„Życie mojej córeczki zależało od pieniędzy. Chciałam nawet sprzedać mieszkanie, by ją ratować”

matka z córką fot. Getty Images, PhotoAlto/Ale Ventura
„Lekarka zaczęła mówić coś o leczeniu, ale ja już nic nie słyszałam. Zalałam się łzami i wybiegłam z gabinetu. Słyszałam, że Tomek coś krzyczy do mnie, ale nie interesowało mnie to. Chciałam jedynie stamtąd uciec. Chciałam być jak najdalej od szpitala i tej tragicznej diagnozy”.
/ 15.04.2024 20:30
matka z córką fot. Getty Images, PhotoAlto/Ale Ventura

Doskonale pamiętam jaka byłam szczęśliwa, gdy na świat przyszła nasza córka. Hania urodziła się zdrowa i nic nie wskazywało na późniejszą tragedię. Kiedy jednak mała skończyła dwa lata, to dowiedzieliśmy się o tym, że jest ciężko chora. Jedyną nadzieją była terapia poza granicami naszego kraju, która jednak wymagała ogromnych nakładów finansowych. Postanowiłam że zrobię wszystko, aby uzbierać wymaganą sumę.

Byłam zaniepokojona

Kolejny raz w tym roku siedziałam na zwolnieniu lekarskim. Hania znowu złapała przeziębienie, co wiązało się z tym, że nie mogła iść do żłobka. A że mój mąż miał w pracy ważny projekt, to wzięcie wolnego znowu spadło na mnie.

– Szef jest wściekły, że znowu nie ma cię w pracy – poinformowała mnie koleżanka, która zadzwoniła do mnie od razu po tym jak powiadomiłam zakład pracy, że nie będzie mnie do końca miesiąca.

Tego akurat mogłam się spodziewać. W tym roku to było moje kolejne zwolnienie na dziecko. Ale co miałam zrobić? Mój mąż nie mógł wziąć zwolnienia, a nie mieliśmy nikogo kto mógłby zaopiekować się naszą córką.

– Mam nadzieję, że niedługo mała wyrośnie z tych wszystkich chorób – westchnęłam.

Ale w głębi duszy miałam co do tego poważne wątpliwości. W ostatnim czasie Hania chorowała niemal cały czas, a każda jej infekcja przebiegała coraz gwałtowniej i trwała coraz dłużej. Tak szczerze powiedziawszy, to zaczynałam się tym coraz bardziej niepokoić.

– Może powinnaś zrobić jej dokładne badania – zasugerowała koleżanka.

Tak naprawdę to sama już o tym myślałam.

Nie mogłam się uspokoić

Przez kolejne tygodnie siedziałam z małą w domu i zastanawiałam się, czy mój powrót do pracy będzie jeszcze realny. Gdy przedłużałam zwolnienie to w myślach wyobraziłam sobie szefa, który przeklina, że zatrudnił kobietę z małym dzieckiem. Jednak ja nie miałam wyjścia. Hania nie tylko nie zdrowiała, ale z każdym dniem czuła się coraz gorzej. Pewnego wieczoru sytuacja była tak dramatyczna, że musieliśmy jechać do szpitala.

Lekarka mająca tego dnia dyżur postanowiła zostawić nas na oddziale.

– Niepokoją mnie pewne obawy – powiedziała, gdy tylko próbowałam wypytać ją co się dzieje. Jednak ona nie chciała powiedzieć nic konkretnego. Uprzedziła tylko, że musi przeprowadzić szereg badań.

To wszystko trwało bardzo długo.

–To chyba dobrze, że badają ją tak dokładnie – pocieszał mnie mój mąż. – Przynajmniej mamy pewność, że nic nie zostanie zaniedbane – dodawał.

A potem przekonywał mnie, że wszystko będzie dobrze. Ja jednak nie miałam takiej pewności. I niestety to moje czarnowidztwo się spełniło.

To był cios

Tego dnia lekarka przyszła do sali Hani nieco później niż zwykle. A ja od razu zauważyłam, że na jej twarzy nie ma uśmiechu.

– Musimy porozmawiać – powiedziała grobowym głosem. Od razu wiedziałam, że coś jest nie w porządku.

Kiedy usiedliśmy w jej gabinecie, to przewidywałam, że to, co za chwilę usłyszę, całkowicie zmieni moje życie.

– Państwa córka jest ciężko chora – usłyszałam głos lekarki. Spojrzałam z przerażeniem na męża, który był tak samo przestraszony jak ja.

– Jak ciężko? – usłyszałam głos Tomka.

Lekarka westchnęła, a potem jednym zdaniem pozbawiła mnie złudzeń. Poczułam się, jakbym dostała obuchem w głowę.

„Hania umrze, Hania umrze” – jedynie ta myśl kołatała mi się po głowie.

Z każdą sekundą czułam, jak ogarnia mnie coraz większa panika. Przed oczami zaczynały mi przelatywać wspomnienia z naszych szczęśliwych chwil.

„To już nigdy nie wróci” – pomyślałam zrozpaczona i poczułam jak moje serce rozpada się na kawałki.

Lekarka zaczęła mówić coś o leczeniu, ale ja już nic nie słyszałam. Zalałam się łzami i wybiegłam z gabinetu. Słyszałam, że Tomek coś krzyczy do mnie, ale nie interesowało mnie to. Chciałam jedynie stamtąd uciec. Chciałam być jak najdalej od szpitala i tej tragicznej diagnozy.

Hania nie reagowała na leczenie

Kilka dni po rozmowie z lekarką wzięłam się w garść. Tak naprawdę to Tomek wyciągnął mnie z największej otchłani.

– Pani doktor mówiła, że są dostępne różne terapie, które przynoszą bardzo dobre rezultaty – powiedział któregoś ranka. – A dzieci podobno bardzo dobrze reagują na leczenie – dodał.

Spojrzałam na niego i po kilku sekundach zrozumiałam to, co do mnie mówił.

„Jest nadzieja” – pomyślałam.

A potem włączył mi się tryb wojowniczki, która zrobi wszystko, aby uratować swoje dziecko.

– Wszystko będzie dobrze – powtarzał mój mąż, tuląc mnie w ramionach. A ja desperacko uczepiłam się tej myśli.

Tomek opowiedział mi wszystko to, czego dowiedział się od lekarki. I faktycznie możliwości były całkiem spore. Wprawdzie choroba postępowała dosyć szybko i niszczyła organizm naszej córeczki, to jednak była szansa na to, że uda się ją pokonać.

Leczenie Hani rozpoczęto natychmiast. I początkowe efekty były naprawdę niezłe. Potem jednak wszystko zaczęło iść źle. Hania przestała reagować na leki, a każda kolejna terapia pogarszała tylko sytuację. A po kilku tygodniach okazało się, że choroba nie tylko nie ustępuje, ale jeszcze nasila się.

To wszystko miało ogromny wpływ na Hanię. Nasza córka z każdym dniem traciła siły, a po kilku miesiącach leczenia niemal nie wstawała z łóżeczka. Nie mogłam patrzeć jak cierpi. Ale jeszcze gorsza była świadomość, że ta katorga nie przynosi żadnego rezultatu.

„Boże, nie pozwól jej odejść” – modliłam się każdego dnia. Nigdy nie byłam za bardzo religijna. Wtedy jednak czułam, że każde wsparcie będzie pomocne.

Szansą była nowoczesna terapia

Z każdym upływającym miesiącem traciłam nadzieję, że nasze dziecko wyjdzie zwycięsko z tej batalii. A najgorsze było to, że sama lekarka coraz częściej patrzyła na nas z bezradnym wzrokiem.

– Pani myśli, że Hania umrze, prawda? – zapytałam ją wprost.

Popatrzyła na mnie ze smutnym uśmiechem, a potem delikatnie poklepała po plecach.

Zawsze trzeba mieć nadzieję – powiedziała. A potem wyszła z sali, zostawiając mnie z umierającą córeczką.

Oboje z mężem nie byliśmy w stanie zaakceptować tego, że nasze dziecko umiera. I kiedy wydawało się, że już nic nie można zrobić, to los się odwrócił.

– Jest jedna terapia, która może pomóc państwa córce – powiedziała kilka dni później lekarka.

Mój mąż od razu się ożywił, ale ja nie chciałam robić sobie nadziei. Miałam już tyle rozczarowań, że kolejnego już bym nie zniosła.

–Tak? – zapytałam jednak nieśmiało.

A lekarka od razu zaczęła opowiadać o tym, że jest jeszcze jedna terapia, która może pomóc naszej córeczce. Wszystkie badania wskazywały, że jest bardzo skuteczna.

– Jest tylko jedna kwestia – dodała po chwili. Od razu zamarłam, czując, że nadzieja znowu mnie opuszcza.

– Czyli? – zapytał Tomek, a ja usłyszałam w jego głosie zniecierpliwienie.

– Terapia odbywa się za granicą – powiedziała lekarka. – I niestety nie jest refundowana – dodała po chwili. A gdy wyrecytowała potencjalną kwotę za leczenie, to ścięło mnie z nóg.

„Nigdy nie będzie nas na to stać” – pomyślałam zrozpaczona.

Postanowiłam zrobić wszystko

Przez kilka dni nie mogłam pozbierać się po tym, co usłyszałam od lekarki. Najgorsza była świadomość, że o życiu Hani mają decydować pieniądze. Ogromne pieniądze.

Jednak każda matka wie, że nigdy nie wolno przestać walczyć o zdrowie dziecka. Ja także nie zamierzałam się poddać. Przyrzekłam sobie, że zrobię absolutnie wszystko, aby uratować swoją córeczkę.

Już od następnego dnia wzięłam się do pracy. Na pierwszy ogień poszła rodzina i znajomi. I chociaż było mi głupio prosić ich o darowizny lub pożyczki, to stwierdziłam, że w takim przypadku trzeba schować wstyd do kieszeni. I wszyscy bardzo dopisali. Jednak zebrana kwota była kroplą w morzu potrzeb. Dlatego razem z mężem poprosiliśmy o wsparcie w swoich firmach. Tutaj też ludzie okazali się bardzo pomocni. Jednak to wciąż było za mało.

Kolejnym naszym krokiem były fundacje. Zwróciliśmy się niemal do wszystkich, które opiekowały się dziećmi z nowotworami krwi. I nagle to wszystko ruszyło. W fundacjach tych poznaliśmy wspaniałych ludzi, którzy ze wszystkich sił starali się nam pomóc. To właśnie dzięki nim zebraliśmy najwięcej. Ale wciąż za mało.

Byłam zdesperowana

– Sprzedajmy mieszkanie – powiedziałam do męża. A gdy obrzucił mnie niepewnym wzrokiem, to zapewniłam go, że zawsze jesteśmy mile widziani u moich rodziców.

Na szczęście ten ostateczny krok nie był potrzebny. W ostatniej chwili zadzwoniła do nas koordynatorka z fundacji i powiedziała, że cała potrzebna kwota jest już na naszym koncie. Oszalałam ze szczęścia. Natychmiast zadzwoniłam do szpitala z dobrymi wiadomościami.

Teraz wszystko się już uda – zapewniła mnie lekarka. Tak bardzo chciałam jej wierzyć.

Obecnie przebywamy w Barcelonie. Hania rozpoczęła terapię, która jest naszą ostatnią nadzieją. Na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Mam nadzieję, że tak będzie już do końca naszej walki. 

Czytaj także: „Przez pieniądze męża koleżanka zrobiła się próżna. Gadała tylko o kasie i czuła się lepsza od innych”
„Przyjaciółka ukradła mi faceta. Chciałam zemsty, ale byłam w szoku, gdy moje złorzeczenia same się spełniły”
„Jako samotna matka liczyłam każdą złotówkę. Nie odmawiałam synom niczego i to się na mnie zemściło”

 

Redakcja poleca

REKLAMA