Z życia wzięte - prawdziwe historie miłosne

Z życia wzięte fot. Fotolia
Los czasem musi coś zabrać, żeby dać w zamian coś lepszego. Tę prawdę zrozumiałam, stojąc samotnie w mroźną sylwestrową noc na balkonie.
/ 13.12.2013 09:51
Z życia wzięte fot. Fotolia
"Nigdy więcej się nie zakocham" – poprzysięgłam sobie minutę po północy, pierwszego dnia nowego roku. Siedziałam w domu sama, gapiłam się przez okno na rozkwitające na niebie sztuczne ognie i z całych sił starałam się trzymać dzielnie.

A pomyśleć, że jeszcze w czasie świąt nic nie zapowiadało, że mój świat się skończy. Planowaliśmy z Markiem sylwestrowy wyjazd do Zakopanego i złożenie sobie noworocznych życzeń u stóp Giewontu. Czy raczej – to ja planowałam. Bo mój wiarołomny narzeczony najwyraźniej już wtedy zamierzał wystawić mnie do wiatru!
– Przepraszam, ale nie mogę z tobą jechać – w drugi dzień świąt oświadczył tonem tak lekkim, jakby chodziło o wypad do kina, a nie planowaną od miesiąca wyprawę, podczas której – byłam tego niemal pewna – mój chłopak mi się oświadczy.
– Jesteś chory? – spytałam.
– Nie, mam po prostu inne plany – odparł, a ja zaczęłam zastanawiać się, czy aby się nie przesłyszałam. – Sylwestra spędzę… z kimś innym. Poznałem ją niedawno. I jestem w niej zakochany. Sorry.

„Co za drań!”, myślałam z rozpaczą. Porzucił mnie jak zużyty przedmiot, po pół roku wspólnego życia. A przecież kiedy się poznaliśmy, zarzekał się, że nigdy nie spotkał tak wspaniałej kobiety. Uwierzyłam mu, głupia. Pozwoliłam zamieszkać w swoim właśnie kupionym na kredyt mieszkaniu, pomogłam znaleźć pracę, a kiedy ją niemal od razu stracił – wzięłam na utrzymanie. Wszystko to w imię miłości i mglistych sugestii, że już wkrótce poprosi mnie o rękę. Do myślenia powinno mi dać już to, że Marek nie chciał jechać na święta do moich mieszkających sto kilometrów za Warszawą rodziców. A przecież nie miał własnej rodziny! Wyznał mi kiedyś, że jego matka wyjechała na stałe do USA i niemal stracił z nią kontakt. Innych krewnych nie miał. Gdzie zamierzał więc spędzać święta?

Czując, że już dłużej nie wysiedzę przed telewizorem, postanowiłam zrobić coś, cokolwiek, byle tylko wstać z fotela i oderwać się choć na chwilę od smętnych myśli. Z braku lepszych pomysłów wyszłam na balkon i zaczerpnęłam świeżego powietrza.
– Czy nie przeszkadza pani dym? Może powinienem zgasić papierosa? – aż podskoczyłam na dźwięk dobiegających do mnie z całkiem bliska słów. A przecież to piąte piętro!

Spłoszona rozejrzałam się wokół. No tak, na sąsiednim balkonie stał jakiś facet. Sprawiał nawet sympatyczne wrażenie, uśmiechał się życzliwie.
– Proszę spokojnie palić – rzekłam. – Zaraz wracam do domu.
– To pani dom? A więc jesteśmy sąsiadami! – ucieszył się, a do mnie dopiero dotarło, że faktycznie w tym całym zabieganiu, nie miałam jeszcze okazji poznać swoich sąsiadów. – A może… – zająknął się. – Może weźmie pani swoich gości i przyjdziecie bawić się do mnie?
– Jestem w domu sama – odparłam zmęczonym głosem.
– Naprawdę? – ożywił się. – W takim razie gorąco zapraszam! Sylwestrowej nocy nikt nie powinien spędzać samotnie.

Miałam już odmówić, ale… właściwie cóż miałam do stracenia? Poprawiłam więc oko, zmieniłam bluzkę i… nie żałuję! U Krzyśka (tak miał na imię) bawiłam się do białego rana. Sąsiad okazał się przemiłym, inteligentnym i… bardzo mną zainteresowanym mężczyzną. A ja? Kiedy zapukał do mnie wieczorem w Nowy Rok i czerwieniąc się jak burak, spytał, czy nie miałabym ochoty wybrać się z nim w najbliższą sobotę do kina, pomyślałam sobie tylko: „Do licha z noworocznymi postanowieniami!”. A potem, już na głos, odparłam „Tak!”.

Redakcja poleca

REKLAMA