„10 lat temu kupiliśmy mieszkanie i wciąż je wykańczamy. Nie stać nas nawet na zasłonki, bo wszystko pochłania kredyt”
„Remont zaczęliśmy, gdy dzieci były jeszcze w podstawówce. Teraz studiują w innych miastach, a ja nadal jem śniadania na składanym krześle przy tymczasowym stole. Czy naprawdę tak miało wyglądać moje życie tuż przed pięćdziesiątką?”.

- Listy do redakcji
Czasami spełnianie marzeń nie jest proste. Moim marzeniem było przestronne i jasne mieszkanie w fajnej lokalizacji. Po latach tułania się po wynajmach, a następnie gnieżdżenia z dzieciakami w ciasnej kawalerce, miałam dość. Chciałam wreszcie mieć przytulne miejsce, do którego będę chciała wracać. Bez przeciskania się pomiędzy rozłożoną kanapą i dziecięcym łóżkiem, upychania miliona rzeczy w jedynej szafie wnękowej mieszczącej się w przedpokoju i robienia wygibasów podczas mycia długich włosów w mikroskopijnej łazience.
Gdy więc wreszcie udało się nam uzyskać pozytywną zdolność kredytową w banku i kupić fajne lokum, byłam wniebowzięta. Koniec moich wszystkich kłopotów. Wreszcie będę mieć piękny widok z kuchennego okna prosto na park, a nie na szarą ścianę odrapanego budynku obok. Ależ byłam wtedy naiwna.
Zrobię wszystko sam
– Kochanie, przecież nie będziemy brać ekipy, sam wszystko ogarnę – mówił Tomek z tą swoją niepoprawną pewnością siebie, którą kiedyś uważałam za szalenie pociągającą.
To właśnie, dlatego przed laty się w nim zakochałam. Ten mój optymista nigdy nie sądził, że coś może być niemożliwe. Zarażał entuzjazmem i gdyby tylko chciał, najpewniej wmówiłby Eskimosowi mieszkającemu w igloo, że dobra lodówka jest mu koniecznie potrzebna. Cieszyłam się, że on nigdy nie pozwoli mi popaść w marazm i zwątpienie. Okazało się jednak, że do czasu. A ten jego entuzjazm po latach jeszcze miał mi wyjść bokiem.
Nasza pamiętna rozmowa była dokładnie dziesięć lat temu. Sprzedaliśmy wtedy starą kawalerkę i wzięliśmy kredyt, żeby zamienić ją na coś z większym potencjałem. Sześćdziesiąt pięć metrów kwadratowych w stanie deweloperskim – nie za dużo, nie za mało. Z jasną kuchnią połączoną z salonem, trzema małymi sypialniami i tarasem. Dla nas i dwójki dzieci miało być idealnie.
Na początku wszystko wydawało się możliwe. Mieliśmy zapał, plany, nawet foldery z aranżacyjnymi inspiracjami z internetu.
– Zrobimy skandynawski styl. Będzie prosto, biało, jasno, przestronnie – powtarzałam mężowi. – W łazience położymy płytki w różnych odcieniach szarości. W salonie będzie podłoga z białego dębu i gustowny stolik kawowy I koniecznie duży narożnik w niebieskim kolorze, który rozświetli minimalistyczną przestrzeń. Zawsze o takim marzyłam.
A Tomek kiwał głową, chociaż ja już wtedy widziałam, że bardziej pociąga go surowy beton architektoniczny i industrialne lampy z metalowymi oprawami niż miękkie zasłony, puchate poduszki i gustowne bibeloty ułożone na komodzie w salonie.
Lata lecą, pył nie opada
Pierwszy rok minął nam na malowaniu, układaniu płytek i paneli, wyposażaniu kuchni. Później przyszły poprawki, poprawki poprawek, zmiana koncepcji. No, a potem… Potem zaczęło się zwyczajne życie. Dzieci poszły do liceum, później na studia. Wydatki cały czas rosły. Korepetycje, prywatne lekcje języków, nauka gry w tenisa, markowe ubrania, konieczność wynajmu mieszkań w studenckich miastach.
Kto ma w domu studiującą dwójkę, ten wie, jakie to wydatki. Za byle pokój trzeba zapłacić już dobrze ponad tysiąc złotych. Do tego dochodzą inne wydatki. A u nas musieliśmy pomnożyć je razy dwa. No i nie zapominajmy o racie kredytu, bo przecież tego naszego wymarzonego mieszkania wcale nie kupiliśmy za gotówkę. Stopy procentowe zaczęły szaleć. Podobnie jak ceny w sklepach. Nasze pensje zaś wcale aż tak bardzo nie poszybowały w górę od czasów, gdy za stówkę robiło się w markecie porządne zakupy dla całej rodziny.
Nasz domowy budżet aż trzeszczał w szwach, a świat nie miał dla nas litości. I ja, i mąż staraliśmy się brać dodatkowe zlecenia, ale te wpływy to przecież kropla w morzu potrzeb. Po drodze psuły się samochody, wypadali nam dentyści, córka musiała zrobić aparat ortodontyczny, a syn koniecznie zapisać się na jakieś ważne szkolenie, bez którego nie będzie miał w przyszłości prawa do wykonywania zawodu. Czy mogłam mu odmówić szansy na karierę? Albo kazać opłacić sobie naukę z jego zarobków z dodatkowej pracy w kawiarni? Czy wtedy nie okazałabym się przypadkiem wyrodną matką? No właśnie.
Tak więc lata mijały, a nasz własny dom nadal wyglądał jak tymczasowa baza remontowa.
– Mamo, kiedy powiesicie firanki? – zapytała kiedyś Ania, nasza córka.
Akurat przyjechała do domu na święta i znad ulubionej sałatki jarzynowej spoglądała w okna naszego salonu.
– Jak tata skończy z parapetami – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem, układając pierogi z kapustą i grzybami na jedynym stole, który nadawał się do czegoś więcej niż składania prania.
Parapetów jednak wciąż nie ma. Ani mięsistych zasłon w błękitnym kolorze, które przed laty tak mi się marzyły. Kuchnia ma jedną szafkę bez frontu, „bo się rozeschła i trzeba kupić nową”. Łazienka nadal nie ma porządnego lustra, a nasza sypialnia... wciąż wygląda jak pokój przejściowy. Stoi w niej wersalka, którą kupiliśmy na przeczekanie. Przynajmniej tak wtedy sądziłam, bo na stałe marzyło mi się duże drewniane łóżko w stylu skandynawskim, z mięciutkim materacem, wygodną półką na pościel i szafkami nocnymi w komplecie. Tymi, na których miały stanąć lampki nocne i gdzie miałam odkładać książki, które aktualnie czytam. Książki zwykle leżą po prostu na podłodze.
A po co ci nowe zasłony?
Kiedyś delikatnie zasugerowałam Tomkowi, że może jednak czas zatrudnić fachowców. Że przecież nie mamy już dwudziestu kilku lat. Że nasze dzieci już wyjechały, a ja marzę o tym, żeby w końcu urządzić dom, w którym się będę dobrze czuła. I gdzie nie będę się wstydziła przyjąć koleżanki na kawę.
– Po co ci zasłony? Przecież mamy rolety, a materiał tylko zbiera kurz. Bez przerwy trzeba go prać, prasować. To ma sens? W sumie i tak nikt nam w okna nie zagląda. Jest za wysoko i za daleko od innych budynków – machnął ręką, skupiając się na jakiejś internetowej aukcji z kafelkami.
Przyznam szczerze, że tą ostatnią uwagą dosłownie doprowadził mnie do szału. Z całej siły zacisnęłam zęby, żeby nie wybuchnąć i nie zrobić mu porządnej awantury. Bo Tomek miał zawsze milion planów i żadnego budżetu przeznaczonego na ich realizację. Był prawdziwym mistrzem odkładania wszystkiego na bliżej nieokreślone potem. Tylko to „potem” ciągnie się już latami. A ja? Ja zaczęłam się zastanawiać, czy ten dom kiedykolwiek będzie naprawdę nasz.
Dom to nie tylko ściany
Ostatnio odwiedziła mnie Kasia, przyjaciółka jeszcze z czasów podstawówki. Jej mieszkanie to kwintesencja przytulności – kolorowe poduszki, zapach ciasta i lawendy, bibeloty, których nie rozumiem, ale które tworzą atmosferę. Zawsze, gdy u niej jestem, czuję się jak w prawdziwym domu. Jest tak ciepło, swojsko i, bo ja wiem, chyba domowo.
– Ewa, przecież to tylko ściany – powiedziała, patrząc z troską na nasze gołe pokoje. – Liczy się to, co jest pomiędzy wami. A wy ciągle się lubicie, rozmawiacie, śmiejecie. U mnie jest ładnie, ale cicho. Za cicho – zdobyła się na szczere wyznanie.
Rzeczywiście. Moja koleżanka jakiś czas temu się rozwiodła. Została z bliźniaczkami, które niedawno wyjechały na studia i najpewniej mają teraz zupełnie inne sprawy niż cotygodniowe odwiedzanie matki.
Pomyślałam wtedy, że może to prawda. Może te nasze prowizoryczne krzesła, niekończące się plany, niedoszlifowane ściany i nieszczęsne parapety to tylko tło. Bo mimo wszystko – my wciąż jesteśmy razem. Tomek rano parzy mi kawę. Doskonale wie, że lubię ją z mlekiem i jedną łyżeczką cukru. Ja przypominam mu o suplementach i co tydzień kupuję jego ulubiony ser na tosty.
Koniec z czekaniem
Ale wiecie co? Chyba doszłam do ściany – dosłownie i w przenośni. Mam dość czekania. Mam dość siedzenia w niedokończonym domu z myślą, że kiedyś się uda wszystko zrobić. Zasłony kupiłam w zeszłym tygodniu. Sama. Powiesiłam je z pomocą sąsiada, bo Tomek akurat był w pracy.
– Ładne – mruknął, jakby się trochę zdziwił, że zrobiłam coś bez niego.
– Wiem. I jeszcze kupię dywan. I może nowe krzesła. I zaproszę Kasię na kawę.
Zamiast czekać, zaczęłam żyć. Kawa wśród pudeł może smakować równie dobrze jak w salonie z katalogu. A może nawet lepiej, bo z odrobiną buntu i nutką satysfakcji.
Mieszkanie wciąż nie wygląda jak z Pinteresta. Brakuje kafelków, frontów i tego całego błysku, który można kupić na raty. Ale mamy siebie. Dzieci czasami dzwonią i pytają, czy znowu coś zmieniliśmy. A ja śmieję się i mówię:
– Tak, tym razem zmieniłam podejście!
I wiecie co? To naprawdę działa.
Ewa, 48 lat
Czytaj także:
- „Były mąż oskubał mnie do ostatniej złotówki. Stać go na spa z kochanką, a ja nie mam na pasztet do kanapek dla dzieci”
- „Moja teściowa to architektka z piekła rodem. Wpada jak do siebie i urządza nam mieszkanie według własnego feng shui”
- „Od lat pomagałem sąsiadom i nigdy nie chciałem za to pieniędzy. Nawet nie podejrzewałem, że tak mi się odwdzięczą”

