Moje małżeństwo z Arturem nie było sielanką. Oboje mamy trudne charaktery i potrafimy zrobić awanturę z byle powodu. Ale zawsze uważałam, że choć często się kłócimy, w końcu zwycięży jednak to, co najważniejsze – nasza miłość.
Niestety, po pięciu latach związku byliśmy o krok od katastrofy. Właściwie dojrzeliśmy do rozwodu, ale przed ostateczną decyzją postanowiliśmy spróbować jeszcze raz. Ratunkiem dla nas miało być dziecko, które scementuje nasze małżeństwo, nada mu nowy sens. Taką przynajmniej mieliśmy nadzieję.
Okazało się, że nie jest to takie proste...
Na poczęcie czekaliśmy kilka miesięcy. A i to podobno niedługo, jak oceniła znajoma lekarka.
– Teraz rok to minimum, a przeszło połowa par ma jeszcze większe kłopoty z zajściem w ciążę! – oceniła, po czym dodała, że musimy się bardzo kochać, skoro mój organizm tak szybko zareagował. – To czysta chemia, dobraliście się jak w korcu maku – stwierdziła.
Byłam szczęśliwa. A widząc również euforię Artura, sądziłam, że teraz wszystko już między nami się ułoży. Kiedy byłam w drugim miesiącu ciąży, trafiła nam się gratka – niedrogie mieszkanie większe o jeden pokój, który niewątpliwie przydałby się dla dziecka.
Wiem, że to była szalona decyzja, ale los nam sprzyjał. Mimo kryzysu na rynku mieszkaniowym szybko znalazł się kupiec na nasze dwupokojowe lokum. Przeprowadzka nastąpiła, gdy byłam w szóstym miesiącu ciąży.
Wszystko układało się wspaniale, a ja byłam w dobrej formie. Dlatego miałam siłę biegać z mężem po sklepach i wyszukiwać potrzebne do nowego mieszkania rzeczy. A niezbędne było wszystko! Musieliśmy kupić nowy sprzęt do kuchni, bo ten w poprzednim mieszkaniu sprzedaliśmy razem z kuchenną zabudową.
Szarpnęliśmy się także na nową pralkę, od razu z suszarką, bo przecież wiadomo, że przy dziecku będzie więcej prania. O meblach nie wspomnę, bo samo wyposażenie pokoju dziecinnego kosztowało nas niemałe pieniądze.
Ale mebelki wybraliśmy rozsądnie, aby „rosły” z naszym maluchem. Chociaż faktycznie wydaliśmy kupę kasy, czułam, że mamy z głowy większe zakupy na ładnych kilka lat. Termin rozwiązania zbliżał się wielkimi krokami i już nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie zobaczę naszą córeczkę.
Luiza przyszła na świat bez żadnych komplikacji, zdrowa i piękna. Moją radość przyćmił tylko fakt, że męża nie było ze mną podczas jej narodzin. Artur stwierdził, że źle znosi szpitalne klimaty, odwiózł mnie pod szpital i odjechał, nie wchodząc nawet do środka.
Ale najbardziej zabolało mnie to, że nie pojawił się na porodówce od razu, gdy tylko dałam mu znać o przyjściu na świat Luizy. Czekałam na niego pół dnia, starając się nie płakać i nie widzieć współczujących spojrzeń dziewczyny, która leżała ze mną w pokoju.
Ją od początku otaczała rodzina, a oszołomiony mąż nie wiedział wprost, kogo nosić na rękach – żonę czy synka. W końcu jednak Artur się pojawił, pełen skruchy długo się usprawiedliwiał. Po kilku dniach zabrał nas do domu i był tak czuły, że uwierzyłam w to, że teraz wszystko będzie już dobrze.
Mijały tygodnie, Luiza rosła w oczach i wspaniale się rozwijała. Byłam zachwycona córeczką i bardzo nią zaabsorbowana. Może dlatego nie zauważyłam, że ta czułość, którą Artur nas otacza jest jakaś sztuczna, udawana… Gdy mała miała pięć miesięcy, Artur poprosił mnie o poważną rozmowę.
– Jest w moim życiu inna kobieta – oznajmił. – Spodziewamy się dziecka i chcemy wspólnie zamieszkać.
Przez chwilę nie docierał do mnie sens tych słów.
– Jak to? Przecież ze mną masz Luizę! – wymamrotałam.
– No tak, ale… – Artur zaczął się niecierpliwie wiercić w fotelu. – Ja tamtą kobietę kocham! – wypalił.
A więc wszystko stało się jasne… Miał kochankę, i to od dłuższego czasu! Teraz szczęśliwi spodziewali się dziecka, a ja i Luiza miałyśmy pójść w odstawkę!
– Nie podaruję ci tego! W sądzie puszczę z torbami! – zagroziłam
Wydawało mi się, że w tej sytuacji jestem górą, bo to nie ja zdradziłam męża, tylko on mnie. Nie doceniłam jednak perfidii mojego męża, który dokładnie przygotował się do rozwodu. Kiedy bowiem doszło do podziału majątku, okazało się, że wprawdzie mieszkanie jest nasze wspólne, ale… wszystkie sprzęty kupowane razem nie należą do mnie!
Artur za każdą rzecz brał fakturę wystawianą na swoich rodziców! Wyszło więc na to, że to oni urządzili nam mieszkanie i w sądzie zeznali, że były to sprzęty podarowane tylko synowi, bo już wiedzieli, że „w naszym małżeństwie źle się dzieje”.
Szkoda tylko, że ja o tym nie wiedziałam…
Mogłam zostać w pustym trzypokojowym mieszkaniu, spłacić częściowo Artura i sama zaciągnąć kredyt. Tylko że to, przy moich zarobkach, nie było możliwe! Jedyne, co mi więc pozostało, to zgodzić się, aby były mąż spłacił mnie. Pieniędzy starczyło na nędzną kawalerkę, sprzęty do niej pozbierałam po rodzinie. Artur był bowiem do tego stopnia perfidny, że zagarnął także mebelki Luizy! Stwierdził, że przydadzą mu się dla synka, który ma wkrótce przyjść na świat.
Pogodziłam się już z sytuacją. To, że Artur przestał kochać mnie i naszą córkę, też już przebolałam. Ale jednej rzeczy mu nie wybaczę – że zostawił moje dziecko z imieniem… swojej kochanki! Tak! To Artur nalegał, aby córkę nazwać Luiza!
Nie oponowałam, bo mnie także spodobało się to oryginalne imię, jakie nosiła agentka nieruchomości sprzedająca nasze mieszkanie. Do głowy mi jednak wtedy nie przyszło, że mojego męża zafascynowało w tej wydrze nie tylko imię…
Czytaj także:
„Ja leżałam nieprzytomna w szpitalu, a mój mąż w tym czasie zabawiał się z kochanką. Teraz jego ukochana jest w ciąży”
„Był moim ideałem, a gdy zaprosił mnie na randkę, skakałam z radości. O mały włos nie zostałam ofiarą bandyty…”
„Elka nigdy nie wybaczyła mi, że zwolniłam ją z firmy. Pluje na mnie jadem, choć pomogłam jej na nowo ułożyć sobie życie”