Reklama

Zaczęło się od naleśników. Smażyłam
i wyrzucałam, bo każdy następny placek przyklejał się do patelni. Po zeskrobaniu nadawał się tylko do kosza. Postanowiłam umyć patelnię i zacząć od nowa. Wtedy zadzwonił telefon. Gośka, moja przyjaciółka, zaproponowała mi wyprawę rowerową.
Ona zawsze miała czas dla siebie i na przyjemności po pracy. Już dawno przekonała swojego męża, że nie ma co liczyć na rozwój jej talentów kulinarnych z tej prostej przyczyny, że Gosia ich nie posiada. Zrezygnowany Rysiek opłacił więc sobie obiady w pracowniczej stołówce…
Miałam ambicje
być żoną idealną
No cóż, Małgorzata pozostanie już na zawsze wolna i nieujarzmiona, a ja do końca życia będę walczyć o swoje prawa, i to bez rezultatów. Znajomy psycholog mi powiedział: „Osobowość podatna na współuzależnienie psychiczne”. Uwierzyłam w to, klamka zapadła. Taka osoba podobno zapomina o swoich potrzebach i zrzeka się własnych praw na rzecz innych. Nie potrafi o siebie zadbać w pierwszej kolejności, natomiast doskonale jej wychodzi dbanie o innych, i swo-
je działania podporządkowuje uprzyjemnianiu im życia. Ponieważ wszystko się zgadzało co do joty, potwierdziło moje o sobie wyobrażenie. Dość marne.
Żeby nie mieć wyrzutów sumienia, zesmażyłam całe ciasto naleśnikowe. Nieudane placki wypełniły kosz po brzegi. Popatrzyłam nienawistnym okiem na zmarnowaną robotę i na blacie kuchennym położyłam parówki dla Stasia. Mało ambitny, ale zawsze to jakiś posiłek…
Szybko przebrałam się w strój rowerowy i zbiegłam do wózkowni. Zapach obiecujący pyszny obiadek walił z mojej kuchni na całą klatkę. Cóż za rozczarowanie dla Stanisława, miłośnika naleśników! No ale trudno, przecież mnie nie zabije.
Muszę dodać, że z tą jazdą na rowerach to nie jest takie proste. Bo tylko Gośka jeździ od dzieciństwa i tylko ona z nas dwóch robi to prawidłowo. Mnie rodzice nigdy nie kupili rowerka
i dlatego nie umiem swobodnie się poruszać na tym sprzęcie. Nauczyłam się jako tako pedałować dopiero przed rokiem, ciągle jednak jestem sztywna ze zdenerwowania, ilekroć umieszczam swój szanowny tyłek na zdecydowanie za małym, strasznie twardym
i niewygodnym siodełku.
Tym razem zahaczyłam łydką o łańcuch… Szlag! Dlaczego do tej pory nikt nie reklamował
u producentów tych wystających ze wszystkich stron kolców, zębatek i ostro ściętych kantów?! Podniosłam głowę i zobaczyłam, jak Gosieńka – spokojna
i wyluzowana – w pięknym stylu wykonała pełną ósemkę, po czym
z wdziękiem zatrzymała rower tuż przy moim. Trzeba przyznać, że jej maszyna słuchała bez szemrania poleceń kierowcy (kierowniczki?), czego nie można było powiedzieć o moim.
Ustaliłyśmy pobieżnie trasę. Zdaniem Gośki jeżdżenie ze mną wzdłuż zatłoczonych dróg grozi ciężkim kalectwem lub śmiercią (moją oczywiście ), więc wybrała dla nas spokojniejszą trasę, z dala od miasta. Niestety, najpierw musiałyśmy tam dotrzeć ruchliwszą drogą główną.
– No, byle do skrzyżowania
– przyjaciółka poklepała mnie po ramieniu i wystartowałyśmy.
Gosia zawsze jedzie pierwsza. Dlaczego? Z tej mianowicie przyczyny, że ona potrafi trzymać kierownicę jedną ręką,
a ja nie. Bez tej umiejętności nie mogę przecież zasygnalizować manewru skrętu, chyba że chcę stracić panowanie nad kierownicą i się wywalić.
Myślę, że mam zbyt bujną wyobraźnię, która roztacza złe wizje, sama się nimi przerażam i panikuję na zapas. Zresztą ta przypadłość przenosi się też na inne dziedziny mego życia, co hamuje wiele prostych czynności, które inni ludzie wykonują bez lęku. Cóż, pływanie, jazda na nartach, jazda samochodem, skoki spadochronowe (żartowałam!) – to wszystko jest poza zasięgiem moich możliwości.
Tak więc myślę, że moje życie jest dużo trudniejsze od życia innych, chociażby Gośki. Ciągle bowiem muszę staczać wewnętrzne walki, które kosztują mnie sporo energii.
Chwila nieuwagi
– i po zawodach!
Z osiedla wydostałyśmy się bez kolizji (tylko jeden klakson rozzłoszczonego kierowcy). Przed nami skrzyżowanie, na którym mamy skręcić w prawo. Niby nic takiego, ale nie utrzymam kierownicy lewą ręką. Gosia wyciąga prawe ramię dużo wcześniej, niżby należało, abym ja mogła się wewnętrznie spiąć. Tuż za mną rozległ się klakson.
– Co trąbisz, baranie! – syknęłam przez ramię i – cała skupiona na tym, aby nie zgubić Gośki – nie zauważyłam małego wyłomu w asfaltowej nawierzchni.
Zgrzyt, łoskot, straszny ból
w łokciu. Leżałam na ziemi. Cała się trzęsłam, auta trąbiły, a przerażona Gosia próbowała mnie podnieść z jezdni.
Niecierpliwy kierowca jadący za mną wyskoczył z auta i rzucił mój pogięty rower do przydrożnego rowu. Po czym skruszony oświadczył, że zawiezie mnie na pogotowie. Tam okazało się, że mam złamaną rękę…
? ? ?
Obolała leżałam w łóżku z lewą ręką w gipsie i próbowałam czytać poradnik jazdy na rowerze. Kupił go dla mnie Stasio rok temu, a teraz stanowczo przykazał przestudiować dzieło ponownie, w przeciwnym razie koniec
z jazdą. Obiecał, że nawet pojeździ ze mną za miastem.
No proszę, trzeba było tyle bólu, żeby stał się cud i mój mąż pojechał ze mną na wycieczkę rowerową! Nigdy tego nie chciał!
Kiedy wreszcie zdjęli mi gips, Stasio na zmianę z Gosią wozili mnie na rehabilitację. Bolało okropnie, miałam wrażenie, że coś się źle zrosło, ale lekarz twierdził, wszystko za kilka tygodni wróci do normy.
Za kilka tygodni?! Naprawdę mnie zdołował! W dodatku musiałam jeść obiady ze stołówki, które przynosił mi mąż. Specjalnie w tym celu zakupił zestaw lekkich naczyń emaliowanych zwanych trojakami…
Dziś ziemniaki miały ziemisty kolor i konsystencję gumy arabskiej, buraczki były lepkie
i jakieś gorzkawe. Szarą zupę ze znikomą ilością warzyw
o nieokreślonym smaku pokrywał gruby kożuch tłuszczu. Zjadałam minimalne ilości – tyle, żeby nie umrzeć z głodu… Jedyną pociechą było dla mnie to, że pięknie na tej diecie schudłam.
Bardzo przyjemny finał rehabilitacji
Podczas zwolnienia lekarskiego sporo polegiwałam na kanapie. Stasio wypożyczał filmy i przynosił mi kolorowe czasopisma.
A kiedy oczy same zaczynały mi się kleić, wtedy przymykając powieki, uruchamiałam swoją bujną wyobraźnię…
Widzę łany zbóż falujące pod lazurowym niebem, po dwóch stronach wijącej się wstęgi asfaltowej drogi. Jadę na rowerze niczym Lance Armstrong. Ciepły wiatr rozwiewa moje długie włosy, jasne jak ten pszeniczny łan (w rzeczywistości jestem szatynką). Za mną jedzie Staś, uśmiechnięty, smukły (w rzeczywistości tłuściutki i niski).
Ubrany jest w jasne lniane spodnie i niebieską, rozpiętą do pasa koszulę oraz białe mokasyny. Jesteśmy opaleni na brąz i roześmiani. Z wdziękiem puszczam kierownicę, sięgam po bidon, otwieram go i piję, nie przerywając jazdy. Nie ma żadnych samochodów, śpiewają ptaki, jest zielono i spokojnie. Słońce grzeje. Mój szafirowy rower jest większy niż w rzeczywistości, ma błyszczące szprychy i białe opony, manewruję nim z wdziękiem.
Zatrzymujemy się, schodzimy na pobliską łąkę. Zdejmujemy buty. Trawa jest soczystozielona i mięciutka, ciepła. W pobliżu szemrze strumień. Siadamy
i odpoczywamy. Pachnie ziemia. Kładę się i śledzę drogę białego obłoczka. Zasypiam.
– Kochanie, jedziemy – usłyszałam nad uchem szept męża.
– Jeszcze chwileczkę – mruknęłam i… obudziłam się.
– Wstawaj, śpiochu i obejrzyj, co przyniosłem. Jedziemy na wycieczkę! Należy się nam odpoczynek. Co ty na to?
Półprzytomna zaczęłam coś mówić o niesprawnym łokciu, poobijanych kolanach, a wtedy Staś oświadczył, że nie chodzi
o rowerową wycieczkę, tylko autokarową. Zaskoczona obejrzałam kolorowy folder ze zdjęciami plaż i lagun pod palmami.
? ? ?
– Wiesz co… wolałabym wyjechać na naszą wieś. Z rowerami, jak wydobrzeje mi łokieć. Może na Warmię? Co ty na to?
Mąż był zdziwiony, ale gdy mu przedstawiłam swoją senną wizję, dał się przekonać.
– No dobrze, ty moja romantyczko. Niech ci będzie. Może za dwa tygodnie dasz radę poćwiczyć na tej piekielnej maszynie…
– Kochany jesteś! – wyznałam, przytulając się do niego.
– Gdzie ja mam pompkę?
– zamyślił się Staś. – No i trzeba będzie pojechać na zakupy. Potrzebny jest bagażnik na rowery.
– I białe mokasyny! – podsunęłam i oboje wybuchnęliśmy radosnym śmiechem.
Marzenia się spełniają. Choć czasem mamy do nich pod górkę.
LUCYNA

Wyglądasz jak Shrek, ale ja bardzo lubię zielone ogry – mawiała do mnie Justyna… Była bardzo ładna, właściwie piękna. Mogła mieć każdego chłopaka. Wystarczyło, że się pojawiła na imprezie, a inne dziewczyny gasły przy niej jak świeczki.
Strasznie ją obgadywały – że się puszcza za kasę, że jest cwana i do celu idzie po trupach. Wiedziałem, że to z zazdrości tak o niej plotkują, więc nie wierzyłem w ani jedno słowo.
Miałem wtedy trzydzieści lat, ona osiemnaście. Zakochałem się, jak to się mówi, od pierwszego wejrzenia. Nawet kalosze i gumowy fartuch nie były
w stanie zniekształcić jej zgrabnej sylwetki. Czuło się, że w tym nieforemnym odzieniu kryje się szczupłe, sprężyste, młode ciało.
Plastikowy czepek wkładała tak, że zawsze, niby przypadkiem, wysunął się spod niego złocisty loczek i muskał pięknie zarysowaną, ciemną brew. Nie wiem, jak inni, ale ja zawsze miałem ochotę zajrzeć pod białą maseczkę, żeby zobaczyć jej pełne, świeże usta i równe zęby.
Szybko przeniosłem ją z hali mrożonek na inne, lepsze miejsce. Jestem właścicielem dużego zakładu przetwórstwa artykułów spożywczych i mogę zatrudniać pracowników, gdzie chcę! Ona na tym skorzystała.
Uczyła się, kończyła kurs za kursem
Justa miała tylko zawodówkę, lecz czuło się w niej ogromny potencjał. Szybko się uczyła i była sprytna, więc w lot opanowała podstawy pracy w sekretariacie. Pomagała pani Heni, która i tak wybierała się na emeryturę, więc częściej siedziała na zwolnieniach niż w robocie.
Po jakimś czasie Henia w ogóle przestała być potrzebna; przy wielkim biurku zasiadła Justyna. Zaczął się czas wielkich zmian…
Najpierw urządziła biuro. Wytłumaczyła mi, że sekretariat to wizytówka firmy, więc tylko dureń na nim oszczędza.
– Jak cię widzą, tak cię traktują – oznajmiła mi kiedyś. – Nawet za zwykłe majtki w eleganckim sklepie bez szemrania zapłacę więcej niż za takie same na bazarze! Więc zadbaj o wizerunek, misiaczku! Opłaci się, zobaczysz – poklepała mnie po pośladku.
No cóż, już wtedy z nią sypiałem… Mam duży temperament i nie wyobrażam sobie życia bez seksu. Justyna zabierała mnie „wprost do nieba”. Przysięgała, że i ja daję jej pełny odlot.
Wierzyłem, bo faceci lubią takie bajki. Zresztą z innymi laskami wygrywała w przedbiegach – takich piersi, ud, bioder i okrągłej pupy nie widziałem dotąd
u żadnej dziewczyny!
Zanim się połapałem, już robiłem, co chciała. A muszę przyznać, że miała głowę na karku. Kiedy, jak i gdzie nauczyła się biznesu – nie wiem… Jednak szło jej świetnie i forsa zaczęła do nas płynąć lepiej niż kiedykolwiek. To muszę przyznać!
Nie traciła czasu. Wkrótce
z rozmaitych dyplomów i zaświadczeń mogłem się przekonać, ile kursów dokształcających pokończyła. Wiecznie ją było widać ze słuchawkami na uszach, tyle że ona nie słuchała muzyki, tylko szlifowała angielski i niemiecki. Po roku porozumiewała się z kontrahentami z Unii lepiej niż ja. Taka była bystrzacha!
Już wiedziałem, że bez niej nie wyrobię. Ona też o tym wiedziała i to był mój duży błąd.
Pewnego razu leżeliśmy w łóżku po miłości. Ona jak zwykle goła i piękna pozwalała, żebym oglądał i całował każdy centymetr jej gładkiej, jasnej skóry. Ciągle mi było mało, więc chętnie zatrzymałbym ją przy sobie przez długie godziny. Tym razem Justa nagle usiadła, owinęła się prześcieradłem i powiedziała:
Zażyczyła sobie ślubu i firmy – dostała!
– Albo będzie, jak ja chcę, albo nie dla psa kiełbasa!
Przeczuwałem, że szykuje mi jakąś bombę, więc próbowałem odwlekać moment wybuchu, jednak się nie dało…
– Robisz ze mnie współwłaścicielkę firmy albo odchodzę. Tak postanowiłam.
– Kochanie, co ty gadasz? Gdzie odchodzisz? Przecież
i tak wszystko jest twoje…
– Na gębę, owszem. Ale ja chcę mieć ważne papiery. Czarno na białym. Żeby w razie czego nikt się nie czepiał.
– W razie czego?!
– Ach, życie jest pełne niespodzianek. Znudzisz się mną, poznasz jakąś seksowną laseczkę
i fiuuu… Nie będę ryzykowała.
Wkrótce wzięliśmy cichy ślub cywilny i huczny kościelny. Mowy nie było o żadnej podróży poślubnej. Moja żona zaraz po przyjęciu weselnym zakasała rękawy i ostro wzięła się do roboty, już na swoim.
Muszę uczciwie przyznać, że nigdy wcześniej nie miałem takich obrotów; każdy jej nowy ruch w interesach to był strzał
w dziesiątkę. Przez następne lata umocowałem się na rynku, a logo naszej firmy coraz więcej znaczyło i w Europie. Zarabialiśmy nareszcie prawdziwe pieniądze!
Nie była rozrzutna. Owszem, inwestowała w siebie, lecz mądrze. Kupowała biżuterię od znanych projektantów, miała dobre ciuchy, brała jakieś kąpiele, masaże i inne cuda, jednak głównie nadal się kształciła. Zrobiła się
z niej prawdziwa dama: elegancka, kulturalna, z klasą… Nikt by w niej nie rozpoznał dziewczyny z hali mrożonek, chociaż szczerze przyznawała, że nie jest jej obca ciężka, fizyczna praca i że się wcale tego nie wstydzi.
Gdy zbliżała się do trzydziestki, uznała, że czas na dziecko.
– Jestem zdrowa i jeszcze wystarczająco młoda na macierzyństwo. Zarobiłam tyle, że mogę sobie zrobić przerwę. Wszystko już zaplanowałam. Nawet badania zrobiłam i mogę być mamą.
– Kiedy ja mam zrobić badania? – zainteresowałem się; przecież byłem już po czterdziestce.
– A ty po co?
– Jak to po co? Ojciec też chyba powinien być w porządku?!
– I będzie. Ale to nie ty będziesz ojcem, skarbie, więc – nie twoje zmartwienie.
– Co ty opowiadasz?!
– Prawdę. Jesteś niezły jako mąż i partner w biznesie. Nie wtrącasz się, dajesz mi wolną rękę, nie rzucasz kłód pod nogi… To wystarczy. Na ojca mojego dziecka wybiorę kogoś innego.
Normalnie serce mi w piersiach na moment stanęło.
– Nie mówisz poważnie?!
– Jak najpoważniej!
– Ale dlaczego?
– Wyobraź sobie, że urodzi się córka. I że po tobie odziedziczy urodę. W tym świecie odbierzemy jej od razu połowę szans na sukces! Dziewczynki często są podobne do tatusiów, więc musi mieć ojca jak marzenie!
– Ale to może być chłopak!
– Co z tego? On też powinien być przystojny.
– Co ty wygadujesz? Justyna, ty żartujesz, to nie może być prawda! Zresztą… jakie znaczenie ma wygląd, na Boga?!
– Duże – usiadła, prezentując swoje piękne piersi. – Gdyby nie moja uroda, moje zęby, jędrny tyłek, cycki, włosy, nogi… gdzie bym dzisiaj była? Zwróciłbyś na mnie uwagę? No?
Mówiła to wszystko zupełnie spokojne. Była pewna swego. Przemyślała sprawę, podjęła decyzję, jedyną słuszną…
? ? ?
Jasne, że mogłem się awanturować. Zagrozić rozwodem, skandalem, ale…
– No to sobie idź – powiedziałaby pewnie. – Nikt cię nie trzyma! Majątek jest w zasadzie mój. Dasz sobie radę beze mnie?
Spróbowałem i wytrzymałem trzy tygodnie. Właściwie nie wiem, jak mi było, bo bez przerwy wtedy piłem.
Dzień i noc, o mało się nie przejechałem na tamten świat, ponieważ na co dzień właściwie alkoholu nie biorę do ust, więc organizm się zbuntował. Wylądowałem na toksykologii i trochę trwało, zanim udało mi się wrócić do normalności.
Wtedy pojąłem, że wszystko lepsze niż życie bez niej!
I coraz częściej myślę, czy ona nie ma racji? Przecież, gdybym chorował na coś, co się dziedziczy, też nie chciałbym swojemu dziecku przekazać takiego prezentu. Ktoś może powiedzieć, że jestem tylko brzydki…TYLKO?! To ma znaczenie.
Wszyscy wszystkich oceniają. W telewizji, na forach internetowych, w gazetach mówi się głównie o tym, jak ktoś wygląda, w co się ubrał, czy się zestarzał, schudł, przytył i tak dalej… Nie jestem taki głupi, by wierzyć, że zanim moje dziecko dorośnie, to się zmieni. Doskonale pamiętam, ile mi nadokuczali w szkole za tuszę, nieruchawość, krótki kark
i odstające uszy. Wcale mi nie było do śmiechu!
Miałbym to przechodzić jeszcze raz? Za nic!
Za nic nie pozwolę,
żeby mnie porzuciła
W końcu, co za różnica czyje dziecko będziemy wychowywali? Brzuch mojej żony to najlepszy argument za tym, żeby je kochać, kiedy już się urodzi. Zbieram się, żeby powiedzieć Justynie, że się na wszystko zgadzam.
Czasami jeszcze przychodzą do mnie różne złe myśli, ale je odpędzam. Bardzo kocham Justynę i zrobię, co tylko postanowi. Byle tylko była ze mną.
Reszta się jakoś ułoży…
SHREK

Zaczęło się od naleśników. Smażyłam
i wyrzucałam, bo każdy następny placek przyklejał się do patelni. Po zeskrobaniu nadawał się tylko do kosza. Postanowiłam umyć patelnię i zacząć od nowa. Wtedy zadzwonił telefon. Gośka, moja przyjaciółka, zaproponowała mi wyprawę rowerową.
Ona zawsze miała czas dla siebie i na przyjemności po pracy. Już dawno przekonała swojego męża, że nie ma co liczyć na rozwój jej talentów kulinarnych z tej prostej przyczyny, że Gosia ich nie posiada. Zrezygnowany Rysiek opłacił więc sobie obiady w pracowniczej stołówce…
Miałam ambicje
być żoną idealną
No cóż, Małgorzata pozostanie już na zawsze wolna i nieujarzmiona, a ja do końca życia będę walczyć o swoje prawa, i to bez rezultatów. Znajomy psycholog mi powiedział: „Osobowość podatna na współuzależnienie psychiczne”. Uwierzyłam w to, klamka zapadła. Taka osoba podobno zapomina o swoich potrzebach i zrzeka się własnych praw na rzecz innych. Nie potrafi o siebie zadbać w pierwszej kolejności, natomiast doskonale jej wychodzi dbanie o innych, i swo-
je działania podporządkowuje uprzyjemnianiu im życia. Ponieważ wszystko się zgadzało co do joty, potwierdziło moje o sobie wyobrażenie. Dość marne.
Żeby nie mieć wyrzutów sumienia, zesmażyłam całe ciasto naleśnikowe. Nieudane placki wypełniły kosz po brzegi. Popatrzyłam nienawistnym okiem na zmarnowaną robotę i na blacie kuchennym położyłam parówki dla Stasia. Mało ambitny, ale zawsze to jakiś posiłek…
Szybko przebrałam się w strój rowerowy i zbiegłam do wózkowni. Zapach obiecujący pyszny obiadek walił z mojej kuchni na całą klatkę. Cóż za rozczarowanie dla Stanisława, miłośnika naleśników! No ale trudno, przecież mnie nie zabije.
Muszę dodać, że z tą jazdą na rowerach to nie jest takie proste. Bo tylko Gośka jeździ od dzieciństwa i tylko ona z nas dwóch robi to prawidłowo. Mnie rodzice nigdy nie kupili rowerka
i dlatego nie umiem swobodnie się poruszać na tym sprzęcie. Nauczyłam się jako tako pedałować dopiero przed rokiem, ciągle jednak jestem sztywna ze zdenerwowania, ilekroć umieszczam swój szanowny tyłek na zdecydowanie za małym, strasznie twardym
i niewygodnym siodełku.
Tym razem zahaczyłam łydką o łańcuch… Szlag! Dlaczego do tej pory nikt nie reklamował
u producentów tych wystających ze wszystkich stron kolców, zębatek i ostro ściętych kantów?! Podniosłam głowę i zobaczyłam, jak Gosieńka – spokojna
i wyluzowana – w pięknym stylu wykonała pełną ósemkę, po czym
z wdziękiem zatrzymała rower tuż przy moim. Trzeba przyznać, że jej maszyna słuchała bez szemrania poleceń kierowcy (kierowniczki?), czego nie można było powiedzieć o moim.
Ustaliłyśmy pobieżnie trasę. Zdaniem Gośki jeżdżenie ze mną wzdłuż zatłoczonych dróg grozi ciężkim kalectwem lub śmiercią (moją oczywiście ), więc wybrała dla nas spokojniejszą trasę, z dala od miasta. Niestety, najpierw musiałyśmy tam dotrzeć ruchliwszą drogą główną.
– No, byle do skrzyżowania
– przyjaciółka poklepała mnie po ramieniu i wystartowałyśmy.
Gosia zawsze jedzie pierwsza. Dlaczego? Z tej mianowicie przyczyny, że ona potrafi trzymać kierownicę jedną ręką,
a ja nie. Bez tej umiejętności nie mogę przecież zasygnalizować manewru skrętu, chyba że chcę stracić panowanie nad kierownicą i się wywalić.
Myślę, że mam zbyt bujną wyobraźnię, która roztacza złe wizje, sama się nimi przerażam i panikuję na zapas. Zresztą ta przypadłość przenosi się też na inne dziedziny mego życia, co hamuje wiele prostych czynności, które inni ludzie wykonują bez lęku. Cóż, pływanie, jazda na nartach, jazda samochodem, skoki spadochronowe (żartowałam!) – to wszystko jest poza zasięgiem moich możliwości.
Tak więc myślę, że moje życie jest dużo trudniejsze od życia innych, chociażby Gośki. Ciągle bowiem muszę staczać wewnętrzne walki, które kosztują mnie sporo energii.
Chwila nieuwagi
– i po zawodach!
Z osiedla wydostałyśmy się bez kolizji (tylko jeden klakson rozzłoszczonego kierowcy). Przed nami skrzyżowanie, na którym mamy skręcić w prawo. Niby nic takiego, ale nie utrzymam kierownicy lewą ręką. Gosia wyciąga prawe ramię dużo wcześniej, niżby należało, abym ja mogła się wewnętrznie spiąć. Tuż za mną rozległ się klakson.
– Co trąbisz, baranie! – syknęłam przez ramię i – cała skupiona na tym, aby nie zgubić Gośki – nie zauważyłam małego wyłomu w asfaltowej nawierzchni.
Zgrzyt, łoskot, straszny ból
w łokciu. Leżałam na ziemi. Cała się trzęsłam, auta trąbiły, a przerażona Gosia próbowała mnie podnieść z jezdni.
Niecierpliwy kierowca jadący za mną wyskoczył z auta i rzucił mój pogięty rower do przydrożnego rowu. Po czym skruszony oświadczył, że zawiezie mnie na pogotowie. Tam okazało się, że mam złamaną rękę…
? ? ?
Obolała leżałam w łóżku z lewą ręką w gipsie i próbowałam czytać poradnik jazdy na rowerze. Kupił go dla mnie Stasio rok temu, a teraz stanowczo przykazał przestudiować dzieło ponownie, w przeciwnym razie koniec
z jazdą. Obiecał, że nawet pojeździ ze mną za miastem.
No proszę, trzeba było tyle bólu, żeby stał się cud i mój mąż pojechał ze mną na wycieczkę rowerową! Nigdy tego nie chciał!
Kiedy wreszcie zdjęli mi gips, Stasio na zmianę z Gosią wozili mnie na rehabilitację. Bolało okropnie, miałam wrażenie, że coś się źle zrosło, ale lekarz twierdził, wszystko za kilka tygodni wróci do normy.
Za kilka tygodni?! Naprawdę mnie zdołował! W dodatku musiałam jeść obiady ze stołówki, które przynosił mi mąż. Specjalnie w tym celu zakupił zestaw lekkich naczyń emaliowanych zwanych trojakami…
Dziś ziemniaki miały ziemisty kolor i konsystencję gumy arabskiej, buraczki były lepkie
i jakieś gorzkawe. Szarą zupę ze znikomą ilością warzyw
o nieokreślonym smaku pokrywał gruby kożuch tłuszczu. Zjadałam minimalne ilości – tyle, żeby nie umrzeć z głodu… Jedyną pociechą było dla mnie to, że pięknie na tej diecie schudłam.
Bardzo przyjemny finał rehabilitacji
Podczas zwolnienia lekarskiego sporo polegiwałam na kanapie. Stasio wypożyczał filmy i przynosił mi kolorowe czasopisma.
A kiedy oczy same zaczynały mi się kleić, wtedy przymykając powieki, uruchamiałam swoją bujną wyobraźnię…
Widzę łany zbóż falujące pod lazurowym niebem, po dwóch stronach wijącej się wstęgi asfaltowej drogi. Jadę na rowerze niczym Lance Armstrong. Ciepły wiatr rozwiewa moje długie włosy, jasne jak ten pszeniczny łan (w rzeczywistości jestem szatynką). Za mną jedzie Staś, uśmiechnięty, smukły (w rzeczywistości tłuściutki i niski).
Ubrany jest w jasne lniane spodnie i niebieską, rozpiętą do pasa koszulę oraz białe mokasyny. Jesteśmy opaleni na brąz i roześmiani. Z wdziękiem puszczam kierownicę, sięgam po bidon, otwieram go i piję, nie przerywając jazdy. Nie ma żadnych samochodów, śpiewają ptaki, jest zielono i spokojnie. Słońce grzeje. Mój szafirowy rower jest większy niż w rzeczywistości, ma błyszczące szprychy i białe opony, manewruję nim z wdziękiem.
Zatrzymujemy się, schodzimy na pobliską łąkę. Zdejmujemy buty. Trawa jest soczystozielona i mięciutka, ciepła. W pobliżu szemrze strumień. Siadamy
i odpoczywamy. Pachnie ziemia. Kładę się i śledzę drogę białego obłoczka. Zasypiam.
– Kochanie, jedziemy – usłyszałam nad uchem szept męża.
– Jeszcze chwileczkę – mruknęłam i… obudziłam się.
– Wstawaj, śpiochu i obejrzyj, co przyniosłem. Jedziemy na wycieczkę! Należy się nam odpoczynek. Co ty na to?
Półprzytomna zaczęłam coś mówić o niesprawnym łokciu, poobijanych kolanach, a wtedy Staś oświadczył, że nie chodzi
o rowerową wycieczkę, tylko autokarową. Zaskoczona obejrzałam kolorowy folder ze zdjęciami plaż i lagun pod palmami.
? ? ?
– Wiesz co… wolałabym wyjechać na naszą wieś. Z rowerami, jak wydobrzeje mi łokieć. Może na Warmię? Co ty na to?
Mąż był zdziwiony, ale gdy mu przedstawiłam swoją senną wizję, dał się przekonać.
– No dobrze, ty moja romantyczko. Niech ci będzie. Może za dwa tygodnie dasz radę poćwiczyć na tej piekielnej maszynie…
– Kochany jesteś! – wyznałam, przytulając się do niego.
– Gdzie ja mam pompkę?
– zamyślił się Staś. – No i trzeba będzie pojechać na zakupy. Potrzebny jest bagażnik na rowery.
– I białe mokasyny! – podsunęłam i oboje wybuchnęliśmy radosnym śmiechem.
Marzenia się spełniają. Choć czasem mamy do nich pod górkę.
LUCYNA

Reklama
Reklama
Reklama