„Za młodu uciekłam sprzed ołtarza i straciłam wiarę w miłość. Na odwilż w uczuciach przyszło mi czekać aż 30 lat”

Kobieta po 50 fot. iStock by Getty Images, mheim3011
„Kto by chciał wziąć sobie na głowę samotną matkę? W społeczeństwie panował wtedy dość dziwny ostracyzm wobec kobiet takich jak ja. Mężczyźni trzymali się na dystans, a ich żony patrzyły na mnie złowrogo. Długo żyłam tylko z Bartkiem, moim synem”.
/ 29.12.2024 11:15
Kobieta po 50 fot. iStock by Getty Images, mheim3011

Ucieczka tuż przed swoim własnym ślubem może być śmieszna w filmach, ale w realnym życiu to naprawdę poważna kwestia. Dlaczego więc zdecydowałam się tak zrobić? Prawda jest taka – tuż przed udaniem się do urzędu stanu cywilnego zrozumiałam, że między nami nie ma ani grama miłości. Ja go nie kochałam, on mnie też nie.

Spodziewałam się dziecka i w tamtych czasach, w latach osiemdziesiątych, takie sytuacje prawie zawsze kończyły się ślubem. Nie byliśmy przy tym parą nastoletnich zakochanych – ja miałam dwadzieścia sześć lat, on był ode mnie starszy o osiem. Nasi bliscy uważali, że najważniejsze to żeby maluch przyszedł na świat w porządnej rodzinie i za nic mieli moje wątpliwości.

Dość zaskakujące, ale prawdziwe, było to, że mój niedoszły mąż Zenek wcale nie był załamany faktem, że nie pojawiłam się w urzędzie, gdzie ten czekał w towarzystwie gości i zniecierpliwionej mocno urzędniczki.

Zanim nasz synek się urodził, związał się już z inną kobietą. Niewiele później wzięli ślub i z tego co wiem, nadal są szczęśliwi w małżeństwie.

To był akt desperacji

W tamtym okresie przestałam wierzyć w możliwość odnalezienia prawdziwego uczucia. Kto by chciał wziąć sobie na głowę samotną matkę? W społeczeństwie panował wtedy dość dziwny ostracyzm wobec kobiet takich jak ja.

Mężczyźni trzymali się na dystans, a ich żony patrzyły na mnie złowrogo. Długo żyłam tylko z Bartkiem, moim synem, ponieważ nawet moja rodzina odwróciła się ode mnie po tym, jak w ostatniej chwili zwiałam z własnego ślubu.

Kiedy mój synek miał około dziewięciu lat, byłam już tak mocno zrozpaczona, że postanowiłam skonsultować się z... wróżką. Chciałam się bowiem dowiedzieć, czy w ogóle mam jeszcze jakiekolwiek szanse spotkać  na swojej drodze kogoś wyjątkowego.

Trudno zapomnieć jej twarz. Nie wyróżniała się niby szczególnie – gdyby nie te przeszywające, niecodziennie błękitne oczy w zestawieniu z ciemnymi włosami, można by pomyśleć, że to pracownica biura albo recepcji. W czasie seansu wcale nie sięgnęła po szklaną kulę, ani też nie studiowała linii na moich dłoniach, mrucząc pod nosem jakieś zaklęcia. Po prostu kilkukrotnie tasowała i układała po swojemu karty, by w końcu oznajmić:

Widzę przy pani bliskiego mężczyznę. Jest pani dla niego wszystkim i darzy go pani wielką miłością, mimo że nie łączy was żaden romans. Urodził się pod znakiem Byka.

To mój syn, Bartek – odpowiedziałam cicho, mając mieszane uczucia: z jednej strony zdumiona byłam trafnością jej słów, z drugiej – poczułam lekki zawód.

– Rzeczywiście, może to być syn – potwierdziła. – W najbliższym okresie jednak nie dostrzegam żadnego innego uczucia w pani życiu... Ale coś się pojawia w przyszłości... – nagle podniosła swoje błękitne oczy, a jej spojrzenie jakby zastygło w bezruchu. A następnie zaczęła mówić dziwnie odmiennym głosem, brzmiącym jak jakaś śpiewna recytacja:

– Nikogo nie skrzywdzisz w uczuciach, za to pomożesz wielu osobom ze złamanymi sercami. Odnajdziesz pokrewną duszę w tym miejscu, gdzie splatają się w tańcu drogi miłości i śmierci. Odtąd samotność przestanie być już twoim towarzyszem, mimo że będzie to czas wielu rozstań. Każdego poranka będą cię witać pełne prawdziwego uczucia spojrzenia, choć nie wszyscy będą umieli cię dostrzec. To właśnie w tym czasie twoje życie nabierze takiego prawdziwego sensu.

Gdy już skończyła mówić, ja siedziałam w oczekiwaniu na jakiekolwiek wyjaśnienia tego, co przed chwilą usłyszałam od tej kobiety. Wróżka jednak nic więcej nie mówiła, więc wreszcie zapytałam, jak w takim razie powinnam rozumieć te słowa. Nic nie powiedziała, uśmiechnęła się tylko.

– Szczerze mówiąc, ja sama nie wiem, co to wszystko ma znaczyć – odparła. – Wie pani, ja nawet nie umiem sobie przypomnieć własnych słów. Jestem bowiem tylko kimś, kto przekazuje wiadomości pochodzące z wszechświata... Musi pani sama dotrzeć do tego, co ta przepowiednia znaczy.

Zapomniałam o przepowiedni

Opuściłam to miejsce z niewielkim rozczarowaniem. Spodziewałam się typowego wróżbiarskiego wywodu w stylu „przystojny ciemnowłosy facet pojawi się, gdy księżyc będzie w pełni”, a jedyne, co usłyszałam, to zapewnienie wróżki, że ja nikomu nie złamię serca. No cóż, przynajmniej ten cały wszechświat obiecał mi spotkanie z osobą będącą moim przeznaczeniem. Zastanawiało mnie tylko, co miało znaczyć to „miejsce, gdzie miłość i śmierć splatają się w tańcu”? Może chodziło o jakąś imprezę po pogrzebie?

Szybko wyrzuciłam to wszystko z pamięci. W trakcie kolejnych lat miałam pełne ręce roboty – wychowywałam bowiem dziecko, ciężko pracowałam zawodowo i użerałam się ze sprawami biurowymi, próbując załatwić wszelkie formalności związane z budową domu. Odziedziczyłam działkę po rodzicach i tam chciałam stworzyć rodzinne gniazdko dla mnie i Bartka. Nim się obejrzałam, miałam na karku pięćdziesiąt lat.

– To niemożliwe, że ty skończyłeś już trzydziestkę! – wykrzyknęłam z niedowierzaniem, patrząc na Bartka, który pracował już jako lekarz i był powodem mojej wielkiej dumy.

– Sam się dziwię. A ty z kolei wyglądasz, jakbyś dopiero co skończyła co najwyżej czterdzieści lat – mrugnął do mnie.

Mój syn zawsze sypał komplementami jak z rękawa. Fakt, dobijałam do pięćdziesięciu sześciu wiosen, ale w środku czułam się mniej więcej o dekadę młodsza. Udało mi się w tym czasie osiągnąć sporo – postawiłam własny dom, rozkręciłam też biznes z biożywnością i w sumie mogłam uznać, że całkiem nieźle mi się wiedzie. Czegoś mi jednak w tym wszystkim brakowało. Nie umiałam się otworzyć na innych, a do mężczyzn podchodziłam bardzo, bardzo ostrożnie. Wróżba, którą kiedyś usłyszałam sprawdziła się tylko w jednym – rzeczywiście nikogo nie zraniłam, bo kogo miałabym, jeżeli nie zaznałam uczucia. Co do reszty jej przepowiedni... no cóż, jak to mawiał mój nieodżałowany tata, można to było jedynie wyrzucić do kosza.

...no i jak ci się to wszystko widzi, mamo? – zapytał Bartek, podczas gdy jedliśmy właśnie jego urodzinowy obiad, przy którym wciąż siedzieliśmy. – Wiele razy mówiłaś przecież, że chciałabyś zrobić coś pożytecznego...

Konwersacja dotyczyła wolontariatu w hospicjum, Bartek pracował tam jako lekarz i doskonale zdawał sobie sprawę, że bardzo brakuje im osób do pomocy nad śmiertelnie chorymi osobami, które spędzały tam swoje ostatnie dni w życiu. Ci ludzie potrzebowali osoby, która...

– ...po prostu dotrzyma im w tych chwilach towarzystwa – wyjaśnił. – Najważniejsze to po prostu pobyć razem, pogadać, wysłuchać ich. Co ty na to?

Obiecałam mu wtedy, że podejmę tę próbę.

Odnalazłam sens mojej wróżby

Pierwsze spotkanie w tym miejscu mocno mnie zaskoczyło, bo jak się okazało, nie tylko młodzież angażuje się w taki wolontariat. Na przykład ten pan, który pokazywał mi wszystko i objaśniał, był mniej więcej w podobnym wieku co ja, a może nawet nieco starszy.

Nazywam się Karol – powiedział do mnie na powitanie. – Masz ochotę na ptysia?

W ogóle się nie spodziewałam, że trafię na takie wypieki i osobę o tak bardzo pozytywnej energii, która wprost promieniuje szczęściem. Patrząc na to, jak ten Karol opiekował się chorymi w hospicjum widziałam, że robi to z prawdziwą pasją i zaangażowaniem. To nie był dla niego żaden ciężar – czerpał tyle samo radości z pomagania innym, co ci ludzie z jego opieki. Nie sposób było nie dostrzec, że sprawia mu to faktycznie przyjemność. Po około dwóch miesiącach wspólnego wolontariatu w tym hospicjum dotarło do mnie, że ja dokładnie na takiego człowieka czekałam przez wszystkie te lata.

Myślę, że jesteś moją bratnią duszą – stwierdził Karol pewnego wieczoru, gdy byliśmy u niego w domu.

Nagle coś zrozumiałam – nasze pierwsze spotkanie przecież odbyło się tam, gdzie krzyżują się drogi miłości i śmierci. Poczułam nagle, jak przechodzi mnie zimny dreszcz. Powoli rozumiałam bowiem, że ta tajemnicza wróżba sprzed lat powoli się spełnia. To jeszcze nie był koniec niespodziewanych zbiegów okoliczności. Myślałam też, że faktem stało się proroctwo o uzdrowieniu pokiereszowanych serc. Bo czy nie robiłam właśnie tego, będąc przy tych ludziach w ich ostatnich chwilach na tej ziemi? Dawałam przecież wsparcie i uczucie tym, którzy cierpieli z samotności, byli pełni lęku i po prostu porzuceni. Może właśnie na tym polegało uzdrawianie zranionych serc, o którym mówiła wróżka?

Wreszcie znalazłam miłość

Od razu poczuliśmy, że oboje byliśmy sobie przeznaczeni. Do mojego mieszkania przeprowadził się nie tylko Karol, ale też cała jego psia gromadka. Moje życie nagle stało się takie... kompletne – miałam u boku ukochanego mężczyznę, którego dobrotliwie nazywałam mężem, mimo że formalnie nie byliśmy w związku małżeńskim, oraz piątkę naszych futrzastych „dzieci”. Niedługo po rozpoczęciu wspólnego życia, nasza rodzinka powiększyła się o następnego czworonoga – starszą już sunię, która straciła dom, kiedy jej właścicielka musiała trafić właśnie do hospicjum. To podobne historie ukrywają się za adopcją wszystkich tych psów, które Karol przygarnął.

– W dzisiejszych czasach nawet bliscy członkowie rodziny nie garną się do opieki nad swoimi chorymi, starszymi krewnymi, więc co dopiero mówić o ich pupilach – stwierdził, delikatnie głaszcząc śliczną wyżlicę, która miała już dwanaście lat. – Cała historia zaczęła się od zaczęło się od pieska o imieniu Rinkin. Złożyłem wtedy przysięgę jednemu z moich pacjentów, że jego zwierzak nigdy nie wyląduje w żadnym przytulisku. Przyprowadzałem go nawet pod szpital, dzięki czemu pan Witek mógł na niego patrzeć przez okno, aż w końcu... No cóż, Rinkin został u mnie już na stałe. Niedługo później inni chorzy także zaczęli się dopytywać o podobną możliwość. Część z nich miała c prawda krewnych, którzy przygarnęli ich ukochane zwierzęta, ale byli też tacy, którzy ogromnie się martwili, że ich psy trafią gdzieś do schroniska. Przecież to były zaopiekowane zwierzaki, przyzwyczajone już do życia w domu i spania ze swoimi właścicielami. I tak cyklicznie przyjmowałem kolejne psiaki pod swój dach, aż sama widzisz... teraz mam pod opieką całkiem pokaźne stado.

Okazało się, że Karol nie mylił się w kwestii spania w sypialni. Wszystkie nasze czworonogi, z wyjątkiem Mojry, usilnie próbowały dzielić z nami posłanie. Przez całe osiem tygodni próbowaliśmy jakoś zawalczyć o miejsce, aż w końcu zdecydowaliśmy się kupić ogromny materac. Teraz pupile odpoczywają więc bez przeszkód, jednak gdy tylko się obudzę, od razu zaczynają się wiercić i wywoływać powitalne zamieszanie.

Wreszcie jestem szczęśliwa

Po czasie też zrozumiałam, że kiedy tamta wróżka mówiła o budzeniu się w towarzystwie czułego spojrzenia każdego dnia, spełniało się to wprost na moich oczach. Teraz też doszło do mnie, że fragment o uzdrowieniu złamanych serc najprawdopodobniej nie dotyczył jednak pacjentów, jak myślałam na początku, ale ich czworonożnych przyjaciół, zwierzaków, które zostały same, opuszczone przez bliskich.

Razem więc z Karolem – osobą, z którą dzielę bardzo podobną wrażliwość – zapewniamy tym wszystkim psom bezpieczną przystań, a także pomagamy zapomnieć im o smutku i żalu po stracie poprzednich opiekunów. Rzecz jasna, jak to w wolontariacie bywa, my też musimy się z nimi czasem pożegnać – o tym przecież też wspominała wróżbitka. Najdłużej jednak głowiłam się nad ostatnią częścią pamiętnej przepowiedni, gdzie padły słowa o tych oczach, które nie zawsze będą potrafiły mnie dostrzegać, i o tym, jak to wpłynie na kompletność mojego życia.
Dzień wcześniej odezwał się Karol z prośbą o pomoc, tym razem dla kotki należącej do jednej z jego pacjentek.

– Problem polega na tym, że ta kotka nie widzi już od momentu narodzin i nie ma nikogo chętnego, aby się nią zająć... – wyjaśnił pokrótce.

Poradzimy sobie! – odpowiedziałam bez wahania.

Teraz już wiem na pewno, że ta ostatnia część przepowiedzianej przyszłości właśnie w ten sposób się ziściła. Gdybym mogła odnaleźć tę kobietę, tak bardzo chciałabym jej powiedzieć, że moje życie w końcu osiągnęło pełnię. Dokładnie taką samą, jaką mi wywróżyła.

Olga, 55 lat

Czytaj także:
„Zazdrościłam koleżance z biura drogich butów i torebek. Potem odkryłam tajemnicę i zaczęłam jej współczuć”
„Przez własną głupotę zmieniłam męża w leniwego pasożyta. Naiwnie liczyłam, że ciąża coś zmieni”
„Gorący numerek w biurowej windzie to najlepsze, co mnie spotkało w tym roku. Do dziś drżę na myśl o tym, co tam wyrabiałam”

Redakcja poleca

REKLAMA