Oby ta podła baba zgniła w więzieniu. Należy się jej za to, co zrobiła! Ale najgorsze, że mnie odarła z nadziei. Spać po nocach nie mogłam. Gryzłam się: a co będzie, jak skończy mu się kontrakt? Znikąd pomocy, zęby w ścianę.
Nie wierzyłam w diagnozę
Cztery lata temu po raz pierwszy usłyszałam krzyk swojej córeczki. Boże, jaka ja byłam wtedy szczęśliwa… Oboje z mężem byliśmy. Czekaliśmy na nią kawał czasu i wreszcie przyszła na świat. Śliczna i – jak nam się wydawało – zdrowa. Nasza radość nie trwała jednak długo.
– Pani dziecko ma mózgowe porażenie dziecięce, prawdopodobnie nigdy nie będzie samodzielnie chodzić.
Takie słowa usłyszałam od lekarza, kiedy odpoczywałam po porodzie. Przeżyłam szok. Jak to?! Niemożliwe! Przecież w ciąży tak o siebie dbałam, stosowałam się do wszystkich zaleceń lekarza… I to nie wystarczyło?! Słowa doktora zabrzmiały jak wyrok. Byłam zdruzgotana. Pomyślałam, że los znowu okrutnie ze mnie zakpił. Najpierw przez wiele lat nie dawał mi dziecka, a teraz dał, ale ciężko chore…
Przepłakałam cały dzień. Byłam bliska załamania. Snułam się po szpitalnych korytarzach, rozżalona na wszystko. I wtedy spotkałam matkę z pięcioletnim chłopcem. Kuśtykał nieporadnie, ale na twarzy jego mamy malował się zachwyt. Coś mi kazało do niej podejść, zaczęłyśmy rozmawiać. Opowiedziałam jej o mojej córeczce, a ona zaczęła mi klarować z przejęciem:
– Wie pani, mojemu Pawełkowi lekarze też nie dawali prawie żadnych szans. Mówili, że spędzi życie na wózku inwalidzkim, bezwładny, zdany na innych. Nie pogodziłam się z tą diagnozą, zaczęłam walczyć, i proszę, niech sama pani popatrzy, mały radzi sobie coraz lepiej! – pokazała na chłopca.
– A więc jest nadzieja! – odparłam.
– Zawsze jest, tylko trzeba wierzyć i walczyć – powiedziała żarliwie.
Wiedziałam, że będę o niego walczyć
Poczułam, jak wstępują we mnie nowe siły. Postanowiłam, że ja też się nie poddam. I zrobię wszystko, dosłownie wszystko, żeby moja Helenka zaczęła chodzić. Od tamtej pory całkowicie poświęciłam się córeczce. Rzuciłam pracę. Jeździłam z nią po całej Polsce, dobijam się do najlepszych specjalistów. Czuwałam przy niej, gdy przechodziła kolejne operacje i bolesne zabiegi.
No i dopięłam swego. Rok temu Helenka stanęła na nóżki i zrobiła pierwszy kroczek. Choć potem od razu upadła, czułam się szczęśliwa. Jeszcze bardziej niż przy jej narodzinach. Żałowałam tylko, że mój mąż tego nie widzi. Kilka miesięcy wcześniej wyjechał za granicę, do pracy. Nie miał innego wyjścia. Powód był oczywisty. W naszym miasteczku zarabiał niezbyt dużo, a walka o zdrowie dziecka, wierzcie mi, kosztowała majątek…
Co więcej, wiedziałam, że to nie koniec leczenia. Że gdy Helenka postawiła już ten pierwszy kroczek, konieczna będzie rehabilitacja. Regularne ćwiczenia pod okiem dobrego fizykoterapeuty z miasta. Bez nich moje dziecko nie postawiłoby już drugiego kroku. A to kosztowało. Dojazdy, noclegi, no i same wizyty. Mąż harował na zagranicznej budowie od świtu do nocy, a i tak niemal wszystko, co zarobił, szło na leczenie małej.
Najgorsze nadeszło wtedy, gdy się dowiedział, że praca będzie tylko do początku grudnia. A potem koniec. Wpadłam w rozpacz. Za co będziemy wtedy leczyć Helenkę? Dzwoniłam do różnych fundacji, prosiłam o pomoc. Wszędzie słyszałam, że mogę złożyć dokumenty, ale trzeba czekać; że są inne, poważniejsze przypadki, że brakuje funduszy. Czułam się bezsilna.
Nagle pojawiła się nadzieja
Tamtego dnia w środku lata zawiozłam Helenkę na kontrolę do szpitala. Gdy wyszłyśmy z przychodni, na ulicy zaczepiła nas kobieta w średnim wieku. W ręce trzymała opieczętowaną puszkę ze zdjęciem jakiejś ślicznej dziewczynki. Powiedziała, że mała jest chora na serce, a jej rodziców nie stać na leczenie. Dlatego potrzebna jest pomoc ludzi dobrej woli.
– Liczy się każdy grosz. Inaczej to dziecko umrze – tłumaczyła.
Wyciągnęłam z portfela ostatnie 10 złotych i wrzuciłam do puszki. Przeprosiłam, że nie mogę dać więcej, ale mnie samej brakuje pieniędzy na rehabilitację ciężko chorej córeczki. Kobieta natychmiast zainteresowała się siedzącą w wózku Helenką.
– Ależ ja mogę pomóc! – wykrzyknęła. – Razem z innymi wolontariuszami możemy zbierać pieniądze także i dla pani dziecka! Proszę mi zostawić swój telefon i adres, później ustalimy szczegóły.
Aż podskoczyłam z radości. To spotkanie było dla mnie jak gwiazdka z nieba, światełko w tunelu. Helenka tyle już wycierpiała, tyle przeszła… Przez brak pieniędzy to wszystko mogło pójść na marne. Bez zastanowienia podałam więc kobiecie kontakt do siebie. Obiecała, że odezwie się w ciągu kilku dni.
Zadzwoniła po dwóch tygodniach i umówiłyśmy się na spotkanie u nas
w domu. Poprosiła, żeby jej skserować całą dokumentację świadczącą o chorobie dziecka i przygotować kilka zdjęć. Na początku wizyty bardzo dokładnie wszystko obejrzała.
– Wie pani, musimy uważać, teraz jest wielu naciągaczy. Kłamią, że mają chore dzieci, byle tylko wyłudzić jakieś pieniądze. A my chcemy pomagać naprawdę potrzebującym. Takim jak Helenka – tłumaczyła swoją skrupulatność.
A potem podsunęła mi do podpisania plik dokumentów. Nie przyglądałam im się specjalnie; postawiłam parafki tam, gdzie kazała. Nie podejrzewałam niczego złego. Kiedy odjeżdżała, rozpierała mnie radość. Cieszyłam się, że ktoś wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Nareszcie!
Pewnie powiecie, że byłam głupia i naiwna, powinnam była od razu zorientować się, że to oszustka. Macie rację, ale zrozumcie… Nadzieja mnie zaślepiła. Ta kobieta była taka miła, współczująca… Nie narzucała się w jakiś nachalny, bezczelny sposób. Pokazała mi zdjęcia dzieci, którym już pomogła, i listy
z gorącymi podziękowaniami od ich rodziców. Cały czas podkreślała, że nie jest w stanie mi powiedzieć, ile pieniędzy dostanę na rehabilitację Helenki. Sugerowała jednak, że będzie to minimum tysiąc złotych miesięcznie. Która matka nie skorzystałaby z takiej szansy?!
Pamiętam, że jeszcze tego samego dnia zadzwoniłam do męża i o wszystkim mu opowiedziałam. Nie był zachwycony. Powątpiewał, kręcił głową, podejrzewał jakiś kant. Wściekłam się na niego.
– Jak możesz tak mówić?! Ktoś chce pomóc naszemu dziecku, a ty się czepiasz! – krzyknęłam i rzuciłam słuchawką.
Wierzyłam tej kobiecie, naprawdę…
Perfidnie nas oszukała
Minął miesiąc, potem drugi, a pieniądze nie napływały. Helenka miała rozpocząć nowo zapisaną serię ćwiczeń, a mnie zostało tylko tyle kasy, by starczyło na podróż. Zadzwoniłam więc do mojej dobrodziejki. Nie miała dobrych wieści.
– Jest kryzys, ludzie nie pomagają już tak chętnie jak kiedyś – tłumaczyła mi. – Musi pani być cierpliwa. Robimy wszystko, co możemy. Za kilka dni wyślemy pani jakąś sumę.
Codziennie wyglądałam listonosza. Ale mijały kolejne tygodnie i przekaz nie przychodził. Po raz kolejny więc zadzwoniłam do tej kobiety. Byłam zdesperowana. Chciałam wiedzieć, ile pieniędzy zebrano na leczenie Helenki, i kiedy je dostanę. Gdy o to zapytałam, wpadła w złość.
– Co pani sobie myśli?! Taka akcja kosztuje! Mam wydatki! Jak się pani nie podoba, mogę zrezygnować. Jest wielu rodziców, którzy przyjmą moją pomoc bez zadawania głupich pytań. Ale pani niczego nie dostanie! – krzyczała. – Niewdzięcznica!
Zaczęłam ją przepraszać, błagać o litość. Ciągle wierzyłam, że chce mi pomóc. Minął kolejny miesiąc i nadal nic się nie działo. Bałam się zadzwonić, zapytać. Nie chciałam, żeby ta kobieta wykreśliła moje dziecko z pomocowej kolejki. Postanowiłam być cierpliwa. Pożyczałam pieniądze na rehabilitację Helenki od rodziny i znajomych. I czekałam, czekałam…
I pewnie czekałabym do dziś, gdyby nie policja. Zapukali do moich drzwi ni z tego, ni z owego. Pokazali zdjęcie tej kobiety; zapytali, czy ją znam. Gdy potwierdziłam, zaczęli wypytywać gdzie ją spotkałam, czy podpisywałam jakieś dokumenty, czy dostałam jakieś pieniądze…
– Ale, panowie, powiedzcie, o co chodzi – zdenerwowałam się okropnie.
Spojrzeli na mnie współczująco.
– Ona jest podejrzana o fikcyjne zbiórki pieniędzy na rzecz chorych dzieci. Prawdopodobnie nie jest pani jedyną jej ofiarą – powiedzieli.
Nogi się pode mną ugięły. Oszustka?! A więc mąż miał rację… Poczułam się tak, jakby cały świat zwalił mi się na głowę. W sekundę straciłam wszelką wiarę w to, że są jeszcze dobrzy ludzie. Śledztwo przeciwko mojej „dobrodziejce” trwa. Zostałam oficjalnie przesłuchana.
Z przecieków dowiedziałam się, że wolontariusze uzbierali na rzecz Helenki prawie 50 tysięcy złotych! Gdzie się podziały te pieniądze? Przecież ja nie dostałam ani grosza! Teraz zupełnie nie wiem już, co robić. Choć nie mam już za co leczyć dziecka, wstydzę się prosić kogokolwiek o pomoc. Bo rodzina i znajomi niby mi współczują, ale mam wrażenie, że nie wierzą, żeby coś mi z tamtej uzbieranej fortuny nie skapnęło…
Czytaj także:
„Nie rozumiałam, dlaczego Klara zamiast zabawy, wybrała posługę. Ja wolałam myśleć o sobie i swoich potrzebach”
„Po 60. urodzinach zaczęłam żyć na nowo. Dzieciom się to nie podoba, bo najchętniej wyprawiłyby mnie na tamten świat”
„Ciągle było mi mało, mimo że w portfelu miałem miliony. Chciwość mnie zaślepiła i doprowadziłem do tragedii”