„Adwentowe rekolekcje miały pomóc mi naprawić moje małżeństwo. Zamiast tego przyniosły mi całkiem niespodziewany finał”
„Bałam się zmian, to jasne. Ale teraz ten strach mnie nie paraliżował. Nie kazał się cofać. Przeciwnie – pchał do przodu. Olek zbladł. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak zaskoczonego. A ja... czułam, że coś się we mnie definitywnie zamknęło”.

Czasem człowiek się orientuje, że nie żyje – tylko funkcjonuje. Że wstaje rano, robi śniadanie, ogarnia dzieci, pracę, dom... ale sam gdzieś w tym znika. Ja zniknęłam dawno temu. Nawet nie pamiętam, kiedy dokładnie. Może po drugim porodzie. Może wtedy, gdy Olek przestał mówić do mnie po imieniu, a zaczął wydawać polecenia. A może gdy po raz pierwszy wyśmiał moje pragnienie, żeby pojechać na rekolekcje.
Według Olka „wszystko, co duchowe, to ściema dla naiwnych”. Przez lata wstydziłam się tej „naiwności”. Gdy chciałam ciszy, mówił, że mam „za dużo wolnego czasu”. Gdy się modliłam, pytał, czy „klepanie formułek coś mi daje”. Gdy mówiłam, że źle się czuję, odpowiadał: „To się połóż, ale wcześniej ogarnij obiad”.
Przy nim czułam się jak cień. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spojrzał na mnie inaczej niż z politowaniem. Albo w ogóle spojrzał. Byłam jak tło – przydatne, gdy czegoś potrzebował. Pomoc domowa, kucharka, księgowa, matka jego dzieci. Ale nie kobieta. Nie partnerka. A jednak coś we mnie zostało. Jakaś iskra, która kazała mi zauważyć ogłoszenie o rekolekcjach. „Dla kobiet, które zapomniały, kim są” – przeczytałam i poczułam gulę w gardle. Chciałam tam być. Musiałam. Nawet jeśli Olek znów miał to wyśmiać.
Mogłam się tego spodziewać
– Olek, w przyszły weekend mnie nie będzie. Jadę na rekolekcje – powiedziałam, próbując zachować spokój.
– Na co?! – uniósł brwi mój mąż, nawet nie odrywając wzroku od telewizora. – Ty to chyba naprawdę już zwariowałaś.
– Rekolekcje z elementami terapii. Tylko dla kobiet – dodałam, jakby to miało cokolwiek ułagodzić sytuację.
– Dla kobiet? To co, będą cię tam uczyć, jak się modlić i płakać nad sobą? – zaśmiał się głośno. – Jola, błagam cię, nie rób sobie wstydu.
– To nie są żadne głupoty – powiedziałam cicho, ale stanowczo.
– Dla mnie to czyste sekciarstwo. Jedno wielkie pranie mózgu. Chcesz, to idź do psychologa, ale nie do jakiegoś księdza z objawieniami.
W jego głosie słyszałam pogardę. I ten śmiech… Ten śmiech wbijał mi się pod skórę jak cierń. Ale nie krzyczałam. Nie tłumaczyłam się. Po prostu patrzyłam na niego, jakby to był obcy człowiek.
– Jadę i tyle. Zajmiesz się dziećmi przez weekend.
– Serio? Ty robisz sobie wyjazd, a ja mam tu zasuwać? Za kogo ty się uważasz?
– Za człowieka, który ma prawo do oddechu – odpowiedziałam.
Zapadła cisza. Olek pierwszy raz na mnie spojrzał – jakby zaskoczony, że mam coś do powiedzenia. Nie odwróciłam wzroku. W środku drżałam, ale na zewnątrz byłam spokojna. Pierwszy raz od lat miałam wrażenie, że nie muszę prosić o pozwolenie.
Rekolekcje mnie zmieniły
Ośrodek znajdował się na uboczu, pośród lasu. Pachniało wilgotnym mchem i drewnem. W powietrzu unosiła się jakaś dziwna cisza – nie taka niezręczna, ale uzdrawiająca. Weszłam do środka z walizką i poczułam, że... nie jestem już w domu. Ale to było dobre.
Poznałam Ankę pierwszego wieczoru. Siedziała obok mnie we wspólnym kręgu i pierwsza się odezwała.
– Też uciekłaś?
– Raczej się ratuję – odpowiedziałam.
Zaśmiała się cicho.
– No to jest nas dwie.
Z każdą kolejną godziną opadały ze mnie warstwy wstydu. Słuchałam kobiet, które mówiły rzeczy, których ja nie umiałam ubrać w słowa. O upokorzeniu. O byciu ignorowaną. O udawaniu, że wszystko jest w porządku, kiedy tak naprawdę w środku się krzyczy.
Późnym wieczorem siedziałyśmy z Anką w kuchni przy kubkach herbaty.
– Mój były mąż zdradzał mnie latami – powiedziała. – Ale potrafił mnie przekonać, że to moja wina. Bo byłam nudna. Bo się nie starałam. Bo nie zapięłam równo bluzki. Rozumiesz?
Skinęłam głową. Zbyt dobrze rozumiałam.
– A twój?
– On nie musiał zdradzać. Wystarczyło, że mnie nie widział. Że śmiał się ze mnie, gdy się modliłam. Albo gdy mówiłam, że czuję się pusta w środku.
Następnego dnia ksiądz Michał, prowadzący rekolekcje, powiedział jedno zdanie, które utkwiło mi w głowie:
– Godność nie polega na cierpliwości wobec zła.
Nie wiedziałam jeszcze wtedy, co z tym zrobię. Ale wiedziałam, że już nie jestem sama. I że nie jestem szalona, nie przesadzam, nie marudzę.
Decyzja była radykalna
Wróciłam w niedzielny wieczór. Dom pachniał smażonym schabowym i jakimś tanim dezodorantem. W zlewie sterta naczyń, dzieci przed telewizorem, a Olek z rozłożoną gazetą przy stole.
– No i co ci te rekolekcje dały? – zapytał bez cienia zainteresowania. Nawet nie spojrzał znad magazynu.
Zdjęłam płaszcz. Odłożyłam walizkę. Podeszłam do stołu i położyłam na nim teczkę z dokumentami.
– Odwagę, żeby ci powiedzieć, że odchodzę.
Wreszcie podniósł głowę.
– Co ty gadasz?
– Nie gadam. Złożyłam dziś pozew o rozwód.
Cisza. Taka, że nawet dzieci przestały się śmiać w salonie. Widziałam, jak jego twarz blednie. Jak oczy zaczynają biegać po mnie, po stole, po ścianach, jakby szukał potwierdzenia, że to jakiś żart.
– Ty sobie robisz jaja? Jolu, nie wygłupiaj się. Co to ma być, zemsta? Kara?
– To nie kara. To granica. Moja.
Nie podniosłam głosu. Mówiłam spokojnie, jakbym to ćwiczyła milion razy. A może po prostu wystarczyło, że raz w życiu usłyszałam siebie na głos.
– Masz jakieś urojenia. Wciągnęli cię tam, nie wiem... w jakąś sektę?
– To nie oni mi to powiedzieli. Ja sama to poczułam. I teraz... nie chcę już żyć tak jak dotąd. Z tobą.
Bałam się, to jasne. Ale po raz pierwszy ten strach mnie nie paraliżował. Nie kazał się cofać. Przeciwnie – pchał do przodu. Olek zbladł. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak zaskoczonego. A ja... czułam, że coś się we mnie definitywnie zamknęło.
Próbował mnie złamać
Olek nie odpuścił. Następnego dnia czekał, aż dzieci pójdą spać. Wszedł do sypialni i zamknął za sobą drzwi. Spojrzał na mnie poważnie.
– Jola, pogadajmy jak ludzie, dobra?
Nie odpowiedziałam. Stałam przy oknie, patrząc na ciemniejące podwórko. Milczałam.
– Nie rób wstydu dzieciom – rzucił w końcu. – Serio, chcesz im rozwalić życie? Przez jakiegoś klechę i babski wyjazd?
Odwróciłam się powoli.
– Dzieci już dawno widzą, jak bardzo mnie nie szanujesz. Nie trzeba rozwodu, żeby to było oczywiste.
– Aha. Czyli to przez tego księdza, tak? Co ci tam nagadali? Że masz misję? Że masz się zbuntować?
– Nie. To przez ciebie, Olek. Przez to, jak przez lata traktowałeś mnie jak powietrze. Jak ścierkę. Jak idiotkę, co się modli, kiedy powinna zamknąć się w kuchni z garami.
Na moment spuścił wzrok. Ale szybko się otrząsnął.
– Jolu... może trochę przesadziłem. Ale zawsze byłaś emocjonalna. Przejdzie ci. Przejdzie, jak zawsze. Zrobiłaś sobie teatrzyk, teraz czas wrócić do życia.
– Nie wrócę. Bo to nie było życie. To było przetrwanie.
– No błagam cię. Przetrwanie?! W domu z dwoma samochodami i wakacjami?
– W domu, w którym nie mam prawa czuć, myśleć, decydować. Tak. Przetrwanie.
Nie krzyczałam. Nie płakałam. Czułam się dziwnie spokojna. Jakby emocje we mnie zastygły i zamieniły się w głaz. Może po raz pierwszy... byłam naprawdę obecna. Byłam sobą.
Potrzebowałam tylko wsparcia
Miesiąc po rozprawie wróciłam do tego samego ośrodka, gdzie zaczęła się moja przemiana. Nie na rekolekcje – tym razem po prostu chciałam zobaczyć miejsce, w którym po raz pierwszy od lat poczułam się wolna. Kiedy weszłam do kaplicy, zobaczyłam księdza Michała zapalającego świece przy ołtarzu.
– Pani Jolu... – uśmiechnął się, jakby wiedział, że się zjawię.
Usiedliśmy w ciszy, jak dawni znajomi. Nie spieszyłam się z mówieniem. On też nie naciskał.
– Rozwiodłam się – powiedziałam w końcu. – Tak po prostu. Osiem minut i po wszystkim. Nawet nie spojrzał na mnie w sądzie.
Michał skinął głową.
– Czasem najtrudniejsze decyzje wyglądają z zewnątrz jak zwykły podpis na kartce.
– Nie wiem, czy umiem żyć sama – przyznałam cicho.
– Ale wreszcie pani żyje – odpowiedział.
Spojrzałam na niego z zaskoczeniem. Przez chwilę miałam ochotę się rozpłakać, ale coś we mnie było puste. Nie puste w złym sensie. Raczej jakby... puste po chaosie.
– Boję się – dodałam po chwili. – Nie wiem, co będzie. Ani kim ja właściwie teraz jestem.
– Lęk to nie zawsze wróg. Czasem to znak, że robimy coś nowego. Że przestajemy się oszukiwać. I zaczynamy być na nowo.
Siedzieliśmy tak jeszcze długo. Nie potrzebowałam rady. Nie potrzebowałam rozgrzeszenia. Chciałam tylko mieć pewność, że zrobiłam to naprawdę. I że to, co czuję teraz – niepokój, cisza, oddech – to nie jest koniec. To początek.
Nie dam sobą pomiatać
Siedzę przy kuchennym stole. Ten sam stół, przy którym przez lata nalewałam Aleksandrowi zupę i milczałam, gdy wzdychał z niezadowoleniem. Teraz na stole stoi tylko kubek z herbatą. Herbata malinowa – słodka, pachnąca dzieciństwem. I cisza. Taka, która nie boli.
Nie czuję ulgi. Nie czuję triumfu. Nie ma w tym nic spektakularnego. Żadnej fanfary, żadnego „teraz będzie tylko lepiej”. Tylko spokój i niepokój jednocześnie. I puste mieszkanie, w którym pierwszy raz od dawna mogę mówić głośno. Albo nie mówić wcale.
Dzieci śpią. Zapaliłam świecę w oknie. Taką zwykłą, adwentową. Tylko że tym razem to ja ją zapaliłam – nie dla kogoś, nie z obowiązku. Dla siebie.
Patrzę na swoje dłonie. Przez lata były tylko narzędziem. Do pracy, do ścierania, do krojenia. Dziś nimi trzymam długopis, którym zapisuję, że... jestem. Nie wiem, jaka będę. Co ze mną będzie. Nie wiem, czy będę miała odwagę zbudować coś od nowa. Ale nie chcę już nigdy siebie zdradzać. Nie chcę znowu być cicha tylko po to, by ktoś inny mógł się wydrzeć. Może dopiero teraz zaczynam żyć.
Jolanta, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy zaczęłam latać do kościoła, matka pękała z dumy. Biedaczka nie wiedziała, że to nie modlitwa mnie tak przyciągała”
- „Sąsiad próbował mnie uwieść i żalił się, że jego małżeństwo to fikcja. A potem leciał z żoną za rączkę do kościoła”
- „Mąż szedł do pracy, a ja do sąsiada na pięterko. Gdy nasionko wykiełkowało i spojrzałam dziecku w oczy, zamarłam”

