„Na sprawie morderstwa zamożnej kobiety wszyscy postawili krzyżyk. Ja jednak uparłam się i znalazłam mordercę”

Z życia wzięte fot. Fotolia
Realne życie nie przypomina tego z kart powieści. A może wystarczy się postarać?
/ 25.01.2021 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia

Pamiętam chwilę, kiedy odkryłam, co będę robić, jak dorosnę. Zamknęłam właśnie ostatnią książkę Conan Doyle’a z serii o Sherlocku Holmesie, poczułam żal, że nic więcej już nie ma i… postanowiłam: „Ja też zostanę detektywem. Też będę rozwiązywać zagadki kryminalne”. Powiedziałam to ojcu, a on mnie wyśmiał.

Źle zrobił. Miałam wprawdzie dopiero 14 lat, ale dorosły nigdy nie powinien wyśmiewać marzeń dziecka. Zwłaszcza takiego, które jest bardziej uparte niż muł, a tata dobrze wiedział, co ze mnie za ziółko. Moja siostra spytała kiedyś:
– Upierasz się zostać policjantką dlatego, że ciągnie cię do zbrodni, czy chcesz udowodnić ojcu, że nie miał racji?
Hm… Trochę jedno i trochę drugie.

Wszyscy śmiali się z moich ambicji

Oczywiście wszyscy – i rodzice, i moi nauczyciele, i przełożeni w Szczytnie, szkole policyjnej – mówili, że naczytałam się powieści i mam wypaczony ogląd służby.
– To nie romantyczne rozwiązywanie zagadek, Beatko – mówiła młodsza inspektor Joanna, psycholog. – Odsuń powieści, zapomnij o serialach detektywistycznych. Życie to nie „Colombo” ani „Kojak”. Nawet nie „07 zgłoś się”. To coś bardziej jak „Psy”.

Zapewne wszyscy oni mieli rację, a jednak… Pierwsza sprawa, w której brałam udział, przypominała właśnie historię z powieści. Nigdy jej nie zapomnę. I nawet jeśli reszta mojej kariery będzie wyglądać zupełnie inaczej, to tamten przypadek udowadnia, że książki i seriale nie kłamią…. I że nie minęłam się z powołaniem.

Tamtego zimowego dnia wezwano nas do willi na obrzeżach miasta, w dzielnicy zamieszkanej przez dość zamożnych ludzi.
Zwłoki kobiety leżały w salonie na podłodze, w kałuży krwi. Z szeroko otwartych, martwych oczu wyzierało jedynie bezgraniczne zdziwienie.
– Pani podkomisarz – z zamyślenia i zapatrzenia wyrwał mnie mundurowy.
– Nadkomisarz panią prosi na chwilkę. Lecki, kierownik sekcji, dawał mi znaki ręką z drugiego pokoju. Podeszłam.
– Beata, rozejrzyj się, przesłuchaj świadków – powiedział. – Ale męża denatki zostaw mnie. Przygotuj na popołudnie raport. Sprawę prowadzi prokurator Twarnowski, a on lubi wszystko w punktach, po kolei i w trzech kopiach. I nie plącz się pod nogami, żebyś czegoś nie zadeptała.

Musiałam udowodnić, że jestem dobra

To chyba wszystko wyjaśnia, jak traktowano mnie wówczas w komendzie. „Nie plącz się pod nogami, babo”. Cóż, w końcu to była moja pierwsza sprawa… Właściwie to nawet nie była moja, tylko brałam w niej udział. Ale od czegoś trzeba zacząć, prawda? No więc solidnie przyłożyłam się do roboty. Pod koniec dnia miałam gotową historię, którą streściłam na naradzie w komendzie w obecności prowadzącego sprawę prokuratora.

Dość młody, posępny. Trochę mi przypominał Benedicta Cumberbatcha, tego aktora, który gra w najnowszej współczesnej wersji Sherlocka Holmesa. Przez głowę natychmiast przebiegła mi myśl: „Chciałabym być jego doktor Watson”.

– Denatka to Alicja L., 62 lata, właścicielka dużej firmy… – zaczęłam mówić, starając się nie zaglądać do notatek, by pokazać, że mam doskonałą pamięć. – Policję wezwała sprzątaczka, która przyjechała do domu o godzinie 9 rano. Mąż zamordowanej, inżynier, Waldemar L. w tym czasie był na sympozjum nieopodal miasta. Wezwano go i do domu przyjechał w chwili, gdy lekarz medycyny sądowej badał zwłoki. Raport z przesłuchania znajduje się na stole. W trzech kopiach – dodałam i spojrzałam na prokuratora, który skinął głową z zadowoleniem.

– Według wstępnej oceny patologa denatka zmarła poprzedniego wieczoru między godziną 20 a 22. Przyczyną śmierci były trzy rany kłute zadane ostrym narzędziem w okolice serca. Narzędzia zbrodni w domu nie znaleziono. Stan domu świadczył, że ktoś go dokładnie splądrował. Po wejściu do środka zauważyliśmy pootwierane szafy, wyrzucone z komód szuflady, walające się stosy ubrań pomieszane z książkami i rozbitymi wazonami. Można wysnuć przypuszczenie, że Alicja L. padła ofiarą włamywacza.

Przerwałam na chwilę i spojrzałam na zgromadzonych. Ich miny wyrażały skrajne znudzenie. „Czy tylko ja tutaj przejmuję się swoją pracą?” – pomyślałam.
– Ze wstępnych szacunków męża zamordowanej wynika, że ukradziono około stu tysięcy złotych i siedemset dolarów w gotówce, a także kilka złotych pierścionków i innej biżuterii wartej około 10 tysięcy złotych – dodałam. – Złodziej nie odnalazł jednak sejfu, w którym małżonkowie L. przechowywali większość swoich walorów.

W tym momencie doszłam do informacji, które mnie zastanowiły. Byłam ciekawa, czy któryś z patrzących na mnie z góry fachowców zauważy, że coś tu się nie zgadza.
– Technicy w pokoju, gdzie leżało ciało, trafili na szklankę, na której dnie było trochę alkoholu – ciągnęłam. – Obok niej stała butelka z koniakiem. Na szklance znaleziono doskonale zachowane odciski palów. Na butelce odcisków nie było – popatrzyłam na mężczyzn, nie załapali, a ja nie zamierzałam prowadzić ich za rączkę. – Nie znaleziono innych śladów włamywacza. Nie ma również świadków, którzy poprzedniego wieczoru cokolwiek widzieli.

Tamta sprawa miała wszelkie szanse, by pozostać nierozwiązaną. Mąż, naturalny podejrzany, przedstawił żelazne alibi. Kilkanaście osób potwierdziło, że w czasie zabójstwa był w ośrodku konferencyjnym. Poza tym zepsuł mu się samochód, coś z silnikiem, więc i tak nie mógł wyjechać.

Odcisk palca na szklance nie pasował do żadnego przestępcy z kartoteki, nie było zatem jak sprawdzić, do kogo należał.
– No cóż, państwo L. mieli pecha, a złodziej szczęście – stwierdził nadkomisarz po niecałym tygodniu. – Zabieramy się do innych spraw.

„Rzeczywiście, życie w niczym nie przypomina seriali czy książek – pomyślałam wtedy. – Tam detektyw jak buldog wgryza się w sprawę i nie puszcza, dopóki nie znajdzie sprawcy. A tu… pierwsza trudność i zabieramy się do czegoś innego”.
– Może trzeba by było spojrzeć na sprawę z innego punktu… – zaczęłam.
– Ty, Beacia, akurat masz co robić – przerwał mi kierownik sekcji i rzucił na biurko stos jakichś papierów. – Przed fajrantem raporty mają być gotowe.

Sprawa była wyjątkowo trudna

„Ożeż ty, męski szowinisto! – pomyślałam. – Już ja ci pokażę Beacię!”. I jak rasowy detektyw z książek zajęłam się po pracy moim hobby – rozwiązaniem sprawy zabójstwa, którą chcieli zamknąć. Zastanawiało mnie kilka rzeczy. Po pierwsze, włamywacz nie zostawił żadnych śladów z wyjątkiem odcisków palców na szklance. Wszystko wyczyścił, a potem sięgnął po alkohol, nalał sobie z butelki, którą wytarł, i wypił ze szklanki, której wytrzeć zapomniał.

Każdy książkowy detektyw powiedziałby, że zrobił to, aby zmylić policję, skierować na inny trop. Jednak morderca przecenił naszych detektywów. Nie chciało im się w ogóle iść tym tropem.

Po drugie, może jestem niedzisiejsza, ale różnica wieku – żona 62 lata, mąż 38 – od razu włączyła mi dzwonki alarmowe. Postanowiłam się temu przyjrzeć. Pogadałam sobie z pracownikami firmy Alicji L. Powiedzieli, że od kilku miesięcy pryncypałka była jakaś przygaszona. Często też, co wcześniej nigdy jej się nie zdarzało, wybuchała nieuzasadnionym gniewem. Co ją trapiło, nikt jednak nie wiedział. Tylko sekretarka ofiary powiedziała:
Gdyby ktoś mnie pytał o zdanie, to chodziło o tego jej małżonka.
– Dlaczego? – zainteresowałam się.
– Kiedyś na jej biurku stało ich wspólne zdjęcie z jakiejś wycieczki. Od kilku miesięcy to zdjęcie leży w jej szufladzie, i to na samym dnie. Jak pani myśli, dlaczego?
– Jak pan myśli, dlaczego? – spytałam prokuratora Twarnowskiego, do którego poszłam z moimi wątpliwościami.

Złapałam go w sądowym korytarzu, ubranego w elegancką togę z czerwonymi – prokuratorskimi – wyłogami.
– Bo ja uważam, że to on ją zabił. Albo własnoręcznie, albo zlecił komuś to zabójstwo – dodałam. – A motyw? Założę się, że stary jak świat. Pieniądze albo miłość. Przecież jego żona była dosyć stara, a wokół tyle kobiet ostrzyło sobie na niego zęby. Prokurator w milczeniu parzył na mnie swoimi ciemnoorzechowymi oczami. Miałam ochotę odsunąć mu z czoła gęsty kosmyk włosów, bo zasłaniał ładnie wygiętą brew. Przez moment jakbym słyszała swoją siostrę, która pyta: „Robisz to, bo naprawdę chcesz dorwać zabójcę, czy zwrócić na siebie uwagę tego przystojniaka w prokuratorskiej todze?” Trochę jedno i trochę drugie.
– Dobrze – powiedział prokurator po dłuższym namyśle. – Niech się pani tym zajmie, pani podkomisarz. Raporty będzie pani zdawać mnie.
– Oczywiście! – zawołałam uradowana.

Po kilku dniach śledztwa wiedziałam już sporo. A przede wszystkim to, że miałam rację – mąż zabił żonę. Tylko nie miałam pojęcia, jak to udowodnić. Siedziałam wieczorem w swoim pokoiku i myślałam. Alicja i Waldemar pobrali się pięć lat temu. Oboje należeli do zamożnych ludzi. Ona była właścicielką o wiele większej firmy niż on, ale z pewnością ten facet nie ożenił się dla pieniędzy. Brat ofiary twierdził, że na początku obsypywał ją prezentami. Cóż, mimo wieku Alicja wciąż była atrakcyjną kobietą.

Spytałam Waldemara L. o przygnębienie żony. Pomyślał chwilę, po czym powiedział, że to zapewne przez anonimy, które otrzymywał od trzech miesięcy.
– Były zaadresowane na moje imię i nazwisko – zeznał, gdy wezwałam go do komendy. – Ktoś groził śmiercią mnie i żonie. Przez ostatnie dwa lata prowadziłem interesy w Rosji. Chyba komuś podpadłem…

Postanowiłam sprawdzić jego słowa, zajrzałam do dokumentacji firmy. Rzeczywiście, przez dwa ostatnie lata handlował z Rosjanami. Trzy miesiące temu zerwał współpracę. Czas się zgadzał. Waldemar L. również podał dane rosyjskich wspólników, ale okazało się, że pod podanym adresem nie istnieje żadna firma handlowa.

Wydawało się, że sprawa jest jasna – rosyjscy przestępcy zrealizowali swoje groźby. Jednak jakoś mnie to nie przekonywało. Oczywiście brałam pod uwagę, że Waldemar L. nie mówi mi wszystkiego o kontaktach z Rosjanami. Może doskonale wie, czym im się naraził, i w świetle tego, co on wie, fakt zabicia jego żony byłby zrozumiały. Ale nie chce za dużo mówić, bo sam by popadł w tarapaty. Tak przynajmniej stwierdził prokurator.
– Być może – powiedziałam. – Ja jednak czuję, że rosyjska mafia nie ma z tą zbrodnią nic wspólnego. To mąż zabił żonę.
Prokurator sposępniał.
– Nawet gdyby, to nie ma na to żadnych dowodów. A nawet poszlak.
– A gdybym dostarczyła panu dowód?
– Jeśli dostarczy mi pani dowód, to będzie piękny początek naszej współpracy.
Nie wiem, co rozumiał przez „współpracę”, ale miałam nadzieję, że to samo co ja.

Znowu więc usiadłam wieczorem w swoim mieszkaniu i zaczęłam rozmyślać, jak udowodnić Waldemarowi L., że zabił żonę. Mój wzrok padł rozłożone dokumenty sprawy. Były tam m.in. listy z pogróżkami. Ich autor napisał je niby po polsku, okropnie kalecząc nasz język, a przy tym szczodrze okrasił je rosyjskimi zwrotami, zwłaszcza przekleństwami. I wtedy przypomniał mi się pewien wykład ze szkoły w Szczytnie.

Nawet jeśli piszemy na komputerze, nie jesteśmy anonimowi. Każdy z nas ma swoisty „język wewnętrzny”, który przekłada się na odpowiedni dobór słów, gramatykę, budowę zdania, styl. Poza tym każdy, zależnie od tego, ilu palców używa do pisania, nieświadomie przypisuje każdy z nich określonemu klawiszowi. Biorąc pod uwagę układ klawiatury, można na tej podstawie spodziewać się, że jeśli dana osoba robi jakieś błędy, będą się one systematycznie powtarzać.

Ponadto każdy z nas w indywidualny sposób buduje tekst, dzieląc go na wersy czy akapity, jak mu serce dyktuje. Często też po swojemu używa przecinków czy myślników (nie zawsze poprawnie).

Dałam listy z pogróżkami do analizy technikom lingwistycznym. Okazało się, że choć napisano je nieporadną, łamaną polszczyzną z zapisanymi fonetycznie rosyjskimi wtrętami, to jednak ich autor z językiem rosyjskim ma niewiele wspólnego. Na pewno nie był to rodowity Rosjanin. „Tu cię mam!” – pomyślałam. Jeśli okaże się, że to Waldemar L. pisał te listy, to będzie powód, żeby nie zamykać dochodzenia. Gdyby był niewinny, toby nie kłamał.

Postanowiłam zastawić pułapkę. Zaprosiłam go do komendy, żeby ostatecznie spisać jego zeznania. Co rusz jednak ktoś wpadał do pokoju z okrzykiem, że szef na mnie czeka. Telefony mnie poganiały.
– Muszę na chwilę wyjść – powiedziałam Waldemarowi L. po kolejnym telefonie.
– Nie mam czasu – sapnął i spojrzał nerwowo na zegarek. – Za godzinę mam ważne spotkanie służbowe.
Wiedziałam o tym i właśnie dlatego zaprosiłam go dziś, o tej godzinie.
– Rozumiem. Zrobimy tak. Ja pójdę, a pan sam opisze osoby, które podejrzewa o wysyłanie anonimów, dobrze?

Godzinę później miałam w ręku trzy strony tekstu napisanego przez Waldemara L. na komputerze. Ekspertyza porównawcza wykazała, że listy z pogróżkami prawdopodobnie stworzył właśnie on. A alibi? Znów pogadałam z uczestnikami seminarium. I ci, którzy niedawno upierali się, że cały czas mieli go na oku, teraz tylko „odnosili wrażenie, że był w pobliżu”. W jaki sposób dostał się do willi? Jego samochód był popsuty.

Pomyślałam, że musiał mieć wspólnika. Albo wspólniczkę. Na razie jednak zajęłam się odnalezieniem właściciela odcisków palców na szklance. Zakładając, że mordercą był mąż, poszłam tropem jego rozumowania i zaczęłam wzywać na komendę pracowników firmy żony. Każdemu oferowałam coś do picia i tak zebrałam kolekcję ich odcisków.

Właścicielem tych na szklance okazał się Stanisław N., główny księgowy, który w czasie zabójstwa leżał w szpitalu ze złamaną nogą. Przypomniał sobie, że kilka dni przed śmiercią szefowej w firmie pojawił się jej mąż i zaprosił go na rozmowę. Zaproponował ulubiony koniak pana N… O stateczne przesłuchanie Waldemara L. wziął na siebie prokurator Twarnowski.

Z przyjemnością patrzyłam, jak wbija mordercę w ziemię pociskami faktów. Waldemar L. przyznał się do zabójstwa. W lesie czekała jego kochanka, która zawiozła go do domu swoim autem.
– Nie chciałem zabić Ali – zeznał. – Ale ona upierała się, że nie da mi rozwodu. Powiedziała mi nawet, że jak jeszcze raz o tym wspomnę, jej adwokaci zmuszą mnie do oddania milionów, które założyła za mnie, gdy miałem problemy w swojej firmie.

Waldemara L. aresztowano za zabójstwo, a jego kochankę, Justynę T., za współudział. Tak oto moja pierwsza sprawa zakończyła się sukcesem. Dzięki temu koledzy przestali na mnie patrzeć z wyższością, a prokurator, jak obiecał, zaproponował współpracę. Co prawda nie taką, o jaką mi chodziło, ale wszystko w swoim czasie.

Zobacz więcej kryminalnych historii:
„Uwiodła mnie, odurzyła narkotykami i okradła cały mój dom. Jak dziecko dałem się nabrać zawodowej złodziejce”
„Zamordowałem dziadka swojej dziewczyny, a ona zbeszcześciła zwłoki. Ten tyran i wcielony diabeł sobie zasłużył”
„Mieliśmy tylko zmasakrowane zwłoki i żadnych poszlak. Sprawa zamordowanego gangstera okazała się jednak prosta”

Redakcja poleca

REKLAMA