem...
Nie, Maćku. Nie zrobiłeś. Ale też nic dobrego. Jesteś obok, a jakby cię nie było. Nasz dom zamienił się w przestrzeń obowiązków. Kto zmienia pieluchę, kto wynosi śmieci, kto kładzie spać. Nie było już „kocham cię”, nie było „jak się czujesz?”. Były tylko zadania. I milczące porównania – do tych wszystkich idealnych matek z internetu, które robią śniadania w kształcie misiów i mają uśmiech na twarzy nawet przy nieprzespanych nocach.
– Ty też mogłabyś być bardziej pozytywna – rzucił raz Maciek, kiedy powiedziałam, że mam dość.
Poczułam, jak robi mi się gorąco, ale nie odpowiedziałam. Po prostu wstałam i wyszłam do łazienki. Zamknęłam drzwi, usiadłam na zimnych kaflach i pomyślałam, że może on ma rację. Może to ja się nie nadaję. A potem pomyślałam: do czego? Do życia?
Czy jeszcze kiedyś będę sobą?
Czas płynął, a ja coraz częściej łapałam się na tym, że marzę o ucieczce. Nie o tym, żeby zostawić dziecko – nigdy bym tego nie zrobiła – ale o tym, żeby na chwilę zniknąć. Po prostu wstać, wyjść z domu i nigdzie się nie spieszyć. Przypomnieć sobie, jak to jest być kimś, kto nie musi odpowiadać na płacz, na pytania, na oczekiwania. Kimś, kto sam decyduje, kiedy pije kawę i kiedy idzie spać.
Raz, kiedy teściowa zabrała małą na spacer, zostałam sama w mieszkaniu. Włączyłam muzykę, tę, której słuchałam jeszcze w liceum, zrobiłam sobie herbatę i usiadłam na kanapie. Poczułam się jak intruz we własnym domu. Cicho, spokojnie, a ja – nie potrafiłam się tym cieszyć. Siedziałam i płakałam. Bo nagle zdałam sobie sprawę, że nie wiem, czego chcę.
– Nie poznaję cię – powiedziała kiedyś przyjaciółka. – Zawsze byłaś taką wesołą dziewczyną.
Uśmiechnęłam się wtedy krzywo. Bo ja też jej nie poznawałam. W lustrze odbijała się twarz kogoś, kto kiedyś miał marzenia i plany. Teraz miał tylko listę obowiązków i budzik ustawiony na karmienie. Wieczorami, gdy Maciek kładł się spać, ja jeszcze długo siedziałam przy łóżeczku, patrząc na śpiącą córkę. Czasem szeptałam do niej: „Nie chcę, żebyś była taka jak ja. Chcę, żebyś była szczęśliwa”. A potem myślałam, czy ja jeszcze mam szansę na szczęście. Czy mogę wrócić do tej kobiety, którą byłam. Czy może to już niemożliwe.
Ile jeszcze wytrzymam?
Długo wmawiałam sobie, że to tylko etap. Że jeszcze trochę, jeszcze kilka miesięcy i wszystko wróci do normy. Że ja wrócę. Ale coraz bardziej czułam, że to nie jest coś, co samo minie. Że w tym wszystkim gubię siebie. Nie miałam już odwagi mówić Maćkowi, jak bardzo jestem nieszczęśliwa. Bo za każdym razem widziałam w jego oczach strach. Strach, że żałuję. I miał rację – żałowałam. Nie córki, nie jej życia, nie jej obecności. Żałowałam siebie, tej sprzed testu ciążowego, tej, która miała w sobie siłę i lekkość.
Pewnego wieczoru, kiedy mała już spała, usiedliśmy z Maćkiem przy kuchennym stole. On pił herbatę, ja trzymałam dłonie zaciśnięte w pięści, żeby się nie rozpłakać.
– Nie radzę sobie – powiedziałam cicho. – Nie umiem już tak. Potrzebuję pomocy. Potrzebuję siebie.
Maciek długo milczał, a potem wziął mnie za rękę. Nie obiecywał cudów, nie mówił, że wszystko będzie dobrze. Po prostu powiedział:
– Znajdziemy sposób. Dla ciebie.
To był pierwszy raz od miesięcy, kiedy poczułam, że ktoś widzi we mnie kobietę, a nie tylko matkę. Nie wiedziałam jeszcze, jak się odbuduję, jak się pozbieram, ale w tamtej chwili po raz pierwszy nie byłam sama z tym uczuciem. Spojrzałam na niego i pomyślałam: może nie odzyskam dokładnie tej siebie sprzed lat. Ale może stworzę nową. Taką, w której jest miejsce na bycie mamą – i na bycie mną.
Ewelina, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Podejrzewałam męża o zdradę, ale odkryłam coś, czego się nie spodziewałam. To było coś o wiele gorszego niż romans”
- „Wiedziałam, że mąż zdradza mnie z moją siostrą cioteczną, ale milczałam. Zemsta najlepiej smakuje na zimno”
- „Odkryłam, że mój mąż mnie zdradza i zapragnęłam zimnej zemsty. Po 2 miesiącach został z niego tylko cień mężczyzny”

