Z życia wzięte - prawdziwa historia o dyskretnej miłości

Z życia wzięte fot. Fotolia
Kuzynek myślał, że dzieli się ze mną największą męską tajemnicą. Tymczasem to ja byłem tym, który trzymał asa w rękawie
/ 05.06.2014 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia
Wiodę szczęśliwy żywot – skończyłem studia, mam satysfakcjonującą mnie, choć może niezbyt dobrze płatną pracę nauczyciela. Jedynym moim problemem są kobiety. Cała rodzina naciska, bym sobie „kogoś” wreszcie znalazł, a ja nie chcę znajdować „kogoś”, tylko dziewczynę, która będzie najbliższa mojego ideału. I wcale nie chodzi o urodę, choć wygląd też nie jest bez znaczenia.

Oni tego nie rozumieją. Część rodziny myśli, że jestem gejem, reszta – że nieudacznikiem. Za to mój cioteczny brat ma w sobie to „coś”, co przyciąga płeć przeciwną, jak pogłoski o Eldorado wabiły niegdyś poszukiwaczy złota. Adonisem może nie jest, lecz ma gadane, specyficzny styl i jest w stanie zainwestować w podryw więcej środków niż ja.

Miałem własne zdanie na temat tajemnicy jego sukcesów, ale pozostawałem w swej opinii odosobniony. Wszystkie ciotki go lubiły, szczypały w policzki jak ośmioletniego urwisa i nie mogły się go nachwalić. Mnie wytykano palcami i nazywano czarną owcą, bo zamiast rzucić wszystko i lecieć na podryw, wolałem poczytać książkę albo iść na spacer. A kuzyn bezczelnie przy wszystkich twierdził, że jestem „męski inaczej”. Irytujące i żenujące, ale niespecjalnie się tym przejmowałem, bo trafiał kulą w płot.

Bardziej mnie drażniło jego przekonanie o łączącej nas „braterskiej przyjaźni”, pomimo tych wszystkich jadowitych docinków, jakimi mnie częstował. Gdy mówił: „No ale się nie gniewasz, co?” – przytakiwałem i wracałem do lektury. Bo przecież nie będę się z pacanem wykłócał. Jeszcze by mnie zalał potokiem „no”. Czarek zdecydowanie nadużywał słówka „no”. Zaczynał od niego prawie każdą wypowiedź, jakby te dwie litery aktywowały jego przerdzewiałe sploty mózgowe. To dopiero mnie denerwowało. Bardziej niż wieczne: „Dziewczynę byś sobie znalazł!”.

Tego lata wreszcie nadarzyła się okazja, żeby dać kuzynkowi nauczkę… Pewnego dnia wpadł do nas do domu i krzyknął już od progu tym swoim tonem człowieka, którego wszyscy uwielbiają:
– No cześć, rodzinka!
– Cześć, Czarku – odpowiedziała mu moja mama z radością. Przecież zjawił się jej ukochany siostrzeniec i niedościgniony wzór dla jej syna niedojdy.
– Hej – bąknął ojciec i ze swoją gazetą uciekł do altanki; on jakoś za Czarkiem nie przepadał.
– Ja do Marcina – kuzynek przeniósł wzrok na mnie, jakby dopiero teraz zauważył, że też tu siedzę. – Wybywam nad morze na tydzień. Masz teraz wolne w szkole, więc pakuj kąpielówki, ciemne okulary i dobry humor, i lecimy polować na plażowe towary. Pannę byś w końcu znalazł – dorzucił na koniec z kpiącym uśmiechem, puszczając oko do mojej mamy.
– Właśnie – mama przyłączyła się do niego. – Może byś mi synową przyprowadził? Chcę się wnuków doczekać, zanim umrę.

Obdarzyłem ją wyjątkowo ponurym uśmiechem.
– Nie pomagasz mi, mamo.
– Synu, masz dwadzieścia siedem lat, czas najwyższy.
– Upierdliwi jak muchy w upalny dzień – wyrwało mi się.
Mogłem jechać i wynudzić się na plaży albo dać im się zajęczeć na śmierć. Wybrałem życie.

Następnego dnia, spakowany i gotowy, wsiadłem do samochodu Czarka i przez kilka długich godzin udawałem, że go słucham. Znudziły mnie jego baśnie już parę lat temu. Teraz znów z wyższością i głupim przekonaniem, że mu zazdroszczę, opowiadał o miłosnych podbojach, przygodach na jedną noc, bez których facet nie jest facetem. Ponieważ nie zwykłem nikomu niczego zazdrościć, wyłączyłem się. Na miejscu znaleźliśmy zakwaterowanie w jednym z domków do wynajęcia. Ot, mała, drewniana chatka, jakich pełno nad morzem.

Wieczorem naturalnie poszliśmy na imprezę. Zmierzchało, mrok dodawał twarzom obecnych tajemniczości, a dodatkowo rozmieszczone świece i pochodnie potęgowały baśniowy nastrój. Nie przepadam za takiego rodzaju spędami bez względu na atmosferę i z wytęsknieniem wyglądałem dogodnej okazji do ewakuacji – czyli momentu, gdy mniej więcej po czwartym drinku Czarek ruszy na podbój. Jeśli poprosiłbym barmana o wzmocnienie napitków, to nawet wcześniej, ale nie chciałem robić takich numerów.

Okazało się, że trzeba było, gdyż po mniej więcej trzech lufkach kuzynek uznał, że jako facet najbardziej obeznany w temacie powinien przybliżyć mi sztukę wyrywania lasek. Objął mnie ramieniem, niby po przyjacielsku, co mnie totalnie skrępowało, i rzekł przemądrzałym tonem gościa, który zwiedził cały świat i poznał każdą definicję szczęścia:
– No, a teraz, Marcinku, nauczę cię podejścia do bab.
– Skąd pewność, że nie umiem podchodzić? – warknąłem, jednak nie wyczuł sarkazmu.
– Zaufaj mi, Marcin, widziałem, jak się zachowujesz przy panienkach, i wstyd mi za ciebie. Atakujesz sztukę jak amator, gadasz z nią o pierdołach, koszmarne otwarcia… Nie tędy droga, jeśli chcesz zaciągnąć sztukę do łóżka.
– A może nie chcę?

Popatrzył na mnie, udając zdziwienie, i spytał:
– Ty naprawdę jesteś gejem?
– Nie, po prostu nie traktuję kobiet przedmiotowo.
– Głupku, tutaj nie chodzi o przedmiotowe traktowanie, tylko o wybór panny i wmówienie jej, że właśnie o tobie marzyła.
– Manipulacja. Już seks za pieniądze jest bardziej uczciwy.
– No co za debil – sarknął.
– Nieważne. Patrz na mistrza w akcji i pamiętaj: pierwsze wrażenie najważniejsze. Jeśli laska widzi pewnego siebie, eleganckiego kolesia, który zmierza w jej stronę, wie, że to samiec wart uwagi.
– Chyba że ten samiec rzuci jakimś kretyńskim hasełkiem.
– No, chcesz się uczyć czy nie? Skoro wolisz być singlem do końca życia, to możemy wracać – był ewidentnie oburzony.
Machnąłem ręką. Słuchałem jego bezcennych rad rodem z kursu uwodzenia do momentu, w którym rzucił rozkazująco:
– No, a teraz do boju!
Po czym popchnął mnie w stronę grupki dziewcząt.

Chichotały, dopóki się do nich nie zbliżyłem.
– Hej – powiedziałem.
– Yyy… cześć, hej – odpowiadały jedna przez drugą, nie bardzo wiedząc, co powinny robić. Odzyskałem rezon:
– Słuchajcie, mój kuzyn idiota wysłał mnie tu, żebym uwiódł jedną z was i zaciągnął do łóżka, ale nie mam ochoty na jego debilne wybryki, więc mam do was prośbę, a konkretnie do jednej z was. Może do ciebie? – uśmiechnąłem się do sympatycznej, niezbyt ładnej brunetki. – Jak masz na imię?
– Dagmara.
– Dagmaro, proszę cię, byś teraz z każdym moim kolejnym słowem wyglądała na coraz bardziej oburzoną, a kiedy skończę mówić, daj mi w pysk i krzyknij: „Ty świnio!”.
– Ty świnio! – wrzasnęła dziewczyna i zdzieliła mnie w twarz nieco mocniej, niż bym sobie życzył.

Ze skwaszoną miną wróciłem do Czarka, który skwitował mój podbój krótkim:
– No pierdoła, i tyle.
Chwilę potem zapalił się na widok blondwłosej, długonogiej piękności, która dumnym krokiem przemierzała parkiet w kierunku baru. Zdołał rzucić jedynie:
– Zaraz wracam.
I przepadł na dobre. Czym prędzej pognałem do domku.

Szaleństwo Czarka trwało kilka dni. O ile wiem, z Moniką spotykał się codziennie i spędzali ze sobą długie godziny. Chodzili po plaży, zbierali muszelki, oglądali zachody słońca. Jak to ujął: „Nudy, ale urabiam”. W zasadzie był zdumiony powolnym tempem znajomości, ale uparł się na tę dziewczynę – zdobycie jej traktował jako punkt honoru. Opór Moniki drażnił jego męską ambicję, złościł i frustrował. Po czterech dniach zdołał uzyskać jedynie całusa w policzek, a widać było po nim, że oczekiwał o wiele większej nagrody za swe starania.

Piątego dnia przyszedł do naszej kwatery z miną zbitego psa, klapnął zrezygnowany na kanapę i sięgnął po piwo, które jakimś cudem ostało się na stoliku.
– Miałeś nie wracać do wieczora – zauważyłem, odkładając książkę. – Co tam? Chcę, żebyś wiedział, że czekam na kogoś…
– Kazała mi spadać – odparł, jakby w ogóle mnie nie usłyszał.
– Tobie? Współczesnemu Rudolfowi Valentino? – nie mogłem sobie darować sarkazmu.
– Goń się. Ja się nie śmiałem, jak dostałeś w pysk – rzucił, a ja nie chciałem mu przypominać, że boki zrywał. – Ta blondyna… Powiedziała, że tylko się mną bawiła.

Usłyszeliśmy pukanie.
– Proszę! – powiedziałem. Drzwi stanęły otworem, a do pokoju wkroczyła anielica, za którą Czarek biegał przez ostanie dni. Wyglądała jak zwykle cudnie. Podszedłem do niej i pocałowałem ją w usta, namiętnie, ale bez przesady. Nie byliśmy sami. Kuzynkowi szczęka opadła, a powieki rozwarły się tak szeroko, że mało brakowało, a by mu oczy wypadły. Nie był w stanie wydusić słowa, więc go wyręczyłem:
– To Monika, moja dziewczyna. Jesteśmy ze sobą od pół roku. Nie obnoszę się z tym, nie przechwalam, bo rodzinka zaraz by ślub zaczęła planować. Miłość to nie morda polityka, nie plakatuje się nią całego miasta.
– Jak to? – wydukał Czarek.
– A tak to. Jeżeli uważasz kogoś za idiotę, to nie znaczy, że ten ktoś naprawdę jest idiotą – odparłem ze złośliwym uśmiechem. – To nie tak, że nie umiem znaleźć sobie dziewczyny albo nie chcę. Po prostu jak poznam kogoś wartościowego, nie trąbię o tym na prawo i lewo. Teraz ja ci udzielę rady. Kobiety to nie towar, który kupujesz, a potem wyrzucasz albo wymieniasz na inny. Kobiety są jak kwiaty, które trzeba pielęgnować, a nie zrywać jeden po drugim. Możesz zniszczyć w ten sposób cały ogród, tracąc szansę na wartościowy owoc. Rozumiesz? – nie byłem pewny, czy nie przesadziłem z metaforami. – Miłości tak nie znajdziesz. Dobrej żony tym bardziej. Nie chcesz? Twoja sprawa. Tylko po co ci ten harem? Żeby czuć się męsko? To kiepsko z tobą. Prawdziwym facetom wystarczy jedna kobieta. A co do twoich rad w kwestii uwodzenia… Monika opowiedziała mi to i owo.
– Na swoje gadki – wtrąciła moja dziewczyna – możesz wyrwać łatwe panny na imprezie w remizie, a nie szanującą się kobietę.

Wyszliśmy. Za godzinę mieliśmy pociąg. Wolałem nie wracać z kuzynem, by dać mu czas na przemyślenia. Powinien się zastanowić, kto tu komu dał szkołę. Tylko od niego zależało, czy po tej nauczce obrazi się i przestanie do mnie odzywać, czy zmieni swoje postępowanie i stanie się facetem równie szczęśliwym w związku jak ja.

Marcin

Redakcja poleca

REKLAMA