Reklama

Kilka miesięcy temu postanowiłam zrobić coś dla siebie. Noworoczne postanowienia, te sprawy. Stanęło na nauce języków obcych. Mój angielski zaśniedział, bo nie używałam go zbyt często od czasów studiów, a włoski, którego uczyłam się w liceum, zupełnie uleciał mi z głowy. Rozumiałam pojedyncze słowa, ale jak je zbić w zdania? I jeszcze powiedzieć na głos, nie robiąc sobie wstydu?

Postanowienie zostało uczynione, zaczęłam przeglądać oferty szkół językowych… i aż osłabłam. Od kiedy nauka języka angielskiego tak podrożała? Matko święta! Przy takich cenach nie stać mnie na lektorat, nie z moją pensją i wydatkami. Niedawno kupiłam mieszkanie, rosnące raty kredytów i inflacja zaczynały mnie dobijać. Skąd wziąć kilka tysięcy na kilkadziesiąt lekcji? A to tylko za angielski, włoski był jeszcze droższy! Musiałam poszukać innego sposobu.

Samodzielna nauka z bezpłatnych materiałów, które były dostępne, odpadała. Po tygodniu straciłabym zapał i rzuciła naukę w diabły. Potrzebowałam bata nad sobą, jakiegoś przymusu, który by mnie dyscyplinował.

– Znajdź sobie kogoś, kto dobrze mówi po angielsku, i rozmawiaj z nim o wszystkim – rzucił pomysłem kolega z pracy, któremu przy kawie żaliłam się, że chyba musiałabym przestać jeść, żeby opłacić kurs.

– Jasne! – prychnęłam. – Wyjdę na ulicę, rozejrzę i raz-dwa znajdę taką osobę.

– Teraz sporo cudzoziemców u nas studiuje. Daj ogłoszenie, że w zamian za naukę angielskiego ty będziesz ich uczyć polskiego.

– Nie jestem profesjonalnym nauczycielem – zaprotestowałam.

Przemek wzruszył ramionami.

– Oni raczej też nie są.

Właściwie dlaczego nie?

W domu zastanowiłam się nad sugestią kolegi. Właściwie… to nie było głupie. Mogłam przecież na luzie rozmawiać z takimi ludźmi, unikając stresu szkolnego, że nie umiem, że zrobię błąd, że będzie wstyd i dostanę jedynkę. Im mogłam zagwarantować dokładnie to samo. Wypali, nie wypali, spróbować nie zaszkodzi.

Wrzuciłam ogłoszenie do sieci, bez wielkich oczekiwań, że ktoś z tego skorzysta. A tu proszę! W ciągu jednego dnia przyszło aż kilka wiadomości. Dwie czarnoskóre dziewczyny, które studiowały na uniwersytecie medycznym, jeden chłopak z Dubaju, trzech Hindusów z politechniki.

Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Oni serio chcieli spotkać się i pogadać, trochę po angielsku, a trochę po polsku.

Umówiłam się na trzy spotkania, żeby poznać tych ludzi i zdecydować, czy taka forma nauki się sprawdzi. Bałam się, czy w ogóle ich zrozumiem, jeśli słabo mówią po polsku. Na pierwszy ogień poszły dwie studentki medycyny, Amerykanki. Potem trzech Hindusów i chłopak z Dubaju. Umawiałam się z nimi w kawiarni, bo zapraszanie obcych ludzi do domu nie wydawało mi się rozsądne.

Mówiliśmy trochę po angielsku, trochę po polsku. Było zabawnie i na luzie. Oni poprawiali mnie, ja ich, ale to nie było wskazywanie błędów jak w szkole. Robiliśmy to życzliwie, jakby mimochodem, czasem tłumacząc krótko, jak powinno brzmieć dane słowo albo wyrażenie.

Nigdy nie miałam aspiracji, by zostać nauczycielką, ale nie mogłam zaprzeczyć, że mi się podobało. Umawialiśmy się na kolejne spotkania, a potem na następne, aż w końcu zaproponowałam, że możemy spotykać się u mnie, bo przesiadywanie w kawiarniach kilka razy w tygodniu tanie nie było. Nikt nie miał nic przeciwko. Tylko Omar, pochodzący z Dubaju, spytał, czy nie boję się zaprosić Araba do własnego domu, ale machnęłam na to ręką.

Nie spodziewałam się tylko jednego...

Przygotowałam ciastka, kawę, herbatę i czekałam na moich gości. Tak było lepiej. Znaczy w domu. Czułam się o wiele swobodniej niż w kawiarni, gdzie inni klienci nas słyszeli, może komentowali.

Nie spodziewałam się jednego. Mianowicie, że któryś z sąsiadów napisze mi na drzwiach: „dziwka czarnuchów”. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Wyglądało to okropnie, płakać mi się chciało, ze złości i poczucia krzywdy. Wezwałam policję. Ktoś mnie obraził i na dokładkę zniszczył moją własność. Takie drzwi, cholera, nie są tanie. A nie wiadomo, czy da się je doczyścić.

– Wie pani, teoretycznie można powiedzieć, że to ktoś z sąsiadów. Ale nikogo za rękę pani nie złapała, prawda? Ktoś inny mógł wejść do klatki. Znajomi, jakieś dzieciaki, akwizytorzy, roznosiciele ulotek, bezdomni…

– Pan chyba żartuje! Bezdomni na spółkę z ulotkarzami chodzą po nocach ze sprayem w ręce i wypisują rasistowskie hasła na przypadkowych drzwiach? To się kupy nie trzyma! To musiał być ktoś, kto widział moich gości!

Policjant rozłożył ręce. Nie postawi mi przecież patrolu pod klatką, nie da ochrony, to nie film, tylko szaro-gorzka rzeczywistość. W której miałam wśród sąsiadów wroga. Przeszkadzało mu, że odwiedzają mnie osoby o ciemniejszym kolorze skóry. Tylko co go to, u diaska, obchodziło? Mój dom, moi goście. Nikomu nic do tego!

Policja obiecała, że wyśle na osiedle więcej patroli. Tylko co mi po patrolach na osiedlu, jeśli sprawca najprawdopodobniej mieszkał ze mną w jednym bloku?

Trudno, nie dam się zastraszyć. Nie w moim własnym domu. Nie w miejscu, które wybrałam, kupiłam, spłacam ze strasznymi odsetkami. Mam prawo robić tu, co chcę, w granicach prawa, oczywiście, a zaproszenie gości, którzy wspólnie się uczą, nie podpada nawet pod miano imprezy, bo nie balujemy, tylko ćwiczymy słówka.

Byłam wkurzona, że musiałam zmywać ten durny napis, ale zrobiłam to, bo nie chciałam, żeby dziewczyny, które miały do mnie wpaść, go zobaczyły. Dość się wstydu za rodaków najadłam, gdy Lea opowiadała o niemiłych sytuacjach, jakie ją u nas spotykają. A wyjechała studiować ogromnym kosztem całej rodziny i nie mogła się poddać.

Było tylko gorzej

W kolejnych dniach prześladowca nie ustawał. Obrzydliwe napisy, futryna i klamka wymazana kałem, śmierdzący płyn wylany na wycieraczkę. W skrzynce na listy anonimy z informacjami, co mi zrobią, jak nie przestanę się zadawać z „brudasami”, „smoluchami” i „ciapatymi”. Na komisariat zaglądałam niemal codziennie, by usłyszeć, że nie mogą nic zrobić, bo nie ma świadków, dowodów. Jakbym to ja powinna ich szukać!

– Aha, czyli czekamy, aż zrobią mi krzywdę? Albo komuś z moich znajomych? Wtedy się przejmiecie? Czy też nie?

– Proszę nie przesadzać. W większości takich sytuacji kończy się na napisach, w końcu im się znudzi.

Pozostało mi mieć nadzieję, że nie skończę z ogoloną głową czy pociętą twarzą. Tymczasem po moim osiedlu zaczęły krążyć plotki.

– Paniusiu, my nie chcemy tu takich bezeceństw! – zaczepiła mnie starsza kobieta, gdy wracałam ze sklepu. Kojarzyłam ją z widzenia. Wydawała mi się miła. – Jeszcze z czarnymi, to porządne osiedle!

Aż odebrało mi mowę. Jak zareagować na takie niesprawiedliwe słowa, na ten ton oburzenia w głosie, na to potępiające spojrzenie?

– Tu porządni ludzie mieszkają. Tu się nie będzie tolerować takich rzeczy!

Myślałam, że splunie mi pod nogi. Darowała sobie. Prychnęła tylko pogardliwie i odeszła szybkim krokiem. Miałam ją gonić, tłumaczyć? Porządni ludzie… Akurat!

Oj, ależ byłam zła. Polubiłam moją internacjonalną grupę korepetytorską. Spodobał mi się taki sposób nauki i odświeżenia języka. Chętnie tłumaczyłam moim gościom i podopiecznym zawiłości języka polskiego, cieszyło mnie, że coraz lepiej im idzie, podobnie jak mnie z angielskim. Z drugiej strony bałam się. Naprawdę się bałam. O siebie, o nich, żeby nikt nie zrobił im krzywdy. Czułam się za nich odpowiedzialna. Czuwałam przy drzwiach, żeby w końcu przyłapać tego wrednego rasistę. Planowałam wypaść na niego z gazem pieprzowym i wezwać policję.

Mam ich!

Tylko…Było ich czterech. Mieli twarze zasłonięte maseczkami, więc nie mogłam ich rozpoznać. Mój plan runął, bo co mogłam zrobić sama przeciwko czterem zbirom? Gdy pomazali mi wizjer, nawet nie byłam w stanie zobaczyć, co wyczyniają. Wezwałam policję, ale nim po godzinie zjawił się patrol, tamtych już od dawna nie było. Gdyby chcieli się włamać, pobić mnie, zabić, ogolić, mogliby to zrobić ze dwadzieścia razy i jeszcze zdążyliby się kawy u mnie napić.

Chryste, co się wyrabiało na tym porządnym osiedlu? Za miedzą wojna, mordercze toksyny w Odrze, lodowce się topią, klimat nam się zmienia na tropikalny, a jakimś chorym z nienawiści typom przeszkadza kolor, pochodzenie i rasa moich gości. No chyba że robili to z nudów i hejt to ich hobby.

Mogłam sobie kpić, ale bałam się wyjść z domu. Nie wiedziałam, czy ludzie, z którymi wsiadam do windy, nie są tymi, którzy mają rynsztok w głowie i podłość w sercu. Wpadałam w paranoję, ale przede wszystkim bałam się o moich gości. Nie chciałam, by ktoś ich obraził czy nie daj Boże skrzywdził.

Zadzwoniłam i odwołałam kolejne lekcje, tłumacząc się chorobą. Omar jakimś cudem domyślił się prawdy i spytał, czy mam przykrości z ich powodu.

– Nie chcę ci robić problemów, Maria – powiedział. – Wiem, jak niefajnie może być, gdy polską dziewczynę widuje się z takim chłopakiem jak ja…

– Ależ co ty opowiadasz! – zaprotestowałam, bo najzwyczajniej w świecie wstyd mi było za sąsiadów, rasistów zza ściany. – To pewnie tylko przeziębienie, ale lepiej nie ryzykować, niedługo wrócimy do lekcji.

– Mam nadzieję.

Wyczułam smutek i niedowierzanie w jego głosie. Cholera jasna! Chłopak w niczym nie zawinił. Był cudzoziemcem, który przyjechał do nas studiować, za co płacił grube pieniądze. A komuś się nie podobało, jakiego jest wyznania i jakiej rasy. To powinien się leczyć, bo taka postawa jest chora!

Postanowiłam działać!

Teraz naprawdę się wściekłam. Dość tego. Nie będę tak żyć. Pod cudze dyktando, respektując cudze uprzedzenia. Policja? Tak… Najwidoczniej musiałam sama złapać tych chuliganów i to właśnie postanowiłam zrobić.

Nie będę siedzieć jak mysz pod miotłą i pozwalać ograniczonym typom decydować o moim życiu. Kupiłam gaz pieprzowy i paralizator, którego mogłam użyć legalnie. I zaczaiłam się na amatorów niszczenia cudzej własności oraz autorów rasistowskich haseł.

Kiedy usłyszałam hałas na klatce schodowej, zadzwoniłam pod sto dwanaście i szybko podałam adres. Nie czekałam na potwierdzenie przyjęcia zgłoszenia. W ochronnych okularach i maseczce otworzyłam drzwi i z wrzaskiem wycelowałam w twarze zbirów pojemnik z gazem. Nacisnęłam i miotałam gryzącym strumieniem aerozolu. Po chwili to oni wrzeszczeli z bólu, trąc oczy, co tylko pogarszało sprawę.

– Ani kroku, bo potraktuję paralizatorem! – zawołałam, gdy jeden z trójki chciał uciec na czworaka po schodach, nie fatygując się nawet, by użyć windy. Pewnie by do niej nie trafił.

Na wszelki wypadek kliknęłam na czerwony guziczek, a paralizator wydał ostrzegawczy bzyk. Potwierdziłam operatorowi numeru alarmowego, że złapałam włamywaczy. Nie rozłączył się i wszystko słyszał.

Dla pewności co jakiś czas psikałam gazem w kierunku trzech karków, którzy grzecznie siedzieli pod ścianą, płakali z bólu i nie uciekali, choć pilnowała ich drobna kobieta. Jednego nie znałam, ale ci dwaj to byli moi sąsiedzi, ojciec i syn! Nawet gdyby zwiali, tobym ich teraz zidentyfikowała.

– Jak wam nie wstyd?! – syczałam nad nimi, a wokół gromadzili się pozostali mieszkańcy mojego piętra, których hałas wywabił z łóżek. Przyglądali się, ciekawi, jak sytuacja się rozwinie. – Niszczyć moje drzwi, wyzywać mnie, grozić ogoleniem głowy! I za co? Za wspólną naukę języka?! Niech was szlag!
Policja tym razem zjawiła się szybko.

– No, spisała się pani – pochwalił mnie funkcjonariusz, gdy pakowali spłakanych chuliganów do radiowozu.

– Szkoda, że wy nie bardzo!

Dopiero w domu poczułam, jak bardzo byłam przerażona, jak szarżowałam. Kolana odmówiły mi posłuszeństwa i po prostu usiadłam na środku przedpokoju, dysząc, bo nie mogłam złapać oddechu. Ręce mi się trzęsły, jakbym chorowała na parkinsona.

Ale byłam z siebie dumna. Nie poddałam się. Nie wystraszyłam się bandy rasistów. I nie pozwoliłam, żeby terroryzowali mnie we własnym mieszkaniu.

Policja wszczęła postępowanie, prokuratura zaczęła działać, przygotowywano dokumenty do sądu, ale sprawców wypuszczono z aresztu, pozwalając im zeznawać z wolnej stopy. Super. Wrócili na nasze porządne osiedle i bałam się, że znaczną się mścić.

Chyba ich przeceniłam. Byli odważni tylko anonimowo. Akty wandalizmu ustały. Dni mijały, a ja miałam czyste drzwi, zaś w skrzynce pocztowej tylko rachunki i ulotki. Byłam w pozytywnym szoku.

Wystraszyłam się tylko raz, gdy zobaczyłam tych facetów na osiedlu. Co zrobią, gdy dojdzie do konfrontacji?

Nie doszło. Gdy tylko mnie zauważyli, po prostu skręcili w inną stronę. Uznałam to za dobry omen, co nie znaczy, że im odpuszczę. Gdy dojdzie do sprawy w sądzie, nie zostawię na nich suchej nitki, zmasakruję bez litości. Odpowiedzą za każdą minutę stresu, którą przez nich przeżyłam.

Lekcje wróciły. Teraz spotykamy się także wszyscy razem, gawędząc, popijając wino albo kawę, chodząc do kina, na pizzę i spacery. Nie zwracam uwagi na krzywe spojrzenia lub niegrzeczne uwagi rzucane w naszą stronę.

To problem osób z uprzedzeniami, chorych na nienawiść, nie mój. Ja nie mam sobie nic do zarzucenia. Cieszę się życiem, poszerzam horyzonty, staram się nauczyć jak najwięcej o świecie i innych kulturach. I pokazuję nowym przyjaciołom, że większość mieszkańców tego kraju to dobrzy, przyjaźni i otwarci ludzie.

Czytaj także:
„Na wyjeździe eksmąż zamiast gór, badał kształty krągłej brunetki. Obiecałam sobie, że bawidamek mocno tego pożałuje”
„Mąż wścieka się, bo syn nie pomaga mu ratować biznesu. Jak zobaczy, kogo wybrał na narzeczoną, chyba dostanie zawału”
„Po rozwodzie postanowiłam przestać się bać i wreszcie zacząć żyć. Zaszalałam i... pojechałam na wakacje z obcym facetem”

Reklama
Reklama
Reklama