Jesteśmy małżeństwem już od 10 lat. Mamy dwoje dzieci – 8-letniego Kacpra i 6-letnią Kasię. Przez ostatnich kilka lat spędzaliśmy wakacje właśnie z nimi. Ale w tym roku teściowa postanowiła dać nam wolne od dzieciaków. Wykupiła wczasy dla siebie i dla nich, a nam kazała wyjechać gdzieś tylko we dwoje.
– Odetchniecie, przypomnicie sobie, jak to dawniej bywało. Należy wam się, kochani – powiedziała nam.
Czekałam na te wakacje jak jakaś wariatka. Myślałam, że wreszcie będziemy się mogli z Krzyśkiem nacieszyć wolnością – i sobą. Na co dzień nie mamy zbyt wiele czasu tylko dla siebie. Wiadomo, jak to jest – praca, dzieci, dom, obowiązki. Teraz mieliśmy spędzić dwa tygodnie z dala od tego wszystkiego, sami… Oczami wyobraźni już widziałam te romantyczne spacery przy świetle księżyca, długie rozmowy, gorące noce...
Pierwszy zgrzyt pojawił się już przy wyborze miejsca, do którego mieliśmy wyjechać. Ja zdecydowanie wolałam morze. Uwielbiam wygrzewać się na plaży w słońcu, spacerować brzegiem i słuchać szumu fal, a wieczorem zjeść pyszną rybkę w smażalni. Krzysiek uparł się jednak na swoje ukochane Mazury.
– Nad morzem byliśmy już z pięć razy, z dziećmi. A na Mazurach nigdy! Zawsze bałaś się, że Kacpra i Kaśkę kleszcze oblezą i komary pogryzą. A rybę to ci sam złowię, w jeziorze. I będzie naprawdę świeża. W nadmorskich smażalniach przez całe lato mrożone sprzedają. Okres ochronny mają wtedy… – tłumaczył.
Cóż, dla świętego spokoju się godziłam. Poza tym faktycznie w ostatnich latach jeździliśmy wyłącznie nad Bałtyk, więc pobyt nad jeziorem wydał mi się odmianą. Zresztą najważniejsze było dla mnie to, że wreszcie będziemy sami.
Piękna pogoda, jezioro, las i my… Pierwszego dnia popływaliśmy, poopalaliśmy się, a wieczorem usiedliśmy na tarasie i przytuleni do siebie popijaliśmy wino. Było tak romantycznie! Drugiego dnia Krzysiek poznał nad jeziorem grupkę turystów, którzy zaprosili nas do siebie na wieczór. Byli z tego samego miasta co my i też dopiero co przyjechali i wynajęli domek niedaleko nas. Uznałam, że mamy szczęście. Ludzie byli mniej więcej w naszym wieku, wyglądali na fajnych. Pomyślałam, że miło spędzimy z nimi czas, rozerwiemy się, pogadamy sobie, pośmiejemy się.
Trzeci dzień był naprawdę bajkowy! Najpierw zwiedzanie okolicy, a wieczorem wzięliśmy zgrzewkę piwa, kiełbasę na grilla, i poszliśmy w te odwiedziny. Balowaliśmy z sąsiadami prawie do rana. A dokładniej to mój mąż balował, bo ja po dwóch godzinach miałam dość. Okazało się, że nasi nowi znajomi to zapaleni wędkarze. Wszyscy, co do jednego! Uwielbiam ryby, ale tylko jeść. O łowieniu nie mam pojęcia. Nie rozumiem, jak można godzinami siedzieć nad wodą i gapić się w spławik. Przecież to koszmarnie nudne! Tymczasem oni tylko o tej swojej pasji gadali. O tych wszystkich przynętach, zanętach, błystkach, kołowrotkach i tysiącu innych dupereli, które mają pomóc w złowieniu ryby. Pożegnałam się więc i wróciłam do domku.
Mąż przywlókł się, gdy już świtało.
– Wiesz, oni są tu już piąty raz, znają świetne miejsca. Mówią, że taaakie sztuki można wyciągnąć. Zabiorą mnie ze sobą – wymamrotał, waląc się do łóżka. I zanim zdążyłam odpowiedzieć, chrapał sobie w najlepsze. Przeleżał cały boży dzień. Kilka razy próbowałam go namówić na kajaki lub chociaż na wyprawę na pomost, słoneczko tak przyjemnie grzało… Opędzał się ode mnie jak od natrętnej muchy.
– Daj spokój, głowa mnie boli! Przecież w nocy trochę wypiłem, muszę odespać – mruczał, nakrywając się kołdrą.
Ożywił się dopiero wieczorem. Wziął szybki prysznic, ubrał się i zaczął wyciągać z bagażnika sprzęt wędkarski.
– A gdzie ty się wybierasz? – zapytałam zdziwiona, bo myślałam, że jak już się reanimuje, pójdziemy na kolację. Poprzedniego dnia wypatrzyłam w miasteczku kilka fajnych knajpek.
– Na ryby – odparł zadowolony. – Marcin mówi, że w nocy najlepiej biorą!
– Na jakie znowu ryby? Wynudziłam się przez ciebie cały dzień, bo leczyłeś kaca, a teraz chcesz się ulotnić?! Myślałam, że wyjdziemy razem do miasteczka coś zjeść – zdenerwowałam się.
– Oj, nie marudź… Zobaczysz, przyniosę okonie albo nawet szczupaka. Przecież przed wyjazdem obiecałem ci świeże ryby. Usmażymy je jutro na obiadek – cmoknął mnie w policzek i zniknął.
Było mi przykro, ale nie protestowałam. Nie chciałam awantury. Przecież przyjechaliśmy tu odpocząć, zrelaksować się, a nie kłócić. Poza tym w kobiecych poradnikach czytałam, że należy pozwalać mężom realizować pasje. Że to jeden z sekretów udanego związku. Postanowiłam więc mu pozwolić. Ten jeden raz... Niestety, na jednej wyprawie się nie skończyło. Następnego wieczoru Krzysiek znowu wybrał się na ryby. I jeszcze kolejnego. Właściwie się mijaliśmy. Wracał i kładł się do łóżka dokładnie wtedy, gdy ja już wstawałam, a potem przesypiał prawie cały dzień. Podejrzewam zresztą, że nad wodą raczą się czymś mocniejszym i dlatego jest w kółko nie do życia.
Owszem, przynosił ryby, nawet już oskrobane i wypatroszone, lecz przecież nie o to mi chodziło! Chciałam, żebyśmy spędzali czas razem… Tymczasem zauważyłam, że dla mojego męża liczą się tylko nowi znajomi i wędkowanie. Gadał o nich nawet wtedy, gdy smażyliśmy te nieszczęsne ryby na kolację. A potem, gdy już się najadł, zabierał sprzęt i szedł do nich. Na mnie praktycznie nie zwracał uwagi. Właściwie mogłoby mnie nie być. Gdy próbowałam mu powiedzieć, że bez niego się nudzę, że całe dnie i noce jestem całkiem sama, bo on albo śpi albo wędkuje – popatrzył na mnie zdziwiony.
– Kochanie, ale przecież możesz iść z nami. Zobaczysz, jakie to fajne – mówił.
– Przecież wiesz, że nienawidzę łowienia ryb! – zdenerwowałam się.
– No to idź na pomost, poopalaj się, poczytaj – zaproponował. – Jesteś mądrą dziewczynką, na pewno znajdziesz sobie coś ciekawego do roboty!
A potem odwrócił się na pięcie i sobie poszedł. Z bezsilności i złości chciało mi się płakać. Naprawdę, nie sądziłam, że mój mąż jest aż takim egoistą! Kolejnego dnia miałam już tego wszystkiego serdecznie dość. Inne pary świetnie się razem bawiły, a ja snułam się po okolicy sama, jak jakaś rozwódka. Gdy więc po kolacji Krzysiek znowu zaczął zbierać się do wyjścia na nocne połowy, nie wytrzymałam. Wyrwałam mu wędki z ręki i rzuciłam w kąt.
– Koniec tego dobrego! Nigdzie nie pójdziesz, rozumiesz? – wrzasnęłam, a jego zamurowało. – Od dziś spędzamy wakacje razem! Będziemy się kąpać w jeziorze, opalać się, spacerować, pływać na kajakach, jeździć na rowerach. A ryby oglądać tylko w knajpce przy rynku!
Przez chwilę patrzył na mnie zdumiony, a potem… O Boże, czego to ja się o sobie nie dowiedziałam! Że jestem samolubna, że wszystko musi być zawsze tak jak jak chcę, że on przez cały rok pracuje i chociaż w czasie wakacji chciałby porobić to, co naprawdę lubi, a ja mu nie pozwalam… I że nie zamierza leżeć ze mną na słońcu, bo go od tego głowa boli!
– Gdybym wiedział, że tak będzie, tobym w ogóle na ten urlop z tobą nie jechał! – wypalił na koniec.
– O, tu się zgadzam, ja też bym się nie narażała na takie coś! – odparowałam.
Wiadomo, co było dalej. Awantura na całego. Wygarnęliśmy sobie żale z całego chyba małżeństwa, a może nawet narzeczeństwa. Nasze wrzaski słychać było w całym ośrodku. Aż ludzie zaciekawieni z domków powychodzili, żeby zobaczyć, kto taki cyrk urządza. Ale wstyd! W pewnym momencie chciałam nawet spakować walizkę, wsiąść w samochód i wrócić do domu. Jednak za pobyt zapłaciliśmy z góry, a właściciel uprzedził, że nie zwraca pieniędzy… Więc niechętnie zostałam. Krzysiek zresztą też.
Teoretycznie wygrałam. Mój mąż do końca urlopu ani razu nie poszedł już na ryby. Lecz to zwycięstwo niewiele mi dało, bo do końca urlopu chodził naburmuszony i zły. Ja zresztą też nie miałam szampańskiego humoru. Nic mnie już nie cieszyło, nic mi się nie podobało. Pogodziliśmy się właściwie dopiero, gdy wróciliśmy do domu i codziennego kieratu. Może nie umiemy wypoczywać, a może coś źle zaplanowaliśmy? A miało być tak pięknie...