Reklama

Sąsiedzi mówili na mnie „ta cicha z trzeciego piętra”. Ja po prostu byłam sobą. Samotną, trzydziestoletnią kobietą, która po różnych burzach życia osiadła w ciasnym pokoiku starej kamienicy z widokiem na dachy i zapomniane podwórka. Lubiłam tę kamienicę – pachniała kurzem, starymi książkami i dusznym spokojem. Nikt się tu nie wtrącał, nikt nie pytał, dlaczego nie odbierasz listów poleconych czy dlaczego wciąż nie masz domofonu.

Reklama

Codzienność miałam poukładaną – praca zdalna, zakupy raz na trzy dni, herbaty ziołowe, książki. Czasem seriale, ale wolałam ciszę. Nie znosiłam chaosu, dziecięcych krzyków i cudzych problemów. Moje własne wystarczały mi w zupełności.

Spokój odszedł w niepamięć

Wszystko się zmieniło, kiedy właściciel mieszkania zmarł, a jego syn, Michał, wrócił z dziećmi i postanowił zamieszkać tu na stałe. „Typowy facet po przejściach” – pomyślałam, kiedy pierwszy raz go zobaczyłam z walizką w jednej ręce i z sześciolatką uczepioną drugiej. Z tyłu szedł chłopiec, miał może dziewięć lat, z głową spuszczoną i wzrokiem mówiącym „nie zbliżaj się”. Michał wyglądał jak człowiek, który już niczego nie szuka, tylko stara się przeżyć kolejny dzień.

Ja zostałam w swoim pokoiku, a on zajął pozostałą część mieszkania, którą wcześniej zamieszkiwał jego ojciec. Dlaczego się nie wyprowadziłam? To proste – przeważyły powody finansowe. Ja nie znalazłabym podobnego miejsca w tak niskiej cenie, a on cenił sobie stały dochód od spokojnej, długoletniej lokatorki.

Na początku trzymaliśmy się z daleka. Ja – z wyboru. On – pewnie z szacunku do mojej niechęci. Wymienialiśmy kilka słów przy skrzynkach pocztowych albo na klatce schodowej, zazwyczaj coś o rachunkach czy kapaniu z rury.

Rachunek za wodę do mnie przyszedł, zaznaczyłem twoją część do zapłaty – powiedział kiedyś, podając mi kopertę.

– Jasne, dzięki – odparłam, biorąc ją niechętnie.

– Muszę pogadać z administracją, cieknie w łazience. Słyszałaś może w nocy kapanie?

– Nie, nie słyszałam – skłamałam. Oczywiście, że słyszałam. Ale nie miałam ochoty prowadzić rozmów.

Dzieci wprowadziły lekki chaos do mojego poukładanego świata. Zosia biegała po korytarzu w kapciach z cekinami, zostawiając za sobą ślady plasteliny. Tomek milczał, jakby bał się, że jego głos coś popsuje. Ich obecność była jak delikatne drapanie w gardło – niezbyt bolesne, ale trudne do zignorowania.

Nie wiedziałam jeszcze, że ta codzienność właśnie zaczyna się zmieniać. Że z tego milczenia, rachunków i dziecięcych rysunków coś się we mnie rozbudzi.

Zaczęliśmy się poznawać

Wszystko zaczęło się od tej dziurawej rury. Michał zapukał do drzwi, trzymając w dłoni klucz francuski i jakąś plastikową nakładkę, której przeznaczenia nawet nie próbowałam zgadnąć.

– Cześć. Masz może chwilę? Coś mi się tam rozlało pod zlewem, a nie bardzo wiem, jak to ogarnąć. Pomożesz mi? Woda leci jak z fontanny.

W normalnych okolicznościach pewnie bym odmówiła. Ale tamtego dnia akurat kończyłam herbatę z melisą i od dwóch godzin gapiłam się w sufit, więc pomyślałam: czemu nie.

Poszłam z nim. Jego córka siedziała na podłodze i rysowała coś na odwrocie starej teczki. Chłopiec był gdzieś w drugim pokoju, słyszałam tylko, jak przewraca strony książki albo zeszytu.

Kiedy Michał majstrował pod zlewem, próbując docisnąć coś śrubokrętem, zerknęłam na Zosię. Spojrzała na mnie i bez żadnego skrępowania powiedziała:

Fajnie pachniesz. Jak nasza mama kiedyś.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Uśmiechnęłam się niepewnie, a Michał, jakby nie chcąc dopuścić do niezręczności, rzucił z uśmiechem:

– Uwaga, moja córka filtruje ludzi po zapachu. Przechodzisz test.

Nie umiałam tego skomentować, więc tylko pokiwałam głową. Naprawa trwała dłużej niż sądziłam, a potem jakoś tak wyszło, że wypiliśmy razem herbatę. Michał opowiedział trochę o tym, jak wrócił do mieszkania po rozwodzie. Że nie planował. Że czasem życie planuje za człowieka.

– A ty? Mieszkasz tu długo?

– Cztery lata. Najpierw miał to być miesiąc, a potem tak zostało.

Chowasz się przed czymś?

Zaśmiałam się, trochę zaskoczona pytaniem, trochę zakłopotana.

– Raczej... nie wiem, przed ludźmi? Może przed sobą. Nie lubię chaosu. A dzieci to chaos – zerknęłam w stronę Zosi, która teraz wycinała coś nożyczkami. – Ale może nie aż taki zły.

Od tamtej pory zdarzało się częściej, że wpadałam do nich na herbatę. On mówił, że mam „twarz do rozmów” – nie bardzo wiedziałam, co to znaczy, ale brzmiało miło. Czasem siedzieliśmy w kuchni, słuchając jak dzieci bawią się za drzwiami. Opowiadał mi o sądzie, o alimentach, o tym, jak Zosia zapomniała, jak wyglądała jej mama.

– A ty? Jesteś z kimś? – zapytał któregoś razu.

– Nie. I raczej nie planuję.

– Dlaczego?

– Bo nie chcę być nikim na chwilę. A chyba nie umiem być na zawsze.

Uśmiechnął się wtedy trochę smutno. Zauważyłam, że często się tak uśmiechał. Jakby życie już go trochę poobijało, ale on nadal próbował robić dobrą minę.

Czasem Zosia przynosiła mi swoje rysunki, mówiła, że to ja, tylko z koroną. Kiedyś powiedziała, że mam ciche oczy. Dzieci widzą rzeczy, których dorośli nie chcą zauważać.

Michał nie nalegał. Nie przekraczał granic. Nie dotykał mnie przypadkiem ani nie prawił nachalnych komplementów. Ale było w jego obecności coś kojącego. Coś, czego mi brakowało. I chyba właśnie to sprawiło, że zaczęłam spędzać z nim czas coraz częściej.

Bałam się własnych uczuć

Zaczęło się niewinnie – raz pomógł mi z noszeniem paczki, innym razem wpadłam pożyczyć sól, a potem już jakoś tak naturalnie zostawałam na herbatę. Zosia za każdym razem siadała obok mnie z kredkami, opowiadała, co narysowała, śmiała się, dotykała moich włosów. Tomek wciąż był daleko – zamknięty w sobie, ostrożny. Patrzył na mnie z dystansem, czasem nawet z niechęcią. I dobrze go rozumiałam. Nie chciałam mu niczego zabierać.

W pewien wieczór, kiedy dzieci już spały, Michał zaprosił mnie na balkon. Piliśmy wino, a powietrze pachniało latem i kurzem z podwórka.

– Wiesz, ja... – zaczął, ale nie dokończył. – Lubię, gdy tu jesteś. Po prostu.

Zamilkłam. Czułam, że coś między nami rośnie, ale to nie była lekka fascynacja. To było coś większego. A ja się tego panicznie bałam.

– Michał... – powiedziałam cicho – coś się dzieje. I to nie jest złe. Ale ja nie umiem wejść w to wszystko. W wasze życie. W dzieci. To mnie przerasta.

Nie od razu odpowiedział.

– Ja niczego od ciebie nie chcę. Tylko szczerości.

To mnie zabolało. Bo właśnie byłam szczera. I nic się nie zmieniło. A jednak wszystko się zmieniło.

Postanowiłam odejść

Pakowałam rzeczy w milczeniu. Wszystko mieściło się w jednej walizce. Nie miałam wiele, ale i tak każde złożone ubranie wydawało się cięższe niż powinno. Nie zostawiłam po sobie śladów – żadnych zdjęć, książek, kubka na herbatę. Jakby mnie tu nigdy nie było.

Michał nie próbował mnie zatrzymać. Kiedy przyszłam oddać klucz, stał w progu w dresie, z nieogolonymi policzkami. Pachniał kawą i nocą.

Przyszłam oddać klucz – powiedziałam. Trzymałam go w dłoni jak jakiś dowód winy.

– Zosia będzie tęsknić – odparł spokojnie.

– A ty?

Ja też.

I wtedy wyszła ona. W piżamie, z rozwichrzonymi włosami i kartką w ręku. Zosia. Podeszła do mnie bez słowa i wręczyła mi rysunek. Na nim: ja, Michał, ona i Tomek. Pod spodem napisane dziecinnymi literami: „Moja nowa rodzina”.

Nie potrafiłam nic powiedzieć. Gardło miałam ściśnięte. Michał nic nie mówił. Stał z boku, z rękami w kieszeniach. Patrzył tylko.

Wyszłam z ciężkim sercem. Walizka ciągnęła się za mną po schodach, jakby nie chciała iść dalej.

Jednak zmieniłam zdanie

Weszłam do wynajętego pokoju w hostelu, usiadłam na łóżku i przez długi czas tylko patrzyłam na rysunek. Papier był zmięty w rogu, farba rozlała się w jednym miejscu, ale dla mnie to było jak portret czegoś, co istniało, zanim zdążyłam to zrozumieć. Patrzyłam na ten rysunek tak długo, aż kolory zaczęły się rozmazywać we mgle łez.

Nie planowałam tego. Wszystko w moim życiu miało mieć granice. Bezpieczne dystanse. Ale może nie wszystko trzeba planować. Może rodzina to nie tylko obowiązek. Może to też szansa. Wyszłam bez walizki. Z rysunkiem w kieszeni.

Michał otworzył drzwi niemal od razu. Patrzył na mnie, jakby nie wiedział, co się dzieje. Zosia wybiegła zza jego pleców i rzuciła mi się na szyję. Uderzyła we mnie z siłą, której nie spodziewałam się po sześciolatce.

Tomek stał dalej, przy drzwiach pokoju. Nie ruszył się, nie odezwał. Ale nie powiedział też „idź sobie”. I to wystarczyło.

– Zosia mówi, że jesteś jej rodziną – odezwał się Michał.

– To śmieszne. Ale chyba chciałabym, żeby tak było – odpowiedziałam, ściskając mocniej rękę dziewczynki.

– To nie jest śmieszne – powiedział. I tym razem jego uśmiech nie był już smutny.

Znalazłam tu swoje miejsce

Minęło kilka tygodni. Zaczęłam się łapać na tym, że wracam do domu, a nie „na stancję”. Że robię zakupy myśląc o tym, co lubi Michał, co będzie smakowało dzieciom, że cicho przeklinam w myślach, kiedy w zlewie są znowu naczynia, a ręcznik ktoś zostawił na podłodze.

Nie wszystko było proste. Tomek nadal był ostrożny. Zdarzało się, że wolał zostać w pokoju niż zjeść ze mną kolację. Michał czasem zamykał się w sobie, wyłączał się z rozmowy, siedział przy stole z kubkiem i patrzył w okno. Ja też miałam swoje dni, kiedy wątpiłam, czy to wszystko ma sens. Ale zostawałam.

Zaczęłam rozumieć, że nie chodzi o to, by być idealną. Że nie muszę znać odpowiedzi na wszystko. Że nie jestem tu za karę, ani tymczasowo. Że nie jestem nikim na chwilę.

Któregoś wieczoru siedzieliśmy wszyscy razem – ja, Michał, dzieci – graliśmy w jakąś grę planszową, Zosia śmiała się głośno, a Tomek nawet się uśmiechał. Michał podał mi herbatę bez pytania, taką jak lubię. Spojrzałam na nich i po raz pierwszy od dawna poczułam coś, co przypominało spokój. Czasem dzieci wiedzą lepiej, czego nam potrzeba. Wystarczy nie uciekać.

Julia, 30 lat

Reklama

Czytaj także:
„Córka prowadza się z mężczyzną starszym nawet ode mnie. Cała wieś aż huczy od plotek, a oni nie mają za grosz wstydu”
„Wysłałam mężowi SMS-a na Prima Aprilis. Myślałam, że potraktuje to jak żart, a skończyło się morzem łez i rozwodem”
„Znajomi myślą, że żyję jak baronowa, a mnie ledwo stać na pasztet z dyskontu. Udaję milionerkę, bo wstydzę się biedy”

Reklama
Reklama
Reklama