Jestem prawnikiem. Z powołania, z wykształcenia i w takim zawodzie pracuję. Nie zależy mi na karierze, chociaż z drugiej strony, wiadomo – im lepsza kancelaria, tym większe zarobki. Ale mnie zawsze fascynowały przede wszystkim kruczki i niuanse prawne. Gdy dostaję sprawę, czuję się jak detektyw albo matematyk, który ma zadanie do rozwiązania. Oczywiście, praca w dobrej kancelarii nie wyklucza ciekawych zleceń.
Przede wszystkim jednak zostałem prawnikiem po to, by pomagać ludziom. Tym, którzy naprawdę tego potrzebują, a najczęściej rekrutują się oni z biednych rodzin i nie stać ich na drogiego fachowca. Więc zgadzam się na niskie stawki, na wypłaty dopiero po wygranej sprawie, na wynagrodzenia wypłacane w ratach. Inaczej ci ludzie nie daliby rady. Ja sobie radzę finansowo, a ich wdzięczność jest dla mnie bezcenna!
Do każdej sprawy podchodzę z pełnym profesjonalizmem, bez względu na to, kto się do mnie zgłasza i czego dotyczy jego problem. Nie zawsze są to interesujące zagadnienia – najczęściej dotyczą spraw rozwodowych, alimentów, kłopotów z wezwaniami do sądu w prawie niespłaconych kredytów i spraw związanych z ZUS-em. Te lubię najbardziej. Nie jest to moja ukochana instytucja, więc gdy tylko mogę pomóc ludziom wywalczyć ich pieniądze czy emerytury, czuję ogromną satysfakcję!
Jednak, jak już wspomniałem, większość problemów dotyczy rozwodów. Czasami muszę się naprawdę zmobilizować, żeby nie popaść w rutynę. Bo ile pozwów miesięcznie można napisać na ten sam temat?! Owszem, każdy inny, gdyż sytuacje rodzinne są różne, lecz zazwyczaj jest to mało fascynujące.
To była historia, jakich wiele
Kiedy zgłosiła się do mnie pani Mariola, myślałem, że to będzie kolejna sprawa podobna do innych. Mąż latami nieszczęśnicę tyranizował, znęcał się nad nią psychicznie, a nawet bił. Jak większość maltretowanych kobiet pokornie znosiła te upokorzenia, nie wierząc, że mogłaby żyć bez niego, że sama dałaby sobie radę. Na szczęście podjęła walkę, gdy zorientowała się, że ofiarą tyrana coraz częściej pada jej syn. Dla wielu kobiet nie jest to, niestety, sygnałem do buntu, ona jednak się zmobilizowała i wystąpiła o rozwód.
Kiedy trafiła do mnie, była strzępkiem nerwów i wrakiem człowieka. Mówiła szybko i cicho, jakby się bała, że jej ucieknę albo że ktoś nas podsłucha. Nerwowo rozglądała się po moim gabinecie, przyciskając do brzucha torebkę.
– Proszę się uspokoić i powoli, po kolei opowiedzieć, jak to wszystko wygląda – poprosiłem, podając kobiecie szklankę wody. – Nic tu pani nie grozi i obiecuję, że nic poza te mury nie wyjdzie.
– Pan nie zna mojego męża – wyszeptała, przymykając oczy. – On jest zdolny do wszystkiego. I zna tylu wpływowych ludzi! Gdyby się dowiedział, że przyszłam do pana, że występuję o rozwód, toby mnie zabił.
– Ale przecież i tak się o tym dowie – zaniepokoiłem się. – Sąd wyśle mu zawiadomienie.
– Wtedy ja już będę u mamy – powiedziała stanowczo. – Ucieknę. Jestem spakowana, Aruś, mój syn, też. Czekam tylko na odpowiedni moment.
Po długich namowach, gdy się uspokoiła, udało mi się ją wreszcie skłonić do zwierzeń. Szczerze mówiąc, to, co usłyszałem, przeraziło mnie. Jej życie było jednym wielkim koszmarem. Mąż – dużo starszy od mojej klientki, były wojskowy, obecnie na emeryturze – znęcał się nad nią głównie psychicznie, ale czasem dochodziło też do rękoczynów. Odciął ją od rodziny, od znajomych, poniżał i upokarzał. Uwierzyła, że jest nikim, że nie ma prawa głosu, że jest skazana na życie z tym sadystą, bo bez niego sobie nie poradzi.
– On mi nawet do pracy nie pozwalał chodzić, musiałam się zwolnić i siedzieć w domu – mówiła głosem pozbawionym emocji, wpatrzona tępo w jeden punkt. – Nie chciał, żebym miała jakiekolwiek własne pieniądze. Nie chciał, żebym spotykała się z ludźmi. Nawet moi rodzice nie mogli do nas przyjeżdżać. A kiedy do nich dzwoniłam, on stał przy mnie i słuchał, co mówię.
– A oni się na to godzili? – zapytałem wstrząśnięty; słyszałem już wiele podobnych historii, ta jednak była wyjątkowo drastyczna. – Przecież mogli wystąpić w pani obronie!
Zrobiła to dla dobra dziecka
Pani Mariola popatrzyła na mnie ze smutkiem i przyznała:
– Proszę pana, ja sama ich prosiłam, żeby nie ingerowali. Rodzice mieszkają 200 kilometrów od nas, to starsi ludzie. Nie daliby rady mi pomóc.
– A pani wcześniej nie próbowała tego zmienić? – zapytałem, chociaż odpowiedź mogłem z góry przewidzieć.
Nie ona pierwsza była zastraszona i ubezwłasnowolniona przez męża tyrana.
– Jak? – zapytała bezradnie, zgodnie z moim oczekiwaniami. – Pan go nie zna. Jeszcze jak pracował, to bywały spokojne chwile. Ale potem… On nie potrafi żyć normalnie, z rodziną. Tłukł mnie, wykręcał ręce, potem zaczął też znęcać się nad naszym synem. Chciał go wychowywać według wojskowego drylu. A Arek ma dopiero osiem lat! Nie może żyć jak na poligonie, nie może przez cały dzień wypełniać rozkazów ojca!
– I to panią skłoniło do przyjścia do mnie? – zapytałem.
Skinęła głową, a potem znów przycisnęła do brzucha torebkę.
– To i… Widzi pan, jestem w ciąży. On nie chce drugiego dziecka, a ja nie usunę. Jestem wierząca, nie mogłabym. To moje dziecko, chociaż z takim człowiekiem… Ale to moje dziecko!
Wtedy w pełni zrozumiałem dramat tej kobiety. I to, że muszę jej pomóc. Nie tylko jako prawnik, ale też jako człowiek. Umówiłem się z panią Mariolą, żeby jak najszybciej zorganizowała wyjazd do rodziców, uprzedzając ich jednocześnie, że mąż właśnie tam będzie jej szukał.
– Wiem – skinęła głową. – Ale w moim rodzinnym mieście on nie ma wpływów. A mój brat jest w policji. Tam będę bezpieczna.
Dogadaliśmy się co do terminu złożenia pozwu oraz sposobu, w jaki będziemy się kontaktować. Na szczęście w domu rodziców klientki był komputer i internet, więc nawet na odległość mogłem służyć jej pomocą. Bo przyjeżdżać do mnie się bała. Co prawda urzęduję w innym mieście, niż ona mieszka, ale pani Mariola twierdziła, że wpływy jej męża są bardzo rozległe, więc tu też ma znajomych na stanowiskach. Nie dyskutowałem. Poddałem się, żeby kobiety bardziej nie stresować.
Ten pozew przygotowałem szczególnie starannie. Konsultowałem się z klientką kilkadziesiąt razy, wypytywałem o szczegóły jej pożycia z mężem, często dla niej bolesne. Bo jeżeli miała wygrać, musiałem przekonać sąd, że latami była nękana i maltretowana.
Niestety, pani Mariola miała rację co do wpływów męża. W odpowiedzi na nasz pozew on złożył swój. Na papierze kancelarii, którą dobrze znałem! Bardzo wpływowi prawnicy, bezduszni, tacy, co dla wygranej sprawy nie cofną się przed niczym. Jego adwokat dobrze wiedział, jak sformułować odpowiedzi, jakie wysunąć zarzuty, żeby sąd miał wątpliwości co do prawdomówności mojej klientki. Zrozumiałem, że wreszcie trafiłem na sprawę, która będzie dla mnie prawdziwym wyzwaniem.
Mój przeciwnik faktycznie znał wpływowych ludzi, których powołał na świadków. Wiedziałem z góry, jak sąd potraktuje ich zeznania, a jak podejdzie do zeznań powódki. Ona nie mogła przedstawić świadków – rodzice mieszkali daleko i tak naprawdę na temat jej codziennego życia niewiele mieli do powiedzenia. A znajomych przecież nie miała – jej mąż się o to postarał!
Nikt nie chciał zeznawać
Naszym jedynym atutem mogły być zeznania małego Arka. Ale to oznaczało, że oboje rodzice muszą wyrazić zgodę na takie przesłuchanie. Mogliśmy jeszcze ewentualnie poprosić o biegłego psychologa. Jednak pani Mariola bała się, że to jeszcze bardziej zestresuje Arka, który i tak już był dzieckiem znerwicowanym i zamkniętym w sobie. Dla mnie to był wystarczający argument na to, co działo się w domu; dla sądu, niestety, nie.
Równolegle z pozwem o rozwód pani Mariola, za moją namową, złożyła wniosek o ograniczenie praw rodzicielskich dla męża oraz o zakaz zbliżania się do niej i do syna. Tymczasem wszystko, co robiliśmy, zostało systematycznie obalone przez prawnika tego drania. Miałem wrażenie, że i sędzia jest zaprzyjaźniony z mężem pani Marioli, bo tak prowadził sprawę, jakby chciał, żeby to on wygrał. Bałem się, że przegramy!
Ten człowiek wystawił wiarygodnych – dla sądu – świadków. Przekonywał, że to ona jest złą matką, bo nie umie zająć się synem, chociaż nie pracuje i teoretycznie ma dla niego dużo czasu. Przedstawiał dokumenty, z których wynikało, że to on, ojciec, załatwiał z Arkiem większość spraw – zapisywał go na zajęcia, jeździł z nim do lekarza. My na swoją obronę mieliśmy jedynie fakt, że matka nie mogła zajmować się synem poza domem, ponieważ… mąż jej z domu nie wypuszczał. Ale kto to mógł poświadczyć?
Nie mieliśmy też żadnego dowodu na to, że mąż groził pani Marioli bronią, co zdarzało się dość często. Nie miał na broń pozwolenia, więc liczyłem, że to będzie argument. Niestety, on stwierdził, że żadnej broni nie posiada, że jako były wojskowy wie, jakie to niebezpieczne, a oskarżenia żony wynikają z jej urojeń i nienawiści do niego. Nie miałem podstaw, żeby wystąpić o przeszukanie mieszkania.
Wyglądało na to, że sprawa jest beznadziejna. W dodatku mąż pani Marioli oskarżył ją o uprowadzenie syna i utrudnianie mu kontaktów z nim. Zarzucał, że wyjechała do rodziców, i on nie może widywać syna. Na szczęście kobieta przytomnie zameldowała się u rodziców, dzięki czemu przynajmniej ta sprawa toczyć się będzie w innym sądzie. A tam, mam nadzieję, jej mąż wpływów już nie ma!
Jednak nie wyglądało to różowo. Moja klientka z rozpaczy poprosiła o biegłego psychologa. Niestety, sąd nie przyjął jego opinii, twierdząc, że dziecko jest zastraszone przez matkę, że na jego zdaniu zaważył fakt, iż ostatnio przebywał tylko z nią i jej rodzicami. I nie można brać zeznań chłopca pod uwagę.
Szczerze mówiąc, myślałem, że to koniec. Nie miałem pomysłów, jak walczyć z biurokracją, brakiem empatii i kumoterstwem. Nasze prawo jest bardzo nieszczelne i wiele zależy od interpretacji. Teraz ta dowolność działała na naszą szkodę. Nie miałem, co prawda, żadnych dowodów na to, że sędzia i mąż klientki oraz świadkowie są znajomymi, ale nawet gdybym miał, pewnie nie wystąpiłbym z takim zarzutem. Dla mnie oznaczałoby to całkowity koniec kariery. Środowisko prawnicze by mnie zjadło.
A jednak cud się wydarzył
Kiedy sąd po raz kolejny odrzucił nasze zarzuty, pani Mariola zadzwoniła do mnie, zapłakana. Zdawała sobie sprawę, że kolejna rozprawa będzie pewnie ostatnią, a sąd orzeknie na jej niekorzyść. Nie wiedziałem, jak ją pocieszyć. Ona wówczas stwierdziła, że została jej tylko modlitwa.
– To nie zaszkodzi, pewnie – przytaknąłem bez przekonania jako zatwardziały pragmatyk. – Ale ja na pani miejscu zastanowiłbym się jeszcze raz, czy na pewno nie ma żadnych świadków, których mogłaby pani powołać… Może sąsiedzi coś widzieli czy słyszeli? Znajomi sprzed lat? Koleżanki z pracy? Przecież mówiła im pani, dlaczego musi się zwolnić.
– O tym, co się u nas działo, wiedziało wiele osób – pani Mariola przytaknęła. – Ale nikt nie będzie zeznawać. Boją się mojego męża. Ja naprawdę poproszę znajomych o wsparcie modlitwą.
– Jak pani uważa. Jednak ja bym spróbował namówić tych znajomych do zeznań.
Miałem nadzieję, że posłucha, bo to była nasza ostatnia szansa. Jeżeli nie znajdą się świadkowie przemocy w domu, przegramy. Wykorzystaliśmy wszystkie sposoby i teraz mogliśmy już tylko liczyć na cud. Zwłaszcza że nie było cienia szansy na sprawiedliwość w sądzie, w którym jej mąż miał takie wpływy!
Możecie sobie wyobrazić moje zdumienie – prawnika, pragmatyka stąpającego twardo po ziemi – gdy okazało się, że jednak ten cud się zdarzył! Klientka zadzwoniła do mnie z nowiną tydzień później, płacząc z radości.
– Muszę panu to powiedzieć, bo to chyba jedyny ratunek dla mnie – mówiła. – Mój mąż postrzelił swojego kolegę!
– Jak to postrzelił?
– Wszystko wskazuje na to, że popili sobie i bawili się bronią – mówiła. – U nas w domu. Mąż miał imieniny i przyszło kilku jego kumpli, większość z dawnej jednostki. No i podobno jeden z nich został ranny. Wezwali pogotowie, lekarz stwierdził ranę postrzałową.
– A broń u pani męża została znaleziona? – zapytałem, pełen nowej nadziei.
– Nie – rozczarowała mnie.
– Ale zdobyli nakaz przeszukania i znaleźli w garażu naboje. Wie pan, nierejestrowane, do takiej broni, z której został postrzelony tamten facet. Policjant mi powiedział, że mąż jest tymczasowo zatrzymany, a ja mam przyjechać do domu, bo muszą jeszcze raz dokładnie wszystko przeszukać. Podejrzewają, że on gdzieś ukrył broń albo zakopał. No i nie wiem, mam jechać?
– Jasne, kochana pani, oczywiście! – zawołałem. – Takie są procedury, musi pani być na miejscu. Ale czy pani wie, co to dla nas oznacza?
– Wiem – jej głos wyraźnie się załamał, pewnie nie wytrzymała wzruszenia. – Wiem. Mam nadzieję, że to koniec tego koszmaru. Wiedziałam, że jak poproszę o modlitwę, to ona pomoże…
Nie skomentowałem tego, bo co tu było komentować? Wszystko jedno, czy w to wierzyłem, czy nie – prawda jest taka, że mieliśmy przegraną sprawę, a w ostatniej chwili zdarzyło się coś, na co nie mogłem liczyć w najśmielszych marzeniach. Chyba wprowadzę do swojego notatnika prowadzonych spraw pojęcie „prawniczego cudu”!
Czytaj także:
„Siostra karmi swoją córkę pizzą i chipsami. Kiedy zwracam jej uwagę słyszę, że mam się nie wtrącać, bo nie mam dzieci”
„Od dawna próbowałem namówić żonę na dziecko, ale wciąż wynajdywała wymówki. Tak było do chwili, gdy poznała... Stasia”
„Mój 18-letni syn zaliczył wpadkę z wiejską dziewuchą. Żadne nie nadawało się na rodzica, ale decyzja należała... do mnie”