„Wakacje na Mazurach stały się koszmarem. Mąż-łachudra 1 dnia złamał nogę, a wcześniej przysięgę o wierności”

kobieta nad jeziorem fot. Getty Images, Mikael Vaisanen
„Gospodarze nam pomogli i zabrali nieszczęśnika swoim dostawczakiem do szpitala. Wrócił w gipsie za kolano i kategorycznie zażądał kompleksowej obsługi. Wszystko trzeba mu było podać pod nos, a życzenia miał wręcz co chwilę”.
/ 15.08.2024 19:30
kobieta nad jeziorem fot. Getty Images, Mikael Vaisanen

Wychowałam się w przeświadczeniu o tym, że kobieta ma określone role do spełnienia. Ma prowadzić dom, sprzątać, gotować, prać, prasować oraz rodzić i wychowywać dzieci. Do tego jeszcze usługiwać mężczyźnie, a jakże, bo to przecież on jest panem i władcą, bo mu się należy. Oczywiście, dobrze, żeby jeszcze w tym wszystkim znalazła czas na pracę zawodową. Bo to przecież już nie te czasy, żeby kobieta żerowała na tym nieszczęsnym mężczyźnie, który tak ciężko pracuje na jej zachcianki.

Miałam być wzorową panią domu

Z tak wdrukowaną rolą popychadła i cierpiętnicy nic dziwnego, że byłam idealnym materiałem na dziewczynę czy żonę dla narcyzów i przekonanych o swojej świetności „samców alfa”. Nie zapalały się w mojej głowie czerwone lampki, gdy jeden czy drugi mnie wykorzystywał albo wpędzał w poczucie winy. Bo przecież łobuz kocha najbardziej, czy jakoś tak.

Gdy poznałam Huberta, miałam wrażenie, że chwyciłam pana Boga za nogi. Jak on się o mnie starał! Był szarmancki, miły, uprzejmy… Czułam się przy nim, jak księżniczka. Przepuszczając mnie w drzwiach czy zabierając zakupy z moich rąk, powtarzał, że szacunek do kobiet wyniósł z domu. Tego, że ten szacunek okazuje w podobny sposób wielu innym kobietom (im hojniej obdarzonym przez naturę, tym lepiej), zdawałam się nie zauważać.

Nic więc dziwnego, że gdy Hubert się oświadczył, nawet przez chwilę się nie zastanawiałam nad odpowiedzią. Byłam najszczęśliwszą przyszłą panną młodą na świecie. Z pieśnią na ustach zajęłam się planowaniem i organizacją wesela. Impreza była huczna i niezapomniana. Co prawda z Hubertem tańczyłam niewiele („Kochanie, pan młody ma na weselu swoje obowiązki!”), ale i tak bawiłam się wspaniale.

Po ślubie się zmienił

Na poprawinach podeszła do mnie moja świadkowa.

– Angela, nie wiedziałam, że jesteś tak nowoczesną i otwartą kobietą.

– Co masz na myśli?

– Nie przeszkadza ci, że twój mąż całuje się z innymi babkami.

– O czym ty mówisz? – szczerze nie rozumiałam.

– No ta blondyna, którą wczoraj Hubert tak na parkiecie obracał… Dziś się w toalecie całowali.

– Coś ci się musiało pomylić.

– Angela, wiem, co widziałam!

– Wiesz co? Zazdrościsz mi, że wyszłam za mąż. Idź, wylewaj swoje frustracje gdzie indziej.

Oczywiście, że jej nie wierzyłam. Zazdrosne babsko, chciała mnie z pewnością poróżnić z moim ukochanym mężem… Po ślubie nie od razu zauważyłam zmiany w zachowaniu Huberta. To znaczy nadal był szarmancki i czarujący do kobiet (w końcu szacunek do kobiet wyniósł z domu). Tylko najwyraźniej ja dla niego przestałam być kobietą. Ciężkie siaty z marketu tachałam sama, słoiki odkręcałam sama, na pomoc przy sprzątaniu też nie miałam co liczyć.

Hubert wracał z pracy bardzo zmęczony, krytykował podany obiad (a to zupa za rzadka, a to mięso zbyt przesuszone, a to pierogi za małe), a następnie zalegał na kanapie przed telewizorem i tylko wydawał polecenia („Zrób mi herbaty!”, „Przynieś mi piwo!”, „Naszykuj mi kąpiel!”). A ja potulnie wypełniałam te wszystkie polecenia, bo… No bo przecież tak mnie wychowano.

Wpędzał mnie w poczucie winy

Myślałam, że jak zajdę w ciążę i urodzę dziecko, to coś się zmieni. Naiwnie nawet nie brałam pod uwagę, że mogłoby się zmienić jedynie na gorsze – miałabym jeszcze więcej obowiązków i dwie osoby do obsługiwania zamiast jednej. Gdy jednak dwukrotnie poroniłam, lekarz powiedział mi wprost, że na donoszenie ciąży praktycznie nie mam szans. Oczywiście, mogłam próbować, ale przestałam widzieć sens.

Zwłaszcza że nie miałam żadnego wsparcia. Hubert uważał, że to moja wina. Jego zdaniem byłam wybrakowana, nawet „głupiej ciąży” nie umiałam donosić. Powiedział mi to wprost, nie zwracając kompletnie uwagi na to, jak bardzo cierpię. Nie rozumiał moich łez. Uważał, że przesadzam i powinnam wziąć się za siebie. W jakim sensie miałam się za siebie brać, na szczęście mi nie wytłumaczył.

Oczywiście gdy wychodziliśmy gdzieś razem – był do rany przyłóż. Mówił do mnie „mój aniele”, dolewał wina do kieliszka, podsuwał krzesło… Gentelman pełną gębą! Na jednej z imprez u przyjaciół, gdy poszłam do łazienki, zobaczyłam Huberta całującego się w kuchni z jakąś obcą babą. Nawet przez myśl mi nie przeszło, by zrobić mu awanturę. Przecież nie tak mnie wychowano…

Gdy wróciliśmy do domu, zapytałam bez większych emocji:

– Kim była ta kobieta, z którą się całowałeś w kuchni?

– Nie znasz.

– Oczywiście. Gdybym znała, to bym nie pytała.

– Ale po co ci ta wiedza?

– Bo to chyba nie jej ślubowałeś miłość, wierność i uczciwość małżeńską?

– Kochanie, chyba mi się coś od życia należy? Zaniedbujesz swoje obowiązki jako żona, więc…

– Aha, więc to moja wina?

– A czyja? Skarbie, spójrz na siebie. Powinnaś być mi wdzięczna, że wciąż z tobą jestem i się o ciebie troszczę! A teraz przestań robić sceny, tylko przygotuj mi kąpiel.

Czułam się, jakby mi kto obuchem w łeb dał. I o mały włos, a zaczęłabym się zastanawiać, czy może faktycznie Hubert nie ma racji. W końcu nie dałam mu potomka, którego oczekiwał…

Udawałam, że nie widzę

Od tego czasu Hubert coraz częściej wracał później z pracy. Czasem miałam wrażenie, że czuję od niego damskie perfumy, innym razem wydawało mi się, że na kołnierzyku koszuli widziałam ślady szminki… Nie dociekałam. Tak naprawdę było mi to obojętne. Taka sytuacja była nawet dla mnie wygodna – rzadziej się mnie czepiał, rzadziej słyszałam, że do niczego się nie nadaję i że jest ze mną z łaski.

Tak naprawdę nawet nie miałam komu się pożalić. Miałam tylko jedną przyjaciółkę, z którą spotykałam się od czasu do czasu. Gdy pewnego razu nasza rozmowa zeszła na sprawy małżeńskie, przekonałam się, że nie tylko ja mam źle.

– Wiesz, Angi, tak naprawdę to ci zazdroszczę.

– Mnie? Czego? – zdziwiłam się.

– Twój na ciebie ręki chyba nigdy nie podniósł?

– Hubert? Bogu dzięki – nie! A co, Jurek cię leje?

– Nie żeby tam zaraz lał… Ale wiesz, jak sobie wypije, to czasem mu się zdarzy rękę na mnie podnieść. No, ale potem kupuje kwiaty, przeprasza i jest taki czuły i kochający…

– No tak. Ale on cię przynajmniej kocha…

– Myślisz, że Hubert ciebie nie?

– Sama nie wiem. Oddaliliśmy się od siebie.

– Może powinniście gdzieś wyjechać na wakacje? Razem, tylko we dwoje.

– Wiesz, może to jest myśl?

I kilka tygodni później wyjechaliśmy na wakacje na Mazury. Hubertowi pomysł się spodobał (ba, był przekonany, że to on na to wpadł), znalazł jakąś agroturystykę z dala od cywilizacji, zapakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy do samochodu i pojechaliśmy.

Atrakcje zamiast sielanki

Już pierwszego dnia po przyjeździe, idąc nad jezioro, potknął się o wystający korzeń i złamał nogę. Nawet nie miałam go jak zawieźć na SOR, bo przecież tylko on miał prawo jazdy. Na szczęście gospodarze nam pomogli i zabrali nieszczęśnika swoim dostawczakiem do szpitala. Wrócił w gipsie za kolano i kategorycznie zażądał kompleksowej obsługi. Wszystko trzeba mu było podać pod nos, a życzenia miał wręcz co chwilę.

Marzenia o scalaniu naszego związku i sielankowym wypoczynku odbiegły mnie kurcgalopkiem już następnego dnia, gdy musiałam drałować piechotą do najbliższego sklepu pięć kilometrów w jedną stronę. Zwłaszcza powrót z pełnymi siatami w palącym słońcu dał mi w kość. Szybko miałam przekonać się, że to nie koniec atrakcji.

Przed wejściem do gospodarstwa, w którym nocowaliśmy, kręcił się chłopiec. Miał niewielki plecak ze sobą i wyglądał na oko na jakieś 10 lat, może ciut więcej. Gdy odwrócił się do mnie twarzą, miałam wrażenie, że znam to spojrzenie doskonale.

– Zgubiłeś się? Mogę ci jakoś pomóc? – zapytałam.

– Nie… A właściwie tak – wyjął telefon, czegoś w nim szukając. – Szukam pana Huberta. Nie zna go pani może? – zapytał, podtykając mi pod nos swój telefon. Ze zdjęcia patrzył na mnie mój mąż.

– Huberta? – odezwałam się zaskoczona. – Tak się składa, że to mój mąż.

Chłopak był równie zaskoczony jak ja. Wydukał, że Hubert jest jego ojcem. Widział go raptem kilka razy w życiu, bo mój mąż przestał się spotykać z jego matką, zanim dowiedział się o ciąży, ale jakiś czas później odnowili kontakt, a Hubert nawet wykazał pewne zainteresowanie swoim potomkiem. Gdy jednak mamusia sprowadziła do domu nowego faceta, którego chłopak nie potrafił zaakceptować, spakował się i uciekł do ojca.

Zaprowadziłam Szymka do domu, gdzie wylegiwał się mój połamany, pożal się Boże, mąż.

– Hubert, chyba będziesz musiał wykonać telefon do matki tego młodego człowieka, bo podejrzewam, że odchodzi od zmysłów. A potem zajmij się, proszę, swoim synem. Ja idę zrobić coś do jedzenia i załatwić z gospodarzami nocleg dla jeszcze jednej osoby – rzuciłam do mojego męża i zostawiłam go z dzieckiem, zastanawiając się, co jeszcze wydarzy się podczas tych wakacji…

Angelika, 36 lat

Czytaj także:
„Marzyłam o pensjonacie w górach. Wieszczyli, że stracę majątek, a ja zarobiłam i wymieniłam męża”
„Marzyłam o weselu jak z bajki na rajskiej wyspie. Skończyliśmy na plaży w Mielnie przy sztormowym Bałtyku”
„Faceci patrzyli na moją lalę z podziwem, a na mnie z obrzydzeniem. Nie moja wina, że kobitki lecą na mój portfel”

Redakcja poleca

REKLAMA