Gdy syn przedstawił nam swoją narzeczoną, od razu nam się spodobała. Mieliśmy porównanie do wcześniejszych sympatii Janka, które nie przypadły do gustu ani mnie, ani mojej małżonce. Zawsze uznawaliśmy, że każda jego dziewczyna była jakaś „nie taka”. Nie sądziliśmy ich po wyglądzie, bo gust co do kobiet syn akurat przejął po mnie.
Oczywiście nigdy nie wpływaliśmy na jego wybory, ale za każdym razem wzdychaliśmy z ulgą, że jakaś Madzia, Ola czy inna Ania przeszły już do historii. Natomiast Karolina przekonała nas do siebie swoimi dobrymi manierami, inteligencją, a nawet poczuciem humoru. Już na początku wręcz trzymaliśmy kciuki, by udało się jej doprowadzić Janka do ołtarza.
Wyczuliśmy, że ta dziewczyna szczerze tego pragnie, ale nasz syn nie był w tej kwestii taki pewny. Należał do pokolenia, któremu nie w głowie stałe związki, a poczucie szczęścia dawały mu domowe obiadki serwowane przez mamusię. Dzięki naszym wspólnym staraniom udało się przekonać Janka, że ślub jest lepszy niż wolny związek, bo niedługo później oświadczył się swojej Karolinie.
Podobno gotowała za tłusto, za dużo soliła
Pomimo naszej szczerej życzliwości, synowa nie była szczególnie uradowana, kiedy Janek zgodził się na propozycję, którą wysnuliśmy. Żona i ja uznaliśmy, że młodzi powinni zamieszkać z nami.
Przekazaliśmy im całe piętro w domu: dwa pokoje i osobną łazienkę. Uzgodniliśmy, że nie muszą tam zostawać na zawsze, ale może na jakieś pięć, sześć lat. W tym czasie mogliby odłożyć trochę pieniędzy i zastanowić się nad kredytem na własne mieszkanie. Był to doskonały argument.
Gdy się wprowadzili, pierwsze miesiące spędziliśmy na wzajemnych obserwacjach, zwłaszcza co do Karoliny. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim się do siebie przyzwyczaimy i zrozumiemy swoje zachowania. Nie mieliśmy wątpliwości, że wszystko się uda, bo wydawało nam się, że znamy synową. Jednak nie do końca…
Centrum wspólnego domu stanowiła kuchnia, która była na parterze, czyli „u nas”. Żona z przyzwyczajenia gotowała dla trzech domowników, a zmiana na czterech to niewielka przeszkoda.
Jak się okazało, już po pierwszym dniu Karolina podziękowała mojej żonie, bo chciała sama przyrządzać osobne posiłki dla siebie i Janka. Krystyna nie oponowała, ale zrobiło się jej trochę przykro. Doszło nawet do pewnej sceny w tej kwestii. Pewnego wieczoru Karolina i Janek później wrócili z pracy. Byli dość głodni, dlatego żona chciała zagrzać dla nich zupę. Janek się zgodził, ale Karolina odmówiła.
– Ale dlaczego? – spytała Krystyna.
– Mama niech się nie pogniewa, ale… Przy ostatnich badaniach Jankowi wyszedł za wysoki poziom cholesterolu.
– A co do tego ma moja zupa?
– Mama zabiela każdą zupę, soli, dorzuca słoninę, dokłada skwarki. A to wszystko jest tłuste i szkodliwe dla Janka.
Żona zrobiła wielkie oczy i ciężko przełknęła te uwagi. Później wspominała je i mi się żaliła. A przecież ja żyję od wielu lat na jej posiłkach, mam sześćdziesiąt lat na karku i nie mam problemów z sercem. Czyli wyniki Janka na pewno nie są spowodowane przez kuchnię matki.
Byłem pewien, że to tylko drobiazg i nie zaburzy naszego życia. Niestety podobne sytuacje zaczęły się powtarzać. Doszły też inne. Karolina narzekała, że Krystyna sypie za wiele proszku do prania, a potem, że źle wiesza koszule Janka, i to sprawia, że trudno je wyprasować. Żona natomiast wytykała synowej, że jest rozrzutna. Na prysznice i kąpiele zużywa za dużo wody, zamiast umyć się na szybko w wannie.
Dodatkowo my zawsze pilnowaliśmy syna, żeby wyłączał światło, gdy wychodzi z pokoju. A na ich piętrze wszędzie się świeciło jak w sklepie. Żona zarzuciła nawet temat, by młodzi więcej dopłacali do wywozu śmieci, bo wyrzucają więcej worków w tydzień niż my w miesiąc.
Powoli atmosfera robiła się gęsta i nieprzyjemna. Wystarczyło, żeby pojawiła się iskierka, a wszystko poszłoby w powietrze. Taką iskrą okazała się niespodziewanie Wigilia. Żona ustaliła, że podzieli się obowiązkami kuchennymi z synową. Na początku nic nie zapowiadało problemów. Aż do czasu, gdy pojawiła się rozmowa na temat barszczu…
– Są gdzieś suszone borowiki? – zapytała Karolina.
– A borowiki co mają wspólnego z czerwonym barszczem? – odparła zaskoczona Krysia.
– Jak to barszczem? – rzuciła Karolina. – Na wigilię przecież robi się zupę grzybową na borowikach. No i z uszkami…
– U nas zawsze robiliśmy czerwony barszcz – powiedział kategorycznie Krystyna. – I to z krokietami.
I się zaczęło. Przez następne piętnaście minut dyskutowały na temat tego, jaka zupa powinna być pierwszym daniem na Wigilii. Żadna z nich nie chciała dać się przekonać i ustąpić. Razem z synem nawet proponowaliśmy, żeby zrobić obie. Niestety to też ich nie zadowalało.
Wreszcie obaj zagroziliśmy, że zaraz zamówimy posiłki z firmy cateringowej. To poskutkowało zawieszeniem broni. Mimo wszystko w tamtą Wigilię nie było barszczu ani zupy na stole.
Przesadzili z tymi drzwiami
Minęły święta, a sytuacja w naszym domu zaczęła przypominać zimą wojnę. Krystyna i Karolina nie przepuszczały żadnej, najmniejsze okazji, by dopiec drugiej stronie. Ja i Janek próbowaliśmy zachowywać się neutralnie, ale cóż, każdy z nas musiał wspierać swoją żonę. W ten sposób pojawił się konflikt nawet między nami a naszym synem. Dobre stosunki z synową dawno odeszły w zapomnienie.
– Nie miałam pojęcia, że dojdzie do tego stanu – pewnego dnia westchnęła żona. – Czuję się obco w moim własnym domu. Ledwo co wzięli ślub, a Karolina już poczuła się panią i kręci Jankiem, jak się jej podoba.
– Mówisz, że to tylko z powodu ślubu? – z niedowierzaniem pokiwałem głową. – Chyba jednak przez to, że tutaj mieszkają. Gdyby się wyprowadzili…
– To już całkowicie weszłaby Jankowi na łeb. Nie powinniśmy tak zostawiać syna samego. Wiesz, że ja przez nią nawet boję się wejść tam na górę.
Zdawało się nam, że gorzej już nie będzie. Jednak jakoś w połowie marca Janek przyszedł do mnie pogadać. Zapytał, czy zgodzilibyśmy się na wstawienie drzwi na szczycie schodów. Podobno gdy otwieramy okno na dole, u góry czuć okropny przeciąg.
W tym momencie uznałem, że tego już za wiele. Stanowczo powiedziałem, że się nie zgadzam, i że to mój dom, jeden, a nie podzielony na piętra jak w bloku. Jak chcą dalej mieszkać z nami, to oni mają się dostosować. W przeciwnym wypadku droga wolna! Z tą chwilą zimna wojna przeszła w otwarty konflikt. Młodzi stwierdzili, że zaczynają poszukiwania mieszkania do wynajęcia. Niestety nie było łatwo znaleźć lokum w ich budżecie i w wymarzonym miejscu.
Ostatecznie wybrali marną kawalerkę, która ledwo pomieściła ich meble i rzeczy. W kwietniu nie było już po nich śladu w naszym domu. Wreszcie mogliśmy oddychać pełną piersią. Uczciwie trzeba przyznać, że pomysł na wspólne mieszkanie nie był najlepszy. Właściwie był najgorszy z opcji. Boję się, że trzeba będzie wiele czasu, by nasze relacje z młodymi wróciły do normy. Mam nadzieję, że kiedyś wreszcie to nastąpi.
Tadeusz, 61 lat
Czytaj także:
„Rozwód to moja nagroda od życia. Gdy za mężem zamknęły się drzwi, poczułam w końcu święty spokój”
„Duszę się w swoim związku. Szymon ciąga mnie po imprezach i spotkaniach, a ja wolałabym siedzieć w domu”
„Mam serdecznie dość męża, który nadskakuje mi na każdym kroku. Brakuje, żeby zaczął przeżuwać za mnie jedzenie”