W połowie lat osiemdziesiątych siedziałem w jednej celi z niejakim „Sępem”. Trzeba przyznać, że pseudonim w pełni oddawał fizjonomię tego człowieka, kto ogląda filmy przyrodnicze, wie, jak wygląda skrzydlaty padlinożerca – wybitnie mało atrakcyjny osobnik. A jednak „Sęp”, mimo chrystusowego wieku, wrednego charakteru i podłej aparycji miał niezliczone zastępy wielbicielek.
Nie żartuję, facet przerzucał korespondencję, która do niego przychodziła. Odpisywał tylko laskom, które przesyłały swoje zdjęcia. Rzecz jasna, fotografia musiała być przez niego zaakceptowana, interesowały go tylko młode i ładne dziewczyny.
Słowo daję, nie rozumiałem, co jest z tymi kobietami… Czy na zewnątrz wszyscy normalni faceci już powymierali, żeby szukać miłości życia za więziennym murem?! Trzeba mieć coś nie tak z głową, żeby wchodzić w takie „romanse!”
A co szkodzi spróbować, może i mnie się uda?
– Napisz i ty do działu ogłoszeń, Rafał – zachęcał „Sęp”, z obleśnym uśmiechem, rzucając mi jedną ze swoich gazetek. – Niedługo wychodzisz z pudła i gdzie się podziejesz w tym okrutnym świecie? Czeka ktoś na ciebie?
Nigdy nie miałem szczęścia do kobiet. Za sobą zostawiłem dwa nieudane związki i przynajmniej jedno dziecko. Gdybym miał wierzyć w to, co powtarzała aż do śmierci moja matka, miałem dar do przyciągania świrniętych dziewczyn i to mnie gubiło. Trochę prawdy pewnie w tym było, ale przecież każdy szuka w swoim środowisku, a ja za niewinność nie trafiłem do „puszki”…
W tamtym czasie czułem jednak, że mam już dość takiego życia. Często myślałem o tym, jakby to było poznać normalną, miłą osobę płci przeciwnej, może nawet założyć rodzinę, bo czemu nie? Trzydzieści lat minęło jak chwila i niewiele udało mi się do tej pory dokonać. Tylko czy mam szansę na to, by jakaś wartościowa kobieta zwróciła na mnie uwagę? Okazało się, że tak.
Odpowiedź na ogłoszenie przyszła po trzech dniach od ukazania się gazety! Weronika miała dwadzieścia dwa lata, za sobą nieudany związek, złamane serce i wrażenie, że mogłaby dać światu znacznie więcej niż do tej pory. Nadal wierzyła w tę jedną, jedyną miłość i, mimo dotkliwej porażki w życiu, gotowa była zaryzykować. „Nie oczekuj zbyt dużo – pisała. – Być może nawet nie odpiszę na twój list, ale co szkodzi spróbować?”.
Wydawała się szczera i chyba to mnie ujęło. W więzieniu nie ma się przed kim wygadać, musi człowiek grać twardziela i udawać, że nie ma w sobie ani krzty wyższych uczuć, a przecież wszyscy tu za czymś tęsknimy: jeden za dziećmi, drugi za seksem, a ja chyba za prawdziwą miłością, za rozgwieżdżonym niebem, kubkiem kakao w łóżku… Miałbym o tym opowiadać „Sępowi” z celi?!
Napisałem do Weroniki o wszystkim, o czym milczałem od lat. Obawiałem się, czy sama objętość listu nie przerazi dziewczyny tak, że da sobie spokój z dalszą korespondencją, ale nie, odpowiedziała, i to dość szybko.
Pisała, że wzruszyła ją moja otwartość, że w niektórych, fundamentalnych dla niej kwestiach, mamy identyczne zdanie. Jednym słowem, rozpoznała we mnie pokrewną duszę. Dopytywała o warunki w więzieniu i o to, kiedy wyjdę na wolność. Dostałem też od niej zdjęcie i nawet „Sęp”, którego bystrym oczom nic nie było w stanie umknąć, stwierdził, że trafiła mi się „niezła sztuka”, po czym dodał, że głupi ma zawsze szczęście.
Mądry się znalazł, przez dwa lata nie widziałem go z książką w ręce! Na list, ma się rozumieć, natychmiast odpisałem, i tak zaczęła się nasza korespondencyjna przyjaźń, która z czasem przerodziła się w coś więcej, w coś, co wydawało mi się bliskie miłości.
Weronika pisała, że tęskni i niecierpliwie czeka na nasze spotkanie. Nie chciała jednak mnie odwiedzać w więzieniu, bo czuła, że to miejsce przygnębiłoby ją, poza tym, stałoby się za bardzo częścią naszej historii, zamiast być tylko jej prologiem… Takie tam dziewczyńskie czary. Koniec końców ustaliliśmy, że zobaczymy się dopiero, kiedy skończę odsiadywać wyrok.
Wydawało się, że w końcu los uśmiechnął się do mnie
Gdyby żyła moja mama, pewnie by się ucieszyła, choć to ona zapewniała mnie, że nie znajdę nigdy porządnej dziewczyny… Odliczałem dni do wyjścia z pudła, a im było ich mniej, tym bardziej się wlokły. W końcu jednak nadszedł ten, w którym stalowa furtka w wysokim murze uchyliła się przede mną, otwierając drogę do wolnego życia.
Na więziennym parkingu czekała na mnie Weronika. Stała oparta o zieloną taksówkę i nerwowo skubała brzeg czerwonej bluzeczki. Była taka wytworna i elegancka, że przez chwilę ogarnęły mnie wątpliwości: „Czego taka dziewczyna mogła spodziewać się po zwykłym kryminaliście? Czym mogłem jej zaimponować?”.
Zwolniłem kroku i miałem ochotę zrobić w tył zwrot, kiedy nasze oczy się spotkały i twarz Weroniki rozjaśnił uśmiech. Cieszyła się z mojego widoku, nie do wiary. Od tego uśmiechu zmiękły mi nogi i serce. Podszedłem do niej i niepewnie wyciągnąłem dłoń, by się przywitać. Uścisnęła mi rękę, po czym wspięła się na palce i nieśmiało pocałowała mój świeżo ogolony policzek.
Roześmialiśmy się oboje i atmosfera od razu zrobiła się swobodniejsza. Wydawało mi się, że spotkałem anioła…
– Gdzie mam cię podwieźć? – spytała, wskazując na samochód, przy którym staliśmy. Taksiarz obojętnie ćmił papierosa, wydmuchując dym przez uchylone okno. Jemu było wszystko jedno, licznik i tak tykał, a ja przez chwilę zastanawiałem się, dokąd właściwie miałby mnie podwieźć?
Nikt, poza Weroniką, nie czekał na mnie w tym świecie. Nie chciałem się zwalić na głowę siostrze, która mieszkała gdzieś na Śląsku, z dwójką dzieciaków, mężem pijakiem – i ledwo wiązała koniec z końcem. To byłoby nie w porządku.
– W takim razie jedziemy nad morze – dziewczyna klasnęła w ręce. – Przyda ci się trochę słońca i miłości.
No odlot, słowo daję! Dopiero opuściłem mury więzienia, a tu anioł o długich, zgrabnych nogach i przepięknym, jędrnym biuście, proponuje mi darmową wycieczkę na wybrzeże i gratis dorzuca odrobinę seksu.
Czy można odmówić aniołowi?
Wgramoliłem się więc na tylne siedzenie tuż obok młodej i obłędnie atrakcyjnej dziewczyny, a ona pochyliła się w stronę kierowcy i spytała swobodnie.
– Do Sopotu pan dojedzie?
Taksiarz odwrócił głowę w naszą stronę, marszcząc brwi, ale na widok pliku zielonych banknotów w ręku Weroniki, skinął tylko głową.
„Dolary? Skąd ona miała taką kupę pieniędzy?”. Dziewczyna zauważyła moją konsternację, i chowając niedbale banknoty do torebki, szepnęła mi na ucho:
– Tata jest „szychą” i lubi mnie rozpieszczać. Nie pisałam ci?
– Ojoj – wystraszyłem się. – A kim dokładnie jest szanowny tatuś?
– Powiedzmy, że cinkciarzem numer jeden w województwie.
Znaczy się, szanowny tatuś handlował walutą pod jakimś peweksem. No, ja cię przepraszam, a kiedyś myślałem, że zgarniam niezłą dolę ze swej złodziejskiej profesji! Mieliśmy przed sobą jakieś trzysta, może czterysta kilometrów. Mijaliśmy szare, odrapane miasteczka, beznadziejnie zapuszczone wsie – i mieliśmy to wszystko głęboko gdzieś. Przynajmniej chwilowo należeliśmy do kasty, której nie dotyczyły kolejki przed sklepami czy tłok w autobusie.
Na obiad mieliśmy schabowego, a nie placki ziemniaczane, jak reszta mieszkańców tego nieszczęsnego kraju. W powszechnym braku wszystkiego mogliśmy mieć, co dusza zapragnie, a wszystko za sprawą zielonych banknotów, które Weronika trzymała w torebce. Dolar rządził!
Do Sopotu zdążyliśmy dotrzeć, zanim słońce zaszło za błękitną wodę. Obejrzeliśmy sobie zachód z ławki na molo, popijając Johnniego Walkera, zakupionego w pobliskim peweksie. Weronika przytulała się do mnie, szukając osłony przed chłodnym wiatrem wiejącym od morza, a jej młode prężne ciało budziło we mnie narastające pożądanie.
Nadeszła pora, aby zaklepać sobie na noc jakieś prycze. Skłaniałem się do wynajęcia prywatnej kwatery, gdzie można by zachować jaką taką anonimowość i intymność, ale Weronika upatrzyła już dla nas odpowiednie lokum.
– Grand Hotel, zwariowałaś?!
– Przecież mamy pieniądze – przekonywała między jednym pocałunkiem a drugim. – Raz się żyje. Proszę… Teraz tworzymy wspomnienia na resztę życia, Rafi.
O rany, jak ona całowała! Było mi wszystko jedno, gdzie wylądujemy, byle było tam wygodne łóżko. W „Grand Hotelu” takie posiadali, a za dodatkową opłatą przymknęli nawet oko na fakt, że Weronika nie miała żadnych dokumentów. Wystarczyły nasze nazwiska i mój dowód osobisty.
To nie partia rządziła w tym kraju, ale dolar amerykański
Pokój może nie wart był kasy, jaką za niego zapłaciliśmy, ale po więziennej celi wydawał mi się szczytem luksusu. Skierowałem się od razu do wyłożonej kafelkami, jasnej i pachnącej łazienki, żeby wziąć prysznic i jak najszybciej zabrać się do spraw, za którymi tęskniłem w pudle.
Weronika stwierdziła, że wyskoczy jeszcze na dół i kupi coś do picia. Nie widziałem w tym sensu, bo obydwoje byliśmy już nieźle wstawieni, ale nie sprzeciwiałem się jej zachciankom. Zaczynałem się przyzwyczajać, że ciężko za nią nadążyć i nawet mi się to podobało. Cieszyłem się więc ciepłym prysznicem i olbrzymią erekcją, oczekując wymarzonego spełnienia. Niestety, moja dziewczyna dość długo nie wracała.
Zdążyłem się wykąpać i wskoczyć do czyściutkiej pościeli, i kiedy już zaczynałem się martwić marniejącym w oczach wzwodem, Weronika wróciła, niosąc w ręce nową butelkę whisky.
– A to świsnęłam dla ciebie – powiedziała, wręczając mi ciemne, lustrzane okulary. Potem pociągnęła spory łyk z napoczętej już flaszki i chwiejnym krokiem ruszyła do łazienki.
To były fajne okulary i dość szykowne, zwłaszcza jak na tamte czasy, ale i tak nie mogłem zrozumieć, po co je ukradła, mając tyle kasy.
– Dla sportu! – krzyknęła spod prysznica. – Chciałam zobaczyć, jak to jest!
Nie byłem jej ojcem, żeby prawić morały. Poza tym ktoś, kto siedział oskarżony o kradzież, nie miał prawa pouczać innych o zasadach moralności. Zwisało mi to zresztą, byłem napalony jak nastolatek i myślałem tylko o zaspokojeniu swojego pożądania.
Niestety, Weronika przeholowała z ilością wypitego alkoholu i zamiast spędzić noc w łóżku, została w łazience, wymiotując od czasu do czasu do muszli klozetowej. Nad ranem poczuła się na tyle pewnie, żeby się położyć obok mnie, ale ja byłem już spełniony, zresztą i ona zaraz twardo zasnęła. Obudziłem się w momencie, kiedy do naszego, wydawać by się mogło, zamkniętego pokoju, weszło czterech mężczyzn.
Jednego z nich widziałem poprzedniego wieczoru w holu głównym. Siedział na fotelu obok recepcji, czytając „Trybunę Ludu”. Rzucił mi się w oczy, bo na kilometr jechało od niego tajniakiem. Teraz przyprowadził ze sobą dwóch kolegów z resortu, którzy od wejścia rzucili się na mnie, wykręcając fachowo ręce i waląc dla przyjemności po nerkach.
I tak oto znów trafiłem za kratki…
Obudzona szamotaniem Weronika, usiadła na łóżku, krzycząc:
– Ratunku!
– Spokojnie, rybko – odezwał się szykowny mężczyzna stojący pod ścianą.
– Tatuś! – krzyknęła z ulgą, zrywając się w samej tylko koszulce z łóżka i rzucając się na szyję eleganckiemu kolesiowi. – Tak się bałam! Zabierz mnie do domu.
Wykręciłem głowę, żeby spojrzeć na tę scenę, bo nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę. Weronika szlochała w objęciach ojca, jakby właśnie uwolnił ją ze strasznej opresji. Daję słowo, trafiła mi się artystka pierwsza klasa.
– Jak mogłaś nam to znowu zrobić? I to w maturalnej klasie? – dociekał tatuś.
– Matka włosy rwie z głowy przez ciebie. Nie wspominam o oszczędnościach, które też gdzieś się zawieruszyły.
– To wszystko jego wina – wskazała palcem w moją stronę. – On mnie namówił na kradzież i… – rozpłakała się na dobre. – Oj, tatusiu...
– Już dobrze, córeczko – głaskał ją po włosach. – Wszystko będzie dobrze.
Odwrócił się w moją stronę i posłał mi mordercze spojrzenie.
– A ty, szumowino, nieprędko wyjdziesz na wolność. Uwiedzenie nieletniej, posiadanie waluty i ten, no…
– Kradzież, towarzyszu pierwszy sekretarzu – podpowiedział usłużnie hotelowy kapuś, podnosząc z szafki okulary, które dostałem od Weroniki.
A więc tatuś okazał się być partyjną szyszką, a nie cinkciarzem… „No to wdepnąłem w niezłe gówno” – pomyślałem, a ubek stojący za mną, jakby na potwierdzenie, przyłożył mi jeszcze raz w nerki. Towarzysz sekretarz wyprowadził swoją łkającą córkę z pokoju i daję słowo, widziałem, jak wychodząc, puściła do mnie oko spod ramienia troskliwego rodzica!
I tak się skończył ten romans. Rozprawa odbyła się stosunkowo szybko, ale nie było zarzutu o uwiedzenie nieletniej. Kradzież, posiadanie waluty i opinia recydywisty wystarczyły, żebym dostał jeszcze parę lat odsiadki.
Miesiąc później zobaczyłem się na spacerniaku ze swym starym przyjacielem, „Sępem”.
– Przynajmniej pobzykałeś, chłopie – pocieszał mnie. Nie wyprowadzałem go z błędu, bo miałby mnie za frajera do potęgi.
„Sęp” na pocieszenie chciał mi dać adres do fajnej laski, z którą nie miał czasu korespondować, ale odmówiłem stanowczo. Dość miałem romansów. Matka mogła mieć rację, twierdząc, że przyciągam tylko świrnięte dziewczyny. Po co ryzykować.
Zobacz więcej kryminalnych historii:
„Żona mojego brata podtruwała go bromkiem, żeby nie namawiał jej na seks. O mały włos chłopa nie zabiła!”
„Tajemniczy mściciel odebrał życie gwałcicielowi i mordercy dziewczynek. Okazało się, że sprawca miał bardzo solidny motyw”
„Byłam zakochana w Szymonie. Kiedy na jaw wyszły jego romanse, namówiłam kolegę by doprowadził do jego śmierci”