„Wyhodowałam pasożyta, który poza piciem piwa, nie robił nic. Naiwna myślałam, że może chociaż dla dzieci mąż się zmieni”

Kobieta, która ma męża lenia fot. Adobe Stock, WavebreakMediaMicro
„Kiedyś wierzyłam w miłość po grób, no i zapłaciłam za swoją naiwność. Zęby zaciskałam tak mocno, że aż trzeszczały. Policzki płonęły mi z gniewu i wstydu. Na niego i za niego, że jest tak beznadziejnym mężem, ojcem, facetem”.
/ 26.11.2021 12:13
Kobieta, która ma męża lenia fot. Adobe Stock, WavebreakMediaMicro

 Wyszłam za mąż, kiedy miałam raptem dziewiętnaście lat. Byłam młoda, szczęśliwa, zakochana, pełna nadziei na przyszłość i… głupia. Pierwsze rozczarowania pojawiły się zaraz po ślubie, kiedy to radośnie oczekiwane wspólne życie stało się faktem i zaczęła się szarość dnia codziennego. Tyrałam jako fryzjerka od rana do wieczora, chcąc jak najszybciej zarobić tyle, żeby coś odłożyć. Wracałam do domu zmęczona jak pies po polowaniu, a mój mąż z reguły witał mnie z poziomu kanapy, popijając piwko i oglądając sport. A kiedy w weekend chciałam spędzić czas razem z nim, zwykle coś mu „wypadało”, najczęściej wyjazd na mecz.

– No muszę tam jechać, to bardzo ważne spotkanie… Wiesz przecież, że nie mogę go opuścić, kibicuję im od małego… Jeździłem na ich mecze od zawsze… Obiecałem kolegom, że dziś będę… To przecież spotkanie z przyjaciółmi… – i tak dalej, w ten deseń.

Więc ustępowałam, żeby go nie ograniczyć, by nie żałował, że się ze mną ożenił tak wcześnie, bo przecież zasługiwał na odrobinę rozrywki po całym tygodniu pracy. A potem to ja żałowałam, bo zwykle kończyło się tak, że wracał późno w nocy pijany jak bela i jeszcze pod oknem ryczał z kumplami klubowe piosenki na pożegnanie. Ostatecznie porzuciłam jakiekolwiek plany dotyczące wspólnego spędzania czasu. Nie, to nie. Ja też miałam z kim się relaksować. Zaprzyjaźniałam się z dwiema sąsiadkami i wkrótce stało się tradycją, że kiedy Krzysiek wyjeżdżał na mecz albo wychodził gdzieś z kolegami, ja raczyłam się wraz z nimi kawką albo winkiem. Przy okazji plotkowałyśmy i zwierzałyśmy się sobie.

– Ja też byłam głupia i myślałam, że po ślubie będzie jak przed ślubem – mówiła Kaśka. – Zróbcie sobie dziecko. Dzieci zawsze cementują związek…

– Akurat! – prychała Marta. – Spójrz na Tośkę spod dwudziestki. Chmara dzieciaków, a jej stary gdzie? Chla na budowach, wraca, Tośce brzuch robi i znowu wyjeżdża. Ładny mi związek.

– A ile lat są już razem? – Kaśka nie dawała za wygraną. – Chyba ze dwadzieścia! I jeszcze jej nie zdradził.

– A która by chciała takiego opoja?

Uśmiechałam się, słuchając ich sporów, ale zarazem coś mroziło mnie od środka. Nie tak wyobrażałam sobie swoje życie. Cały dzień poza domem, wieczorem powrót, nużąca, bo wciąż taka sama gadka szmatka o niczym, potem spać, a od rana powtórka. Może faktycznie powinniśmy pomyśleć o dziecku? Do tej pory nie brałam tego pod uwagę, bo widziałam nasze maluchy biegające po trawniku przed naszym własnym domkiem, a nie po wysłużonym placu zabaw, wspólnym dla całego bloku, w którym wynajmowaliśmy dwupokojowe mieszkanko, bo trzeba oszczędzać i odkładać. No ale możemy się nie doczekać…

Nawet dzieci nic nie dały

Urodziły się nam bliźniaki, dwóch chłopaków. Myślałam, że Krzysiek oszaleje z radości i spuchnie z dumy. Nie wiem, może się cieszył, może czuł dumę, ale nie na tyle długo, by się zaangażować w opiekę. Wszystkie obowiązki spadły na mnie, a on – standard – kanapa, piwo, koledzy i mecze. Byłam umęczona do granic wytrzymałości, bo nie chciałam zrezygnować z pracy i cały czas tylko siedzieć przy dzieciach. Kiedy tylko mogłam, oddawałam bliźniaki pod opiekę przyjaciółek-sąsiadek i pędziłam do zakładu, by robić fryzury umówionym klientkom. Pewnie, że próbowałam zmusić męża do pomocy, ale prędzej bym nauczyła rybę tańczyć.

– Posiedzisz z nimi godzinę, może półtorej. Mam klientkę, to tylko cięcie i ułożenie, nie potrwa długo. Pobawisz się z nimi trochę, włączysz jakąś bajkę…

– Nie dam rady – burczał, jakbym mu kazała szczyty górskie zdobywać. – Zmęczony jestem po robocie. Dziś laliśmy fundamenty, nawet nie wiesz, ile z tym zachodu… Weź je do koleżanek…

– Nie mogę im ciągle zwalać naszych dzieci na głowę! Chłopcy mają też ojca, ciebie, jakbyś zapomniał. Jak tylko wrócę, to muszę ich jeszcze wykąpać, nakarmić i rzeczy na jutro poprasować. Ty mówisz, że jesteś zmęczony? Więc co ja mam powiedzieć?

– Śpisz w nocy, to ci się zbiera – zarechotał ze swojego starego dowcipu.

Nie miałam siły ani chęci z nim dyskutować. Prawdę powiedziawszy, byłam bliska rękoczynów, więc obróciłam się na pięcie i wyszłam z pokoju. Zęby zaciskałam tak mocno, że aż trzeszczały. Policzki płonęły mi z gniewu i wstydu. Na niego i za niego, że jest tak beznadziejnym mężem, ojcem, facetem. Na siebie i za siebie, że wciąż ustępuję, że nie potrafię go wyrwać z domowego nieróbstwa. Słyszałam, jak w pokoju zwiększył głośność telewizora, bo akurat zaczął się kolejny śmiertelnie ważny mecz, i mało szczękościsku nie dostałam.

Wybrałam numer telefonu Marty.

– Cześć. Słuchaj, jest taka sprawa…

– Nie ma problemu – przerwała mi. – Mówiłam ci przecież, że zawsze się dzieciakami zaopiekuję.

– Dzięki, ja… – zdusiłam nagły szloch. – Ja przepraszam, że tak cię…

– Wiem, jak jest. Nie przepraszaj, tylko idź do roboty.

Byłam jej niewymownie wdzięczna. Jednocześnie obiecałam sobie, że przeprowadzę z mężem „męską” rozmowę, bo sąsiadka nie może go w nieskończoność wyręczać w obowiązkach ojca. Przeprowadziłam niejedną, bez efektu.

Nie chciało mu się nawet nic naprawiać w domu

Kolejne dni, tygodnie były takie same. Samotne weekendy, opieka na dziećmi, proszenie o przysługi koleżanki-sąsiadki, mąż wracający pijany z meczu, potem chrapiący tak, że nie mogłam zasnąć i przenosiłam się do dzieci, jego wieczne wymówki i tłumaczenia, moje wybaczanie i ustępstwa… Idiotka. Patentowa. Na własną prośbę wyhodowałam sobie pasożyta, zalegającego na kanapie jak kurz na meblach, gorzej – jak huba na usychającym drzewie. W niczym nie pomagał w domu, nawet w tych typowo męskich zajęciach.

– Urwał się uchwyt przy szafce, trzeba go naprawić.

– Yhy.

– Zrobiłbyś też coś z szafkami w korytarzu, dzieci je ciągle otwierają, trzeba je jakoś zabezpieczyć…

– Nie mam wkrętarki – mruknął, nie odrywając oczu od telewizora.

– To pożycz. I już chyba od miesiąca mówię ci, że woda cieknie przy wannie, niedużo, ale cały czas jest tam mokro. W końcu przecieknie do sąsiadów.

– Pewnie uszczelka już nie trzyma i trzeba ją wymienić. Robota na pół dnia…

– To może w sobotę ją wymienisz?

– W sobotę jest mecz! Nasz Zryw gra przeciw Nafcie. To bój na śmierć i życie, muszę tam być!

Ja toczyłam małe boje każdego dnia, nie tak spektakularne, nie tak ciekawe, za to w pojedynkę, nie zespołowo, bo on musiał być gdzie indziej. Zawsze taki był, tylko tego nie widziałam, czy to moja wina, że się taki stał, bo jestem za miękka? Może przy innej żonie bardziej by się starał? Nie wiem i pewnie już się nie dowiem.

Przy najbliższej okazji zagadnęłam męża Marty:

– Heniu, masz może wkrętarkę?

– Eee… No mam. Oczywiście, że mam. A co? – spojrzał na mnie podejrzliwie, jakby się bał, że teraz także jego wciągnę w akcję zastępowania Krzyśka w jego obowiązkach ojca i męża.

– A mógłbyś mi pożyczyć? Byłabym bardzo wdzięczna. Chcę dokręcić uchwyty przy meblach. Jeden ledwo się trzyma.

– Aha – Henio pokiwał głową.

Przyniósł mi niewielką walizkę ze sprzętem i wytłumaczył, jak go obsługiwać. Wcale nie było to tak skomplikowane, jak sobie wyobrażałam. Uwinęłam się raz-dwa. Z cieknącym kranem w łazience sprawa okazała się gorsza. Najpierw poznałam budowę kranu i sposoby jego demontażu, oglądając filmy w internecie. Następnie wybrałam się do sklepu po uszczelkę, założywszy, że istotnie w tym tkwi problem. Bardzo uprzejmy i cierpliwy pan sprzedawca wyjaśnił mi wszystko, dał, co potrzeba, na koniec dodał, że służy radą i pomocą w razie jakichś innych kłopotów w przyszłości.

Uzbrojona w telefon, klucz i nowe uszczelki zabrałam się do dzieła. Potem dłuższą chwilę patrzałam na efekt swojej pracy – nic nie ciekło. Podsumowując, właśnie dowiodłam, że jestem w stanie poradzić sobie z każdą usterką w domu. Więc na co mi mąż, który tylko ogląda mecze i pije z kolegami? Cud boski, że nie przestał chodzić do pracy, bo ta też mu przeszkadza w ukochanym hobby. Ani się spostrzegłam, jak chłopcy skończyli cztery lata. Przez ten czas udało mi się odłożyć pokaźną sumkę. Można by wreszcie pomyśleć o budowie domu albo kupnie własnego mieszkania…

– Źle ci tutaj? – burczał Krzysiek. – Całkiem ładnie i tanio. Dzieciaki mają się z kim bawić na placu, a sąsiadki pomogą w razie potrzeby.

Taa… Ładnie, tanio, wygodnie i wyręka za ścianą. Gdyby poczuwał się choć trochę do obowiązków ojcowskich, nie musiałabym korzystać z pomocy sąsiadek. Przecież to się w głowie nie mieści, jakim on jest… palantem i pasożytem. Mój mąż, moja pierwsza miłość, mój jedyny mężczyzna i… zwykły buc. Przykre, ale prawdziwe.

– Akurat teraz sprzedają działki – mówiłam dalej, jakby siłą rozpędu. – Można by kupić i wziąć kredyt mieszkaniowy. Albo kupić mieszkania deweloperskie na Polnej.

Opowiadałam mu o zaletach życia we własnych czterech kątach, ale w ogóle mnie nie słuchał. Leżał wpatrzony w ekran telewizora, na którym dwóch wytatuowanych i spoconych facetów okładało się pięściami na arenie otoczonej siatką.

Teraz żąda opieki naprzemiennej nad dziećmi? Bezczelny!

Bez słowa wstałam i wyszłam do kuchni. Bez sensu. Jakbym gadała do ściany. Po co ja mu daję tę nie wiedzieć którą szansę na zmianę? Do czego on mi jest potrzebny? Do niczego. Od lat tak naprawdę radzę sobie sama. Właściwie bez niego byłoby mi łatwiej, bo nie musiałabym go obsługiwać i przestałbym się łudzić, że coś drgnie w naszym małżeństwie. Darowałam sobie dalsze konsultacje z mężem i po prostu zadzwoniłam do biura nieruchomości w sprawie sprzedaży mieszkań deweloperskich. Dowiedziałam się o terminach oddawania lokali, warunkach sprzedaży, możliwościach załatwienia sobie kredytu. Chyba właśnie w tamtym momencie to ja dojrzałam do zmiany.

– Chcę rozwodu – oznajmiłam Krzyśkowi pewnego pięknego popołudnia. Pamiętam doskonale: pogoda była słoneczna, na błękitnym jak bławatki niebie ani jednej chmurki.

– Co? – mruknął i zmarszczył brwi, jakby źle zrozumiał.

– Chcę rozwodu – powtórzyłam głośno i dobitnie, patrząc mu prosto w oczy. W tym celu musiałam stanąć między nim a telewizorem.

– Ale jak to? – z wrażenia aż usiadł na kanapie. – Co się stało?

– Wszystko się stało. Skoro nie wiesz, znaczy, że nigdy nie słuchałeś, co mówię – starałam się mówić beznamiętnie, ale niespodziewany żal ścisnął mnie za gardło i serce. Kiedyś go kochałam i te wspólne lata coś dla mnie znaczyły, ale to już koniec, nie zamierzałam tracić na niego ani dnia dłużej. Zacisnęłam zęby, przełknęłam resztki sentymentów. – Byłam już u adwokata. Mam nadzieję, że rozstaniemy się spokojnie i w zgodzie.

Potem zamknęłam się w łazience. Siedziałam tam prawie godzinę i płakałam. Trochę z ulgi, że wreszcie to powiedziałam, trochę ze strachu, co teraz będzie. Był koszmar. Następne dni mój mąż zmienił w horror w odcinkach. Awanturował się o byle błahostkę, groził, że tak tego nie zostawi i będzie walczył w sądzie o opiekę nad dziećmi, że mam sobie nie myśleć. On i… opieka nad… moimi dziećmi? Przecież to jakiś ponury żart! Był ojcem tylko na papierze, nie pamiętał o urodzinach bliźniaków, mylił jednego z drugim, a teraz będzie walczył o opiekę? Nagle odkrył, że ma synów, którzy potrzebują ojca? Pewnie, że potrzebują, ale nie takiego! Chciało mi się śmiać przez łzy.

Po moim trupie, palancie

Postawiłam wciągnąć Martę w nasze sprawy i powołać ją na świadka. Ona doskonale wiedziała, jaki z Krzyśka mąż i ojciec.

– Jasne – zgodziła się bez wahania. – Będę zeznawać. Nie ma żadnego problemu, Zosiu – objęła mnie, gdy zobaczyła, że znowu szklą mi się oczy. – Wygrasz, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

Też nie brałam innej opcji pod uwagę, ale teraz musiałam zdecydować, co ze sobą zrobić. Wyprowadzić się z chłopcami czy może zostać, aż dostanę rozwód? Krzysiek ułatwił mi sprawę, bo sam się wyniósł. Bez uprzedzenia. Po prostu nie wrócił na noc i tak już zostało. 

Pierwsza rozprawa w sądzie była następnym koszmarem. Kiedy sędzia wzięła mnie w krzyżowy ogień pytań, nie wytrzymałam i się rozpłakałam. Długo nie mogłam się uspokoić. Krzysiek dla odmiany był bardzo opanowany, rzeczowo oraz obszernie odpowiadał na pytania, robiąc z siebie skrzywdzoną niewinność. Pracował, łożył na utrzymanie, był wiernym mężem i dobrym ojcem, a ja teraz chcę go pozbawić domu, rodziny, ciekawe dlaczego, pewnie kogoś mam na boku, i tak dalej.

Po powrocie do domu znów płakałam, a Marta próbowała mnie uspokoić.

– Ej, no, nie płacz już. Wszystko będzie dobrze. W sądzie nie takie bajki słyszeli, umieją odsiać ziarno od plew. Wiadomo, że rozwód to stres, potworny, ale potem będzie tylko lepiej. Moja znajoma też wzięła rozwód. Sponiewierało ją, najpierw życie, potem rozprawa, a teraz? Nie ta sama kobieta. Głowa w górze, sprężysty krok, niezależność. Trudno ją poznać. Wcześniej zgarbiona, zahukana przez starego szara myszka, a teraz… ho, ho!

Jakoś nie potrafiłam sobie wyobrazić tego „ho, ho”. Czułam się tak rozbita wewnętrznie jak jeszcze nigdy. Miało być lepiej, gdy zdecyduję się na nowy początek, więc czemu leżałam o drugiej w nocy, wciąż nie mogąc zasnąć i zastanawiając się, czy aby na pewno dobrze zrobiłam? A jak będzie gorzej? A jak nie dam sobie rady z jedną pensją? A jak horror się ziści i Krzysiek odbierze mi dzieci? A jak zacznie się mścić i wiecznie utrudniać? Może trzeba było zostawić wszystko po staremu? Znów płakałam w poduszkę, ale około trzeciej zmorzył mnie sen. Śnił mi się parterowy domek z ogródkiem. Stałam przed nim i czekałam na kogoś, ale nie wiedziałam, na kogo.

Rano czułam się, jakby przejechał po mnie walec drogowy. Zostawiłam jak zwykle dzieciaki pod opieką Marty i pognałam do zakładu. Kończyłam farbowanie drugiej klientki, kiedy drzwi się otworzyły i wszedł Krzysiek.

– Chcę co najmniej opieki naprzemiennej – powiedział głośno, a wszystkie klientki zastrzygły uszami z ciekawości. – Nie dam sobie tak po prostu odebrać synów.

– To nie czas ani miejsce na takie rozmowy – odparłam lodowato. – Bądź w domu, to porozmawiamy.

Może i chciał coś jeszcze powiedzieć, ale widok wpatrzonych w niego i chłonących każde słowo kobiet chyba go stremował. Mruknął tylko coś pod nosem i wyszedł. W domu pojawił się, gdy szykowałam kolację chłopcom. Podszedł do maluchów, objął każdego i pocałował. Patrzyłam na to w milczeniu.

– Chcę opieki naprzemiennej – usiadł.

– Nie będę ci płacił alimentów, a wszystkie ewentualne koszty dzielimy na pół.

Ach, więc o to chodziło. Nie chce płacić alimentów, dlatego wymyślił opiekę naprzemienną!

– Jakoś wcześniej nigdy się nimi nie zajmowałeś. Choć prosiłam. Skąd nagle ta troska?

– To moje dzieci. Mam do nich prawo.

– Prawo? A co z obowiązkami ojca? Opiekowałeś się nimi kiedykolwiek? Bawiłeś się z nimi? Karmiłeś? Przewijałaś? Wstawałeś do nich w nocy? Tuliłeś, kąpałeś? Cokolwiek?! – cała się trzęsłam, ale oczy miałam suche. Musiałam to powiedzieć na głos, by zrozumieć, z jak beznadziejnym człowiekiem się związałam. Nie był wart ani jednej mojej łzy. Psem by się nie umiał zająć, a co dopiero dwójką dzieci. – Wynoś się – wycedziłam. – Wynoś się z naszego życia.

Krzysiek popatrzył na mnie wrogo, ale wstał i wyszedł. Kolejna rozprawa nie przyniosła niczego nowego, poza tym, że Krzysiek oficjalnie zażądał opieki naprzemiennej. Dopiero trzecia rozprawa dała rozstrzygnięcie. Sąd zlecił zbadanie warunków, w jakich przebywałyby bliźniaki u mnie i u ojca. Okazało się, że Krzysiek mieszkał z kolegą w jego kawalerce, a ich głównym zajęciem było picie piwa i oglądanie meczów. Nie wiedział, że będą go sprawdzać? Nie chciało mu się choć stworzyć pozorów? Leniwy kretyn. Ale dla mnie lepiej, bo takiej sytuacji to mnie została przyznana opieka oraz alimenty.

Nie zostałam w wynajętym lokum. Jak nowy początek, to na całego. Wzięłam kredyt i kupiłam mieszkanie deweloperskie. Mam daleko do pracy, ale wyskrobałam jeszcze na małe auto. Krzysiek odwiedza czasem dzieci, choć rzadko. Teraz łączą nas już tylko alimenty. Wyleczyłam się z naiwności, ale o dziwo, znowu z nadzieją patrzę w przyszłość. Mój zakład prosperuje na tyle dobrze, że zatrudniłam dwie dziewczyny, przyjmuję też uczennice na praktyki i zastanawiam się nad rozszerzeniem działalności. Paznokcie i rzęsy? A czemu nie?

Miłość? Może kiedyś. Ale nic na siłę. Miłość jest przereklamowana. Teraz wolałabym się związać z kimś z przyjaźni i rozsądku. Z kimś odpowiedzialnym i silnym, na kim mogłabym się wesprzeć, kto uszczelkę wymieni, uchwyt przykręci, na spacer ze mną wyjdzie, a w nocy przytuli, ukocha, zamiast chrapać albo gapić się w telewizję.

Czytaj także:
„Mój wuj traktował mnie jak obiekt seksualny. Obmacywał, posyłał dwuznaczne spojrzenia, a mama przymykała na to oko”
„Mój młodszy o 10 lat mąż w przeddzień 32. urodzin dostał ataku serca i zmarł. Dziękuję losowi, że byłam jego żoną”
„Mąż zostawił mnie 3 miesiące po porodzie. Nawet nie udawał, że interesuje go dziecko, musiałam się upominać o alimenty”

 

Redakcja poleca

REKLAMA