Reklama

Zawsze mówiłam sobie, że grudzień będzie miesiącem magii. Że wreszcie zwolnię, będę piec pierniki, słuchać kolęd i patrzeć, jak dzieci cieszą się na Mikołajki. A potem przychodziła rzeczywistość: rachunki do opłacenia, lista zakupów, praca, korki i moje własne poczucie winy. Tego roku było jeszcze gorzej. Ceny poszły w górę, a ja nawet nie spojrzałam na te wszystkie „modne” zabawki, które dzieci oglądały na reklamach. Szczerze mówiąc, nie było mnie na nie stać. Udawałam przed sobą, że to nic takiego, ale kiedy wracałam z pracy z siatką wypchaną artykułami z promocji, czułam to nieprzyjemne kłucie w żołądku.

W domu panował typowy przedświąteczny chaos: mokre buty porozrzucane przy wejściu, resztki plasteliny na stole i pranie, które leżało na krześle jak wyrzut sumienia. Właśnie w tej scenerii wpadły dzieci, rozgadane, rozemocjonowane.

— Mamo! A dziś Mikołajki! — wrzasnęła młodsza. — Dostaniemy prezenty, prawda?

Zastygłam. To jedno pytanie omal nie zwaliło mnie z nóg. „Może jednak powinnam kupić te zabawki…” — pomyślałam, czując znajome ukłucie paniki. Bo co, jeśli je zawiodę? Co, jeśli to właśnie ten wieczór zapisze im się w pamięci jako „ten, w którym mama nie miała pieniędzy”? I tak zaczęły się najdziwniejsze Mikołajki mojego życia.

Zostałam sama

— To co będzie na Mikołajki? — zapytała starsza córka, Ania, zdejmując plecak i rzucając go pod drzwiami. — Bo w szkole każdy coś dostał. Kuba nawet drona…

„No świetnie…” — jęknęłam w myślach. Dron. Jak miałam z tym dyskutować? Udawałam spokój, choć ręce lekko mi drżały, kiedy nalewałam herbatę do kubków.

— Mikołajki to nie tylko prezenty — powiedziałam głosem, który miał brzmieć pewnie, ale zupełnie mu nie wyszło.

— Jak to? — Młodsza, Eliza, zmarszczyła nos. — Przecież zawsze coś było. A teraz… nic?

Zapadła chwila ciszy tak głębokiej, że słyszałam, jak tyka zegar w kuchni. Dzieci patrzyły na mnie, a ja czułam, że grunt usuwa mi się spod nóg. Ich rozczarowane spojrzenia wbijały się prosto we mnie.

— Po prostu… w tym roku będzie trochę inaczej — zaczęłam, ale głos mi zadrżał.

„Może naprawdę im to robię na złość? Może jestem wyrodna?”. — Ścisnęło mnie w gardle.

— Ale dlaczego? — Ania uderzyła ręką w stół. — Wszyscy coś mają, tylko nie my!

To już nie było zwykłe rozczarowanie. To było dziecko, które właśnie zrozumiało, że świat bywa niesprawiedliwy… i że czasem ta niesprawiedliwość zaczyna się w kuchni, przy zimnej herbacie.

— Postaraj się zrozumieć… — wyszeptałam.

— Nie chcę rozumieć! — Wybiegła do swojego pokoju, trzaskając drzwiami.

Eliza popatrzyła na mnie jeszcze chwilę, jakby czekała, aż wyciągnę choćby lizaka. A gdy nic się nie wydarzyło, spuściła głowę i poszła za siostrą. Zostałam sama: z herbatą, której nikt nie chciał, z wyrzutami sumienia, które dusiły mnie bardziej niż brak pieniędzy i z przerażającą myślą: Wieczór dopiero się zaczyna.

Bez prezentów

Siedziałam przy stole, gapiąc się w kubek, w którym dawno wystygła herbata, kiedy drzwi od pokoju skrzypnęły. Eliza wychyliła głowę: oczy miała zaczerwienione, jakby płakała po cichu, tak, żeby Ania nie słyszała.

— Mamo… a może… jednak coś będzie? — zapytała cichutko, jakby bała się własnego pytania.

Poczułam, że jeśli teraz się rozkleję, to przepadnę. Wzięłam oddech, który bardziej przypominał szloch połknięty na siłę.

— Skarbie… może po prostu… zrobimy coś razem? — Próbowałam się uśmiechnąć. — Jak kiedyś. Poczytamy?

Dziewczynka zmarszczyła brwi.

— Ale… bez prezentów?

Odchrząknęłam.

— Tak. Bez prezentów.

Zza drzwi dobiegł trzask. Ania pewnie usłyszała. „Świetnie, jeszcze gorzej już nie będzie” — pomyślałam ponuro. A potem, paradoksalnie, zrobiło mi się lżej. Bo skoro nie mam im co dać, to mogę przynajmniej przestać udawać, że coś mam.

— Możemy zrobić gorącą czekoladę — dodałam, jakby ta jedna rzecz mogła uratować cały wieczór. — I koc, i czytanie… Pamiętacie, jak się bałyście tej historii o duchu z windy?

Eliza drgnęła. W jej oczach pojawiła się maleńka iskierka, taka ledwo widoczna, jak płomień zapałki w wietrzny dzień.

— No… pamiętam — mruknęła.

— To co? Spróbujemy?

Wciąż wyglądała na niepewną. Ja zresztą też. Bo w środku aż mnie telepało: ze strachu, że zaraz powie „nie”, że znowu usłyszę płacz, pretensje, że to moja wina, że nie umiem być jak inne mamy. „Nie wiem, czy to działa. Nie wiem, czy zaraz sama się nie rozpłaczę…” — pomyślałam.

Ale wtedy z pokoju wysunęła się Ania. Oczy miała czerwone.

Jaką książkę? — zapytała cicho.

I to było pierwsze westchnienie ulgi tego dnia.

Pierwszy śmiech

Wyciągnęłam z półki stare pudło z książkami: takie, które od lat tylko przecierałam ścierką, bo dziewczyny z niego „wyrosły”. A przynajmniej tak mi się wydawało. Postawiłam je na dywanie.

— No… wybierajcie — powiedziałam, robiąc miejsce między poduszkami.

Eliza kucnęła pierwsza. Ostrożnie, jakby otwierała skrzynię ze skarbami, przerzucała okładki, wąchała kartki, jak zawsze robiła, gdy była mała. Ania stała z boku, udając, że jej to nie obchodzi… ale widziałam, jak jej wzrok niechętnie ucieka w stronę pudełka.

— O! — Eliza pisnęła. — Pamiętasz tę? — Wyciągnęła książkę o pewnym strasznym, ale bardzo niezdarnym potworze. — Kiedyś tak krzyczałaś na tym fragmencie!

Ania odwróciła wzrok, ale kącik jej ust drgnął.

Usiadłam na dywanie, okryłam się kocem i otworzyłam książkę. Dziewczyny przykleiły się do mnie jak kiedyś: młodsza pod ramieniem, starsza niby z boku, ale jednak bliżej niż poprzednio.
Zaczęłam czytać. Głos na początku mi drżał, ale z każdą stroną wszystko się uspokajało. Napięcie, które jeszcze godzinę temu mogłabym kroić nożem, zaczęło topnieć. I wtedy to się stało: usłyszałam pierwszy śmiech. Najpierw cichy, niepewny chichot Elizy, potem drugi, nieco głośniejszy. A chwilę później Ania parsknęła tak nagle, że aż sama się przestraszyła.

— Mamo, czytaj to jeszcze raz! — Eliza zaczęła mi wyrywać książkę.

— Hej! — zaśmiałam się. — No dobrze, tylko nie drzyj stron.

A w środku… Boże, w środku to ja cała drżałam z ulgi. „Nie wiem, kiedy ostatnio widziałam je tak szczęśliwe…” — pomyślałam.

A przecież to tylko stare kartki, odklejający się grzbiet i mój głos. Nic drogiego. Nic modnego. Tylko my. A jednak magia wróciła.

To są najlepsze Mikołajki

Zanim skończyłam czytać pierwszą książkę, dziewczyny już grzebały w pudle za kolejnymi. I tak zamiast jednej historii miałyśmy pięć. Z każdą kolejną siadały bliżej, jakby bały się, że czar pryśnie, jeśli się oddalą.

— Mamo, a czemu ten bohater uciekł z domu? — zapytała Eliza, marszcząc brwi.

— A czemu ta mama była na niego zła? — dorzuciła Ania.

Zatrzymałam się w pół zdania. Nagle obie patrzyły na mnie tak uważnie, jakby to nie była bajka… tylko rozmowa o nas. O tym wieczorze. O tej frustracji, której żadna z nas do końca nie umiała nazwać.

— Bo czasem… ludzie nie wiedzą, jak inaczej powiedzieć, że jest im ciężko — odpowiedziałam spokojnie.

Ania spojrzała w bok, a Eliza wtuliła się we mnie mocniej. Czytałyśmy dalej. Jedna historia o przyjaźni, druga o odwadze, jeszcze inna o tym, że nie wszystko trzeba mieć. Dziewczyny raz się śmiały, raz o coś dopytywały, raz komentowały, kto by co zrobił na miejscu bohatera. Ich głosy mieszały się z szelestem przewracanych kartek i moim oddechem, coraz spokojniejszym, coraz bardziej miękkim. A potem nagle, zupełnie niespodziewanie, Ania powiedziała:

— Mamo… to są najlepsze Mikołajki.

Zamrugałam, bo łzy zaszczypały mnie pod powiekami.

— Naprawdę? — zapytałam prawie szeptem.

— Naprawdę — potwierdziła. — Bo wreszcie jesteśmy razem.

Wewnętrzny głos aż krzyknął: „Nie musiałam kupować niczego. One chciały tylko mnie”. To było jak ciepły, miękki koc owinięty wokół serca. Po raz pierwszy od wielu dni poczułam… wdzięczność.
I coś jeszcze. Że może jednak potrafię być dobrą mamą. Nawet bez dronów.

Może to, co mam... wystarcza

Czytałyśmy tak długo, że nie zauważyłam, kiedy zegar na ścianie przeskoczył na 21:30. Dopiero gdy głos zaczął mi siadać, a strony rozmazywały się przed oczami, zorientowałam się, że dziewczyny zrobiły się dziwnie ciche. Spojrzałam w dół — obie spały. Młodsza wtulona we mnie, z palcem wciąż wciśniętym między kartki, jakby pilnowała, żeby historia nie uciekła. Starsza oparła głowę o moje kolano, oddychając spokojnie, pierwszy raz tego dnia bez napięcia na twarzy.

Przez chwilę siedziałam bez ruchu, jakbym bała się, że poruszę się o milimetr i zepsuję tę chwilę. Ten pokój, który jeszcze parę godzin temu był pełen trzasków, łez i pretensji, teraz wyglądał jak najbezpieczniejsze miejsce na ziemi. Powoli przykryłam je kocem. Wstałam, delikatnie, tak, żeby żadna się nie obudziła, i patrzyłam na nie, jak leżą wtulone w siebie, z rozrzuconymi książkami dookoła.

„Boże… przecież one niczego ode mnie nie chciały” — pomyślałam. — „Tylko mojego głosu. Mojej uwagi. Mnie”.

Podniosłam jedną z książek, tę najbardziej sfatygowaną, z popękanym grzbietem i plamą po kakao z 2017 roku. Przesunęłam palcem po okładce.

— Mamo… — wymamrotała przez sen Eliza. – Jutro też poczytamy?

Uśmiechnęłam się, choć oczy zaszkliły mi się od łez.

— Jutro i każdego dnia, jeśli tylko będziesz chciała — odpowiedziałam, chociaż wiedziałam, że śpi i mnie nie słyszy.

Usiadłam na chwilę na podłodze, opierając plecy o sofę. Dom był cichy, ciepły i tak… spokojny, jakbyśmy zostały tylko my we trzy, w tym maleńkim, miękkim świecie zrobionym z koców, bajek i sennych oddechów. A potem pomyślałam: „Może naprawdę nie muszę dawać im więcej niż mam. Może to, co mam… wystarcza”.

Martyna, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama