Reklama

Mieszkam sama w bloku z wielkiej płyty, na trzecim piętrze bez windy. Każde wejście po schodach traktuję jak zadanie specjalne – liczę je w myślach jak dawniej paciorki różańca: jedno za wspomnienie, drugie za zmęczenie, trzecie za to, że wciąż tu jestem. Mam 66 lat, jestem wdową od dziewięciu. Zygmunt, mój mąż, odszedł nagle – zawał podczas popołudniowej drzemki. Nie zdążył się obudzić. Wtedy świat mi się zawalił.

Byłam załamana

Z początku odwiedzała mnie często córka Ania. Ale odkąd ma swoje życie – pracę, dzieci, męża – bywa u mnie coraz rzadziej. Nie mam jej tego za złe, tak to działa. Ja w tym czasie pielęgnuję swoją rutynę: zakupy w osiedlowym sklepie, krzyżówki, które lubię bardziej niż telewizję, i długie spojrzenia w okno, w którym nic się nie dzieje.

Wieczorami dopada mnie pustka. Nie taka dramatyczna, łzawa… bardziej jak milczenie, które nie chce się skończyć. Wtedy łapię się na tym, że mówię do siebie – ot tak, żeby usłyszeć ludzki głos.

Pewnego dnia, w drodze po pieczywo, zauważyłam nowego sąsiada. Stał na klatce, ścierał jakieś plamy z nowiutkiej wycieraczki. Miał na sobie wełniany sweter z łatami na łokciach i okulary zsuwające się z nosa. Spojrzał na mnie z uśmiechem i skinął głową.

– Dzień dobry – powiedział z lekkością, jakbyśmy znali się od lat.

– Dzień dobry – odpowiedziałam, zaskoczona własnym zawstydzeniem.

Od tamtej pory mijaliśmy się coraz częściej. Najpierw tylko na schodach, potem przy śmietniku.

Był uprzejmy

Któregoś dnia miałam wyjątkowo ciężkie zakupy – zgrzewka wody, siatka z warzywami, chleb, coś na obiad. Taszczyłam je po schodach, kiedy usłyszałam za sobą głos:

– Pomóc pani?

Odwróciłam się. To był ten sąsiad. Tym razem nie tylko uśmiechnął się, ale też wyciągnął dłonie, żeby mi pomóc. Podałam mu jedną siatkę, trochę niechętnie, bo całe życie byłam niezależna, a może po prostu nieprzyzwyczajona do tego, że ktoś jeszcze chce dla mnie coś zrobić.

– Dziękuję – powiedziałam cicho, a potem dodałam: – Mieszkam na trzecim.

– Ja też. Wprowadzam się właśnie. Dziś pierwsza noc w nowym mieszkaniu. Pachnie jeszcze farbą i pustką.

Uśmiechnęłam się lekko. Pamiętałam, jak pachniało moje, kiedy z Zygmuntem przynieśliśmy tu pierwszy czajnik i dwa kubki.

Pod drzwiami sąsiad podał mi siatkę.

– Do widzenia, pani…?

– Jadwiga. A pan…?

– Krzysztof.

Miałam towarzystwo

Nie wiem, kto zaproponował spacer. Może to był on, a może ja coś mruknęłam o magnoliach w parku. Tak czy inaczej, godzinę później stanęliśmy pod starym drzewem, którego gałęzie były jeszcze nagie, ale już widać było pąki. Szliśmy wolno, jakbyśmy bali się, że coś zniszczymy – ciszę, równowagę, to nieokreślone coś, co wisiało w powietrzu.

– Lubi pani te magnolie? – zapytał po chwili.

– Tak. Przypominają mi dzieciństwo. Dziś wszystko pachnie ciszą – odpowiedziałam, patrząc w niebo.

– A ja pierwszy raz od dawna czuję się… bezpiecznie – powiedział cicho.

Usiedliśmy na ławce. Krzysztof opowiedział o swoim życiu – o rozwodzie, o dorosłej córce, która mieszka w Irlandii, o tym, że w mieszkaniu po matce czuł się jak gość, więc postanowił zamienić wszystko na coś nowego. Ja mówiłam o Zygmuncie, o wspólnych wyjazdach nad morze, o tym, że nie umiem spać przy zgaszonym świetle, odkąd umarł.

Milczeliśmy potem długo, ale to nie było niezręczne milczenie. To było milczenie dwóch ludzi, którzy nie muszą niczego sobie tłumaczyć. I wtedy pierwszy raz pomyślałam: „Czy można jeszcze z kimś być... po tylu latach samotności?”

Zbliżyliśmy się

Nie planowałam tego obiadu. Zaczęło się od zwykłej rozmowy na klatce – Krzysztof wracał ze sklepu. Zatrzymaliśmy się na chwilę, pogadaliśmy o pogodzie, a potem, nie wiedzieć czemu, zapytałam:

– Może wpadnie pan na rosół? Gotuję dzisiaj, a i tak zrobiłam za dużo.

Zgodził się. Przyszedł punktualnie, z butelką czerwonego wina i czekoladą deserową. W kuchni pachniało marchewką i lubczykiem, a ja miałam wrażenie, że w powietrzu unosi się coś jeszcze – niepokój i podekscytowanie, jakby coś ważnego miało się zaraz wydarzyć.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Rozlałam rosół do misek, podałam pieczone udka i ziemniaki z koperkiem. Krzysztof popatrzył na mnie przez chwilę.

– W pani to jest coś, co nie pozwala mi się bać – powiedział nagle.

Spuściłam wzrok, zawstydzona, ale i wzruszona. Długo nikt tak do mnie nie mówił. Może nigdy.

– A pan sprawia, że czuję się znów kobietą – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić, czy wypada.

Nakryła nas

Nie wiem, kiedy jego dłoń znalazła się na mojej. Ciepła, trochę drżąca, delikatna. Nie zabrałam swojej. Po prostu siedzieliśmy tak, trzymając się lekko za ręce, jakbyśmy oboje bali się, że jeśli puścimy, to wszystko pryśnie.

To był zwykły, pogodny dzień. Poszliśmy z Krzysztofem na spacer po osiedlu. Trzymałam go pod ramię, a on opowiadał coś o dawnych czasach, śmialiśmy się cicho, jakbyśmy chcieli ukryć tę naszą radość. Nie zauważyłam, że z naprzeciwka idzie Ania. Zatrzymała się nagle.

– Mamo? – spojrzała na mnie zdziwiona. – Co ty robisz?

– Spaceruję – odpowiedziałam. – To Krzysztof, mój sąsiad.

Krzysztof się pożegnał, chyba wyczuł napięcie.Wróciłyśmy razem do mieszkania. Gdy tylko zamknęły się drzwi, Ania zaczęła:

– Naprawdę myślisz, że w tym wieku można zaczynać życie od nowa?!

– A kiedy, jeśli nie teraz? Ty masz czas. Ja nie wiem, ile mi zostało – odpowiedziałam spokojnie.

– To jest śmieszne. Cała rodzina się z ciebie śmieje!

– Wolę, żeby się śmiali, niż żeby mnie zapomnieli – szepnęłam.

Ania już nic nie powiedziała. Wzięła torebkę i wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi. Stałam w korytarzu długo, trzymając się ściany, bo nogi mi drżały.

Czułam się z tym źle

Po tej kłótni nie jadłam przez cały dzień. Chodziłam po mieszkaniu jak cień, zbierałam okruchy ze stołu, przestawiałam filiżanki, żeby nie myśleć. Wciąż słyszałam w głowie słowa Ani, jakby były wbite w ściany.

Myślałam, żeby zadzwonić do Krzysztofa i przeprosić, powiedzieć, żeby się nie wplątywał w moje życie, które, jak mi wmówiono, już powinno być ciche i poukładane. Ale nie zdążyłam.

Popołudniu zadzwonił dzwonek. Krzysztof stał pod drzwiami z termosikiem i paczką herbatników. Nie powiedział nic. Po prostu usiadł obok mnie na kanapie i podał mi kubek z herbatą. Pachniała maliną i jakąś dziwną nutą dzieciństwa.

Chwilę później oboje płakaliśmy. Po cichu, bez słów, tak jak płacze się za tym, czego człowiek nie miał odwagi stracić.

– Myślałam, że już nie mam prawa być szczęśliwa – wyszeptałam.

– Masz. Może nawet bardziej niż inni – odpowiedział i ujął moją dłoń.

Następnego dnia poszliśmy razem na cmentarz. Stanęłam nad grobem Zygmunta, zapaliłam świeczkę i trzymałam Krzysztofa za rękę. Nie czułam się winna. Patrzyłam na ten grób z czułością, ale bez żalu. I pomyślałam, że to jest moment, kiedy naprawdę się żegnam.

Jadwiga, 66 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama