„Wyprawka szkolna kosztowała mnie wiele nerwów i pieniędzy. Ogołociłam konto, żeby zadowolić dzieci”

zdenerwowana kobieta zakupy fot. Adobe Stock, Sheremetio
„Potem było tylko gorzej. Wybieranie okładek zeszytów, bo wiadomo, że to okładka jest najważniejsza. Wymiana tych, co już znalazły się w koszyku, bo te okładki są jednak ładniejsze. Następnie wymiana tych wymienionych, bo owszem, okładka ładniejsza, ale zeszyt jest w linie, a miał być w kratkę”.
/ 07.09.2023 08:44
zdenerwowana kobieta zakupy fot. Adobe Stock, Sheremetio

Co roku to samo, jak to w życiu. Przygotowania do nowego roku szkolnego to spore wyzwanie, zwłaszcza kiedy ma się kilkoro dzieci.

Najpierw byłam sfrustrowana, ale teraz, gdy widzę, jak dzieciaki cieszy powrót do szkoły… No, to ja cieszę się razem z nimi.

Wszystko na mojej głowie

Mam trójkę dzieci, a od tego roku każde z nich miało rozpocząć rok szkolny. Najstarsza, Monika, w liceum, i to było wydarzenie w życiu naszej rodziny. Kolejny etap nauki. Darek szedł do piątej klasy, a Zosia – do pierwszej. Oczywiście byliśmy wzruszeni, że cała nasza trójeczka będzie edukowana w prawdziwej szkole (bo zerówka dla Zosi nie była prawdziwą szkołą), ale zarazem spadł na mnie obowiązek wyposażenia wszystkich pociech w to, co potrzebne na pierwszego września.

Kiedy dzieciaki wręczyły mi listy potrzebnych artykułów, przysięgam, że zaczęła mi drżeć powieka. Lista podręczników Moniki dziwnie wydłużyła się po ósmej klasie, a te językowe podręczniki to wymyślał chyba złośliwy nauczyciel, bo podobno nigdzie nie były dostępne.

U młodszych najgorsze dla kieszeni okazały się przybory do rysowania i kolorowania. Te wszystkie kredki… Koniecznie cztery różne rodzaje, bo ołówkowe, woskowe, pastele olejne i bambino, gdyż – jak powszechnie wiadomo – dziecko siedmioletnie musi poznawać szesnaście różnych technik rysowania kredkami, gdy maluje te swoje głowonogi. Dalej bibuły, flamastry, gumki i temperówki, bloki papierów białych, czarnych, kolorowych, samoprzylepnych, holograficznych… Co to miało być: koncert życzeń niespełnionego artysty?

Z roku na rok to wszystko, co podpadało pod hasło „niezbędne”, jakoś pęczniało.  Zadzwoniłam do sąsiadki, której córka chodziła do jednej klasy z Darkiem.

– Tobie też się wydaje, że to jakaś przesada? – zapytałam poirytowana.

– Ja wyciągnęłam wino z barku, jak córcia przyniosła epistołę ze szkoły. Już widzę te bitwy o ostatni cyrkiel. Jak o karpia w Wigilię w dyskoncie…

– Przecież im to nie będzie potrzebne tak od razu. Nie można jakoś tego… nie wiem, dawkować przez rok?

– Niby tak, ale przynieść i zostawić w szufladzie muszą na początku roku, żeby potem pół klasy nie zapominało, co trzeba mieć na zajęcia. Co ty się tak dziwisz? – westchnęła. – Z choinki się urwałaś? Jak świat światem, taką listę rodzice dostawali i musieli zorganizować. Pamiętam, że moi niemal płakali, jak nadchodził wrzesień, bo była nas w domu wesoła czwórka. Tobie też nie zazdroszczę.

Zawiesiła na chwilę głos, po czym kontynuowała.

– Aha, i pamiętaj, żeby złożyć wniosek o trzysta plus na wyprawkę dla dziecka, niby do listopada masz czas, ale im wcześniej złożysz, tym wcześniej dostaniesz kasę na konto. Będzie jak znalazł na komitety rodzicielskie, ubezpieczenia albo…

– Albo buty i kurtki – westchnęłam. – Nie rozciągają się jak skarpety.

– Fakt. Dzieciaki rosną latem na potęgę i akurat na jesień potrzebują też nowych ciuchów i obuwia. Miłego września! – zachichotała.

Pieniądze z konta znikały

Mnie nie było do śmiechu. Cała kampania przedwrześniowa spadnie na mnie. Mój mąż miał akurat ciąg szkoleń i delegacji, więc nie chciałam obciążać go jeszcze kupowaniem zeszytów. Zaczęłam myśleć, planować i główkować. W ramach pomocy naukowej też nalałam sobie kieliszek wina.

W końcu stwierdziłam, że podręczniki dla najstarszej zamówię w księgarni internetowej – bez stania w kolejce, bez biegania po sklepie, bez błagania o wymianę książki, bo kupiłam nie tę, co trzeba. Prosto, wygodnie, szybko i załatwione.

– Kochanie, coś ty kupowała ostatnio za prawie tysiąc złotych? – telefon od męża wytrącił mnie z samozadowolenia wywołanego tym, że jedno zadanie przedszkolne zostało zrealizowane.

– Podręczniki dla Moni – odparłam zgodnie z prawdą, choć starałam się ten fakt wyprzeć z pamięci.

Kiedy zobaczyłam podsumowanie, spojrzałam na córkę, a ona wzruszyła ramionami i stwierdziła, że mam na nią tak nie patrzeć, bo to my, nie ona, uparliśmy się, żeby kontynuowała naukę w najlepszym liceum.

– Za tyle kasy? Czy edukacja w szkołach państwowych nie jest przypadkiem w tym kraju darmowa?

– Podobno, kochanie. Wypij kieliszek wina. Mnie trochę pomogło. Już wiem, dlaczego moi rodzice zawsze bali się września. A jeszcze trzeba poczekać, aż łacinnik wyznaczy podręcznik, bo coś się miało zmieniać i nie przekazali tytułu – ostrzegłam męża.

– Jeszcze coś będzie? – w jego głosie zadźwięczały rozpaczliwe tony.

– Biol-chem rządzi się swoimi prawami. Trzeba się cieszyć, że dostała się do tego liceum.

– Ależ ja się cieszę, bardzo się cieszę, ja wręcz skaczę z radości, tylko… czy nie moglibyśmy się radować trochę taniej?

– Może w takim razie spróbujesz zaoszczędzić i ty z nimi pojedziesz po zeszyty, plecaki, piórniki i całą masę pierdół, jak wrócisz z delegacji

– Kocham cię, muszę kończyć, pa!

Wcale mu się nie dziwiłam. Też wolałabym wyjechać gdzieś w delegację i szkolić jakichś korpoludków, niż użerać się z zadaniem zaopatrzenia potomstwa w przybory szkolne…

Wyprawa do sklepu była tragedią

Wreszcie stanęłam u progu wielkiej hali hipermarketu, w której zamierzałam kupić za jednym zamachem wszystko to, co miałam zapisane na trzech kartkach wielkości mapy wszechświata.

– Mamo, mamo, chcę ten plecak z jednorożcem!!! – Zośka podbiegła do półki i chwyciła różowy plecaczek z koniem, któremu grafik (płaczący, gdy to projektował) dokleił złoty róg. – Kupisz mi? Kupisz?

– Tu są same dziadowskie rzeczy. I dla dzieci. A ja idę do liceum – przypomniała mi naburmuszona Monika, gdy tylko rzuciła okiem na asortyment sklepu, czyli wielki regał obwieszony plecakami.

Jak dla mnie problem stanowił nadmiar towaru do wyboru, no ale co ja tam wiem. Z Darkiem kłopot był najmniejszy – u niego nadal rządziło zamiłowanie do wojskowych wzorów i po dwóch minutach miałam w koszyku plecak, piórnik i worek na buty „w kamuflaż”, jak gdyby mój jedyny syn przygotowywał się do wyjazdu na misję w Afganistanie. Ale że akcja przebiegła szybko i bezboleśnie, nie protestowałam.

Zośka w końcu dostała jednorożca z zezem i skompletowała do tego równie słodki, brokatowy i błyszczący piórnik plus worek. Z Moniką szło najgorzej, ale w końcu i ona znalazła coś w odpowiednim odcieniu czerni, w sam raz dla świeżo upieczonej licealistki.

Potem było tylko gorzej. Wybieranie okładek zeszytów, bo przecież wiadomo, że to okładka jest najważniejsza. Wymiana tych, co już znalazły się w koszyku, bo te okładki są jednak ładniejsze. Następnie wymiana tych wymienionych, bo owszem, okładka ładniejsza, ale zeszyt jest w linie, a miał być w kratkę.

Dalej te wszystkie gumki, które ścierają jednakowo, ale każda ma inny obrazek na owijce, te długopisy, żelpeny, pastele, bibuły w trzech rodzajach, zakreślacze, pięć rodzajów kredek, flamastry, farby w tubkach i guziczkach, bloki do rysowania, do malowania i do wycinania… Ratunku!

Naprawdę, chciałam to jakoś ograniczyć. Tupnąć nogą, że cisza, spokój, ja decyduję! Bierzemy zeszyty pierwsze z brzegu, gumki jakiekolwiek, a obrazkiem z opakowania flamastrów nie będzie się wszak rysować, więc może być byle jaki, ale… nie tupnęłam.

Zobaczyłam bowiem, że im autentycznie zależy. Że naprawdę chcą mieć w tej szkole przedmioty, które się im podobają i którymi będą się mogli pochwalić przed kolegami. Że tu nie chodzi o zezowatego jednorożca, tylko o to, że on będzie „chodził” z Zosią codziennie (oby!) do szkoły. Nawet Monika, mimo nastolatkowego focha na pełen etat i mimo obaw co do nowego etapu, w który wchodziła, nie mogła się go już doczekać. Nie chciałam im tego zepsuć.

Pozwoliłam więc wybierać i przebierać do woli, i cieszyć się każdą, najmniejszą nawet rzeczą. W końcu te gumki i zeszyty nie mnie będą towarzyszyć. Wreszcie mieliśmy (chyba) wszystko – od plecaków, bidonów i pudełek śniadaniowych, przez plastyczną wyprawkę i długopisy, po pióro dla Zosi.

A ja pod koniec tych gromadnych zakupów już nie ogarniałam rzeczywistości. Nie docierało do mnie, co mówią moje dzieci, czego chcą, co by wymieniły i czego z listy nie udało się kupić, więc trzeba będzie poszukać gdzie indziej. Chciałam do domu. Pod koc. Z pudełkiem czekoladek z nadzieniem miętowym. I tam sobie cichutko popłakać.

– Czy mają państwo jakieś bony do szpitala psychiatrycznego? Dla rodziców po tych zakupach? – spytałam kasjerkę, gdy zobaczyłam kwotę na rachunku. – Albo butelkę wina? Choć czekoladę na pocieszenie? – żebrałam.

– Przekażę sugestię szefostwu. Chyba powinniśmy mieć, bo nie jest pani pierwszą osobą, która o to pyta. Ani pewnie ostatnią…

Kiedy Andrzej zadzwonił wieczorem, by z nami pogadać, nawet nie skomentował kwoty, która zniknęła z konta. Po prostu powiedział, że mnie kocha i że za rok to on wybierze się na przedszkolne zakupy. Nie miałam siły odpowiedzieć, że to doceniam i na pewno skorzystam.

A za dwa lata, kiedy przyjdzie znowu moja kolej na wyprawę do sklepu po wyprawkę, przygotuję jakiś plan. Dużo lepszy niż w tym roku.
Godny prawdziwego stratega. Mam na to sporo czasu. A teraz zjem jeszcze jedną czekoladkę…

Czytaj także:
„Na wyprawkę szkolną wydaliśmy fortunę... w błoto! Do końca miesiąca mam gryźć piach, bo dyrektorka zrobiła z nas idiotów”
„Na wesele wydaliśmy 150 tysięcy, a od gości dostaliśmy w kopertach jakieś ochłapy. Żegnaj podróż na Bali, witajcie Suwałki”
„Nie wiedziałam, jak długo jeszcze pożyję. Wydałam wszystkie oszczędności na podróż marzeń. Zrobiłabym to jeszcze raz”

Redakcja poleca

REKLAMA