„26 maja zostałam mamą chłopca, choć nie byłam w ciąży. Ten prezent od losu kosztował mnie wiele łez”
„Nie byliśmy parą, która nie mogła mieć dzieci. Nie czekaliśmy latami na potomstwo. Nie robiliśmy planów. A jednak... los postawił nas w miejscu, w którym musieliśmy zdecydować, czy chcemy być rodzicami dziecka, które nie urodziło się z nas, ale nagle stało się naszym życiem”.

- Redakcja
26 maja, Dzień Matki. Miałam zawieźć mamie kwiaty, potem spotkać się z Justyną i Olkiem – jak co roku. Ale zamiast tego jechałam przez pół miasta z dłońmi zaciśniętymi na kierownicy, z głową pełną niedopowiedzeń.
Wypadek. Szpital. Oddział ratunkowy. Tego dnia pachniało tam jak w prosektorium. Dezynfekcja, pot i cisza, która bolała bardziej niż krzyki. Czekałam na korytarzu. Bez informacji, bez słów. Widziałam, jak pielęgniarka przemyka obok mnie z oczami wbitymi w podłogę.
W końcu wyszedł lekarz. Miał zmęczoną twarz i nie próbował udawać, że ma dla mnie dobre wiadomości. Justyna zmarła. Nie pamiętam, jak długo tam stałam. Usiadłam na ławce przed szpitalem i spojrzałam w niebo. Było zupełnie zwyczajne. Jakby nic się nie stało. Tego dnia świat się nie zatrzymał. Ale mój tak.
To był dla nas cios
Kiedy Marek podjechał po mnie pod szpital, nie wsiadłam od razu. Stałam przy aucie i patrzyłam na chodnik. Jakby każdy kolejny krok był decyzją, którą muszę podjąć, ale nie mam na nią siły.
– Klaudia... – wyszeptał, wychylając się przez okno. – Wsiadaj, proszę.
Pojechaliśmy do matki. Nikt jeszcze nic jej nie powiedział. Zastaliśmy ją w kuchni, z fartuszkiem w truskawki i miską ciasta drożdżowego.
– Na dziś – powiedziała radośnie. – Upiekę dla was te z kruszonką, które lubiłaś jako dziecko.
Wtedy powiedziałam. Krótko. Sucho. Bez szczegółów. Po prostu: „Justyna nie żyje”. Mama nie zapytała jak. Upuściła miskę, z której ciasto wylało się na podłogę. Usiadła. Przez chwilę myślałam, że zemdlała, ale oddychała – płytko, nieregularnie, jakby próbowała nie wypaść z rytmu życia.
Reszta dnia to była mgła. Ktoś dzwonił. Ktoś pytał o formalności. A ja siedziałam na kanapie w domu Justyny, między poduszką z rysunkiem jednorożca a niedopitym kakao Olka. Przeglądałam jej rzeczy. W łazience wisiał jej szlafrok, nadal pachniał. Zrobiłam herbatę, ale nie wypiłam.
Wieczorem Marek spojrzał na mnie jak na kogoś, kogo dawno nie znał.
– Co teraz? – zapytał.
Pokręciłam głową. Jeszcze nie wiedziałam. Ale czułam, że nic już nie będzie tak, jak było.
Byłam załamana
Dom Justyny był pełen jej obecności. Wszystko tam pachniało nią – jej perfumami, kremem do rąk, nawet kubkiem z kawą, który zostawiła na stole. Nie miałam odwagi go zmyć. Nie ruszałam też jej kubka z pędzlami, zdjęć porozstawianych na półkach, notatnika z przepisami. Jakby wróciła zaraz, z kluczem w dłoni i Olkiem na ręku.
W jego pokoju było cicho. Usiadłam na podłodze i przeglądałam książeczki. Każda podpisana: „Olek”, drukowanymi literami. Obok łóżka znalazłam coś, co ścisnęło mi gardło – laurkę, jaką przygotował na Dzień Matki. Była kolorowa, pełna serduszek i naklejek. W środku napis: „Dla Mamy”. Pismo krzywe, dziecięce.
Zacisnęłam palce na kartce, próbując nie rozpłakać się. To miał być jego prezent. Teraz nie miał komu go dać. Zeszłam na dół i położyłam kartkę na stole. Marek spojrzał na nią, potem na mnie.
– Zrobił ją przed...?
Kiwnęłam głową. Nie potrafiłam nic powiedzieć. W gardle miałam kamień. Wieczorem pojechaliśmy do siebie. Cisza w naszym mieszkaniu była inna. Cięższa. Obca. Położyłam się na łóżku w ubraniu. Marek usiadł obok i po chwili spytał:
– Co teraz z Olkiem?
– Nie wiem – odpowiedziałam.
Ale wiedziałam. Widziałam to w oczach Olka, gdy żegnał się z nami w szpitalu. Jakby szukał czegoś. Albo kogoś. I nie chciał puścić mojej ręki. W życiu tak nie płakałam.
Zajęłam się siostrzeńcem
Dwa dni później odebraliśmy Olka ze szpitala. Zasnął w samochodzie. Spał z otwartymi ustami, jakby cały dzień trzymał w sobie napięcie i dopiero teraz mógł je wypuścić. Przenieśliśmy go na kanapę, przykryłam go kocem. Usiedliśmy z Markiem w kuchni. Milczeliśmy.
– Nie damy rady wiecznie w takim zawieszeniu – powiedziałam w końcu.
– Wiem – odparł.
– Musimy coś postanowić. Coś więcej niż "póki co".
Nie odpowiedział. Sięgnął po filiżankę, ale była pusta. Zrobiłam nam herbatę, chociaż i tak nie czułam smaku.
Zadzwoniłam do znajomej prawniczki. Powiedziała, że jeśli chcemy przejąć opiekę nad Olkiem, musimy zacząć procedurę. Czy jesteśmy gotowi? Czy chcemy być jego rodziną?
Słowo „adopcja” brzmiało obco. Surowo. Jak coś niepasującego do naszej historii. Nie byliśmy parą, która nie mogła mieć dzieci. Nie czekaliśmy latami na potomstwo. Nie robiliśmy planów. A jednak... los postawił nas w miejscu, w którym musieliśmy zdecydować, czy chcemy być rodzicami dziecka, które nie urodziło się z nas, ale nagle stało się naszym życiem.
Wieczorem zrobiłam Olkowi kąpiel. Bawił się spokojnie, układając na brzegu wanny gumowe kaczuszki. Położyłam mu ręcznik na głowę, gdy wyszedł, i nagle spytał:
– A mogę tu zostać? Na zawsze?
Zamarłam. Spojrzałam na Marka. Stał oparty o framugę drzwi. Nie odezwał się.
– Zobaczymy, kochanie. Zrobimy wszystko, żebyś był bezpieczny.
Nie kłamałam. Ale prawda była taka, że jeszcze nie wiedziałam, co to „wszystko” znaczy.
Gdy Olek zasnął, usiedliśmy z Markiem na balkonie. Palił papierosa. Zaciągał się głęboko.
– Chcesz go adoptować, prawda?
– Nie wiem – powiedziałam. Ale zaraz dodałam: – Chyba już nie umiem wyobrazić sobie, że go z nami nie ma.
Marek nie odpowiedział od razu. Dopiero po chwili, cicho:
– Ja też nie.
Kochałam tego chłopca
Minęły dwa tygodnie. Olek, o dziwo, dzielnie zniósł pogrzeb. Musieliśmy wrócić do normalnego życia. Tego dnia rano Marek wyszedł wcześniej niż zwykle. Nie powiedział, dokąd idzie. Tylko rzucił przez ramię:
– Będę po południu. Zrób mu coś dobrego na obiad.
Zamknęłam za nim drzwi i od razu usłyszałam kroki. Olek wyszedł z pokoju w piżamie, przecierał oczy. Nie wyglądał już jak gość. Był u siebie. Przynajmniej tak się poruszał.
– Zrobimy naleśniki? – spytał z nadzieją.
Uśmiechnęłam się.
– Jasne.
W kuchni mieszał ciasto z takim skupieniem, jakby to było najważniejsze zadanie w życiu. Ja w tym czasie patrzyłam na jego ramiona, na palce odciśnięte mąką na blacie, i czułam, jak coś we mnie pęka. Może nie pęka – może właśnie się składa.
Po obiedzie usiedliśmy razem na dywanie. Układaliśmy puzzle z dinozaurami. Olek opowiadał, jak Justyna czytała mu książki, jak śmiała się z jego wymyślonych nazw dla zwierząt. Słuchałam i kiwałam głową, nie przerywając. Pozwalałam mu opowiadać, bo rozumiałam, że każde słowo to dla niego sposób, by ją jeszcze choć trochę zatrzymać. W pewnym momencie spojrzał na mnie uważnie.
– A jak ty będziesz się do mnie mówić? – zapytał.
Zaskoczył mnie.
– W sensie?
– No… jak mamy mówią do dzieci. Mama mówiła do mnie „misiaczku”. A ty?
Zabrakło mi słów. Zamiast odpowiedzieć, przyciągnęłam go do siebie i mocno przytuliłam.
– Może... po prostu Olek. Ale specjalny Olek. Mój Olek.
Uśmiechnął się.
– To może ja będę mówił do ciebie „mamo”? Bo teraz nią będziesz, prawda?
Nie odpowiedziałam od razu. Nie wiedziałam, czy mam prawo. Ale kiedy usłyszałam to słowo z jego ust – „mamo” – coś we mnie pękło. Nie bolało. Przeciwnie – było ciepłe. Jakby to nie była pomyłka, tylko początek.
Teraz mamy synka
Minęło kilka miesięcy. Adoptowaliśmy Olka. Codzienność już nie zgrzyta, nie skrzypi. Stała się nasza. Jest w niej poranny hałas, niespieszne śniadania, rozrzucone skarpetki, bajki, których nie znoszę, i zdania, których jeszcze kilka miesięcy temu nigdy bym nie wypowiedziała, a teraz brzmią naturalnie: „Zjedz do końca”, „Gdzie masz czapkę?”, „Chodź, przytul się”.
Olek ma swoje miejsce przy stole, w szafie, w kalendarzu. Ale przede wszystkim – w naszych sercach. To nie jest łatwa miłość. Czasem bolesna, czasem niewygodna, bo przeszłość wciąż siedzi obok nas. Ale jest prawdziwa.
Marek... zmienił się. Stał się czuły w sposób, którego wcześniej w nim nie znałam. Buduje z Olkiem forty z koców, czyta mu przed snem, uczy grać w szachy, chociaż sam średnio je ogarnia. Czasem patrzę na nich i myślę, że właśnie tak mogło wyglądać nasze życie, gdybyśmy wtedy podjęli inną decyzję. Ale nie żałuję. Bo teraz to życie jest wybrane świadomie. Przez nas. Razem.
Złożyliśmy wniosek o adopcję. To słowo już mnie nie parzy. Stało się częścią naszej historii. Długiej, krzywej, ale naszej. Czasem, wieczorami, gdy Olek już śpi, otwieram szufladę i wyjmuję starą laurkę. Tę pierwszą, z napisem „Dla Mamy”. Nadal jest lekko pognieciona na brzegach. Nadal pachnie tamtym dniem. A jednak dziś, kiedy ją trzymam, czuję coś innego. Spokój. Pewność. Że jestem na swoim miejscu.
Nie nosiłam go pod sercem. Nie czekałam na poród, nie malowałam pokoju na niebiesko, nie wybierałam imienia. Ale wystarczyło jedno małe „mamo”, wypowiedziane przez dziecko, które straciło wszystko, bym poczuła, że właśnie wtedy wszystko się zaczęło. I że może... właśnie tak miało być.
Klaudia, 38 lat
Czytaj także:
- „Na Dzień Matki dostałam krem przeciwzmarszczkowy. Dla dzieci jestem tylko służącą z obniżonym poziomem kolagenu”
- „W Dzień Matki powiedziałam 30-letniej córce, że ją kocham. Taki prezent dostała po raz pierwszy w życiu”
- „W prezencie na Dzień Matki dostałam od dzieci bilet do Chorwacji. Nie wiedziałam, że już stamtąd nie wrócę”

