Reklama

Mieszkam sam już od piętnastu lat. Mój dom to mały bliźniak z ogródkiem – warzywniak w stylu retro, gdzie co roku rośnie więcej wspomnień niż pomidorów. Od czasu śmierci żony życie jakoś... spłaszczyło się. Stało się ciche, jakby zapomniało, jak to jest dzwonić do drzwi. Dni upływają mi spokojnie. Śniadanie zawsze o tej samej porze, herbata z miętą z ogródka, krzyżówki, potem podlewanie, przycinanie, szperanie. Wieczorem „Teleexpress”, potem książka, najczęściej stara. Nikt mnie nie pogania. Nikt nie czeka. Tam mieszka Barbara. Wdowa, jak ja. Tyle lat się mijamy – w markecie, na poczcie, na chodniku, gdy ja z konewką, a ona z torbą na zakupy. Kiwnięcie głową, czasem nieśmiały uśmiech. Ale ani słowa.

– Kto to jest? – zapytał ostatnio mój wnuk Kuba, gdy piliśmy herbatę w ogrodzie. Pokazał brodą przez okno na Barbarę, która akurat wynosiła kosz ze śmieciami.

– Sąsiadka – odpowiedziałem.

– Taka sąsiadka, że od lat nie pogadaliście? – zaśmiał się. – No nie wierzę, dziadek, a zawsze mnie uczyłeś, że trzeba być uprzejmym.

Westchnąłem.

– Uprzejmym, tak. Ale nie zawsze odważnym.

Kuba uśmiechnął się pobłażliwie. Nic nie powiedział. A ja znów poczułem ten znajomy ciężar w klatce. Niewypowiedziane zdania, zmarnowane spojrzenia, rozmowy, które nigdy się nie odbyły. Bo przecież może wystarczy jedna rozmowa. Ale jak ją zacząć?

Wszystko zaczęło się zupełnie przypadkowo, jak to zwykle bywa w życiu. Tego dnia podlewałem róże, kiedy z naprzeciwka dało się słyszeć śmiech i krzątanie. Marta – wnuczka Barbary – przyjechała na weekend. Ruch, śmiech, muzyka z radia – ich dom nagle ożył. Zwykle był cichy jak mój.

Stałem przy płocie, udając, że sprawdzam coś przy siatce, gdy usłyszałem głos Marty:

– Proszę pana! Panie Antoni! Zapraszamy na grilla! – zawołała wesoło przez furtkę, chyba najwyraźniej biorąc mnie za kogoś innego.

Znieruchomiałem. Chciałem zaprzeczyć, że to chyba pomyłka, ale zanim zdążyłem otworzyć usta, dodała:

– Babcia mówiła, że pan podobno lubi domowe nalewki. A ja zrobiłam malinową!

Nie wiem, co mnie podkusiło

Może samotność, może ciekawość. Może po prostu miałem dość ciszy. Wróciłem do domu, wyjąłem ze spiżarki butelkę mojej starej porzeczkowej i ruszyłem.

Barbara, siedząca przy stole, uniosła wzrok. Widać było, że nie spodziewała się mnie zobaczyć.

– Pan Antoni? – powiedziała z lekkim zaskoczeniem, ale i uśmiechem. – Co za niespodzianka.

– Przepraszam, jeśli się wprosiłem. Myślałem, że... pani wnuczka mnie zaprosiła – mruknąłem nieco zakłopotany.

Barbara spojrzała pytająco na Martę, a ta do niej mrugnęła.

– Skoro już pan przyszedł, proszę zostać – powiedziała. – A to co? Nalewka?

– Porzeczkowa. Sam robię.

– W takim razie ma pan nasze pełne uznanie – roześmiała się Marta, a Kuba, który wyłonił się z tłumu gości, parsknął śmiechem.

– No, no, dziadek się wreszcie odzywa! – mruknął do Marty, a ja udałem, że nie słyszę.

Usiadłem. Było niezręcznie, trochę sztywno. Ale też... jakoś inaczej. Jakby coś się przesunęło. Może nie w czasie, ale w sercu.

Nie sądziłem, że po tamtym grillu coś się zmieni. W końcu zdarzały się już wcześniej przypadkowe uprzejmości, sąsiedzkie skinienia głowy, spojrzenia. Ale tym razem Barbara sama zagadnęła mnie na spacerze.

– Dzień dobry, panie Antoni – powiedziała, zatrzymując się przy ławce w parku. – Dobrze się pan trzyma po tej porzeczkowej?

– Dobrze się trzymam – odparłem, z trudem ukrywając uśmiech. – Ale to pani wnuczka powinna się bać kaca po swojej malinówce.

Barbara usiadła obok

Przez chwilę milczeliśmy, patrząc na dzieci biegające z piłką. Potem zaczęliśmy rozmawiać. Z początku o pogodzie, jak to zwykle bywa. Ale potem... o życiu.

– Byliśmy z mężem ponad czterdzieści lat – powiedziała cicho. – Kiedy odszedł, dom zrobił się za duży. Ale nie umiem z niego wyjść. To jedyne, co mi zostało.

– Ja też nie potrafię opuścić swojego. Mój pokój, jego szum... i te ściany, które wszystko pamiętają – odpowiedziałem.

W kolejnych dniach znów się spotkaliśmy. I znów. Spacerowaliśmy powoli, bez pośpiechu, rozmawiając o dzieciach, wnukach, dawnych wakacjach nad Bałtykiem. O kuchni z PRL-u i kolejkach po cukier. O tym, co zabawne i co bolesne.

Pewnego dnia, kiedy Barbara mówiła o swoim mężu, zauważyłem, że ma łzy w oczach.

– Czasem myślę, że nigdy z nim tak naprawdę nie rozmawiałam – powiedziała. – Byliśmy razem, ale... nie zawsze ze sobą.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Złapałem ją lekko za dłoń. Nie cofnęła się.

– To może najwyższy czas nadrobić rozmowy. Może jeszcze nie wszystko stracone.

Ona spojrzała na mnie uważnie. I pierwszy raz pomyślałem, że może oboje czegoś szukamy. A może – już coś znaleźliśmy.

Wszystko byłoby proste, gdybyśmy żyli tylko we dwoje. Ale nie żyliśmy. Barbara miała Martę, ja – Kubę. I oboje mieli coś jeszcze: głęboko zakorzeniony lęk, że to, co robimy, nie przystoi ludziom w naszym wieku.

Zaczęło się od pytań. Kuba wziął dwie herbaty z kuchni, podał mi jedną i spojrzał spod brwi.

– Dziadek... ludzie gadają.

– Zawsze gadali. I będą gadać – mruknąłem.

– Ale wiesz, może nie warto się wystawiać? Przecież już jesteś... no wiesz. W wieku, że można po prostu odpoczywać.

A może właśnie teraz warto coś jeszcze przeżyć?

Kuba zmieszał się.

– Ja tylko chcę, żebyś był szczęśliwy. Ale trochę się boję, że się w to wciągniesz, a potem znów zostaniesz sam.

Nie odpowiedziałem. Bo sam się tego bałem. Wieczorem usiedliśmy z Barbarą na ławce przy naszym parku. Miała ze sobą termos i dwa kubki.

– Kuba mówił coś? – spytała.

– Mówił. Że może nie warto.

– Marta mówiła podobnie. Że ludzie będą komentować.

Patrzyliśmy przed siebie, długo. Potem Barbara spojrzała na mnie.

– A ty co myślisz?

– Że przez komentarze nie warto rezygnować z jednej rozmowy, na którą czekało się całe życie.

Nie przyszła na następny spacer. A ja nie zapytałem, dlaczego. I tak wiedziałem.

Minęły dwa dni

Dwa najdłuższe dni od dawna. Rano patrzyłem przez okno, wieczorem kręciłem się w ogrodzie, udając, że coś przycinam. Nie przyszła. Dom naprzeciwko był cichy. Nawet Marta gdzieś zniknęła.

Trzeciego dnia usiadłem na ganku z herbatą. Słońce chyliło się ku zachodowi, a wiatr delikatnie poruszał firanką w uchylonym oknie. Nagle drzwi mojej furtki zaskrzypiały. Spojrzałem i oniemiałem.

Barbara. Szła powoli, z zaciśniętymi ustami, jakby bała się, że jeśli się zatrzyma, to zawróci. Stanęła tuż przy moim fotelu i popatrzyła na mnie poważnie, bez uśmiechu.

– Antoni. Ja nie mam już czasu na domysły – powiedziała twardo. – Albo chcesz pić herbatę sam, albo ze mną.

Zamarłem. Chciałem coś powiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle.

– Przepraszam, że nie przyszłam – dodała, trochę ciszej. – Ale... przestraszyłam się. Mnie też uczono, że po pewnym wieku to już tylko wnuki, ogród i wspomnienia.

– Ja też się przestraszyłem – odparłem. – Że coś poczuję i znów stracę. Że znowu zostanę sam. Że się nie zdążę pożegnać.

Barbara usiadła obok mnie, bez pytania. Milczeliśmy przez chwilę, jakby każde zbierało odwagę.

– Wiesz, przez całe życie czułam się potrzebna – powiedziała. – Mąż, dzieci, wnuki. A potem... stałam się przezroczysta.

– Ja też. Ale kiedy ostatnio z tobą rozmawiałem... poczułem, że znów istnieję.

Spojrzała na mnie, a jej oczy były wilgotne.

– Więc co dalej? – zapytała.

Wyciągnąłem rękę.

Może po prostu pójdziemy na spacer. Od tego się wszystko zaczęło.

Uśmiechnęła się lekko, jakby właśnie odetchnęła po raz pierwszy od lat.

– Spacer brzmi dobrze.

I poszliśmy. Razem.

Nie zamieszkaliśmy razem. Oboje lubiliśmy swoje przestrzenie – swoje poranne rytuały, książki na nocnym stoliku, zapach własnych pościeli. Ale każdego dnia o dziewiątej rano Barbara przychodziła z małym koszykiem. W środku były dwie kanapki, termos i ciepły uśmiech.

Śniadania jedliśmy razem, przy moim kuchennym stole. Czasem w ciszy, czasem ze śmiechem. Potem szliśmy do ogrodu – Barbara miała własną grządkę z koperkiem i nagietkami. Ja dalej doglądałem pomidorów i róży. Czasem sadziliśmy coś razem. Czasem po prostu siedzieliśmy na ławce i obserwowaliśmy świat.

Kuba przestał komentować

Przyjeżdżał częściej i nawet kilka razy przyniósł ciasto z cukierni.

– Może babcia Barbara spróbuje? – rzucał niby mimochodem, stawiając pudełko na stole.

Marta, jak się okazało, znała się z Kubą jeszcze z liceum. Zaczęli się spotykać – najpierw „przypadkiem”, potem już zupełnie oficjalnie. Śmialiśmy się z Barbarą, że wszystko przez te nasze spacery. Że to domino – jak jedno serce się poruszy, to kolejne też.

Wieczorami Barbara wracała do siebie. Zawsze patrzyłem, jak zamyka furtkę. Zawsze mówiłem „do jutra”. A gdy zostawałem sam, siadałem na ławce, spoglądałem w niebo i myślałem: „Czasem trzeba całego życia, żeby w końcu usiąść i porozmawiać”.

Dziś mija dokładnie rok od tamtego dnia, kiedy Barbara zapukała do mojego serca przez furtkę. I choć każdy dzień od tamtej chwili wygląda podobnie – herbata, rozmowy, ogród – to jednak jest zupełnie inny niż wcześniej. Bo nie jestem już sam.

Nie wiemy, ile mamy jeszcze czasu. Czasem nie wiemy nawet, co przyniesie jutro. Ale każdego ranka, kiedy słyszę skrzypnięcie furtki, wiem, że jeszcze dziś mogę powiedzieć coś ważnego. Albo po prostu zapytać: „Dobrze spałaś?”.

Zdarza się, że Barbara się spóźnia. Wtedy patrzę przez okno, z dłonią na filiżance, której nie piję, póki nie przyjdzie. A ona zawsze w końcu się pojawia. I mówi to samo:

– No i co byś beze mnie zrobił?

A ja tylko się uśmiecham. Bo wiem już, że nie potrzebuję wielkich zmian, podróży, rewolucji. Czasem wystarczy jeden człowiek. Jedna rozmowa. Jedna decyzja, by powiedzieć „dzień dobry” zamiast tylko skinąć głową.

I wiem też, że nie jest za późno. Nie wtedy, gdy ktoś na ciebie patrzy i widzi cię naprawdę.

Nie wtedy, gdy ktoś przynosi herbatę i mówi:

– Znowu zbyt długo milczałeś, Antoni.

I dobrze. Bo teraz już wiem, że warto mówić. Warto słuchać. I warto być. Choćby tylko dla tej jednej rozmowy.

Antoni, 70 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama