Wypadek. Termin, który albo nie znaczy nic, albo znaczy wszystko. Jedyne, co sobie przypominam, to że w pośpiechu opuściłam dom. Nie wzięłam kurtki ani torebki, jedyne, co miałam to zaciśnięty w dłoni telefon. Nie wiem nawet, kto zatrzymał mnie na dole, nie pamiętam też, kto pomagał mi się ubrać i zaciągnął do auta. Nikt wcześniej nie wspomniał, nie uprzedził, nie przestrzegł, że w ciągu sekundy można zostać pozbawionym wszystkiego, co ważne.
Byliśmy sobie całym światem
Nierozłączni od podstawówki. Poślubienie najlepszego przyjaciela było strzałem w dziesiątkę. Kto bowiem zna mnie lepiej niż najbliższy kolega z piaskownicy, z którym dzieliłam radości i smutki? Działało to w dwie strony, no bo kto mógł zrozumieć go bardziej niż ja? Udało mi się przetrzymać wszystkie jego związki i relacje, a on wspierał mnie, gdy rozstawałam się z kolejnymi palantami. Wtedy wypłakiwałam się właśnie jemu.
Gdy w końcu dotarło do nas obojga, że nie musimy szukać u innych tego, co wzajemnie sobie możemy dać – zdziwiłam się, dlaczego zajęło nam to aż tyle czasu. Obyło się co prawda bez sztucznych ogni, motyli w żołądku, euforycznych momentów czy wzdychania.
Ale każdego niemal wieczoru układałam głowę na ramieniu osoby, która stanowiła część mnie, rozumiała doskonale i nie tworzyła niepotrzebnych problemów. Na ramieniu kogoś, z kim dogadywaliśmy się bez użycia słów. I było mi dobrze, bezpiecznie, ciepło i czułam spokój ducha.
Niedługo trwało nim przekonaliśmy się, że również w łóżku bardzo dobrze się ze sobą zgraliśmy, mimo iż zapewne pewien etap ominęliśmy. Nie dane nam było bowiem doświadczyć szalonej namiętności i pospiesznego zrywania z siebie nawzajem ubrań. Gdy kochaliśmy się po raz pierwszy, oboje czuliśmy się trochę zaskoczeni i speszeni tym, co właśnie zaszło. Przecież jednak nie byliśmy dla siebie obcymi ludźmi, dlatego gdy tylko opadły pierwsze emocje wywołane tą sytuacją, po prostu przeprowadziliśmy szczerą rozmowę.
Postępowaliśmy tak również w innych kwestiach, w których od zawsze tworzyliśmy bardzo zgrany duet. Sfera intymna stała się więc kolejnym aspektem naszego życia, gdzie od dawna doskonale się uzupełnialiśmy. Fakt, zbliżenia różniły się od tych, jakie przeżywałam z wcześniejszymi partnerami, ale nie znaczy to wcale, że były mniej satysfakcjonujące – wręcz przeciwnie, tym towarzyszyła wyjątkowa ekscytacja.
Nie krępowaliśmy się przed sobą i nie próbowaliśmy też kreować bezsensownie sztucznego wizerunku. Związek z najbliższym przyjacielem niósł ze sobą również inne dodatkowe korzyści. Choćby to, że zupełnie odpuszczaliśmy sobie nerwy towarzyszące zazwyczaj poznawaniu drugiej połówki z rodzicami.
U Jasia czułam się, jak u siebie
Jego mama widziała mnie już w różnych sytuacjach – zarówno gdy byłam dzieciakiem z obtartymi kolanami, jak i zestresowaną nastolatką uczącą się pilnie do egzaminów. Była też świadkiem moich radości. Wiedziała, jakie mam zalety i wady, więc przy niej także nie czułam potrzeby usilnego udawania kogoś innego ani dopasowywania się do jej wyobrażeń na temat dziewczyny swojego syna. Dobrze się znałyśmy i darzyłyśmy wzajemnie sympatią. Sporo czasu bywałyśmy w swoim towarzystwie.
Gdy nasi najbliżsi dowiedzieli się, że chcemy stanąć na ślubnym kobiercu, na początku oniemieli z wrażenia, a już chwilę później później skakali z radości. Istny cud! Na dodatek mieliśmy tych samych kolegów i koleżanki, dzięki czemu na naszym weselu nikt nie musiał się zapoznawać z obcymi sobie ludźmi. Wyszła z tego naprawdę świetna zabawa, gdzie nikt się nie stresował, nikt nie był też spięty.
Obserwując wcześniej całe to zamieszanie i natłok spraw, które przeżywają przyszłe panny młode tuż przed ślubem, robi mi się ich po prostu szkoda. W naszym przypadku bowiem wszelkie komplikacje wydawały się znikać jak za dotknięciem bliżej niezidentyfikowanej czarodziejskiej różdżki. Nawet jeśli przytrafił się mały nietakt, to błyskawicznie stawał się zabawną historią, którą następnie wspominaliśmy w trakcie spotkań z przyjaciółmi, śmiejąc się do rozpuku.
Tak właśnie wygląda bowiem życie wśród bliskich osób. Nasze wspólne dni mijały w towarzystwie zrozumienia i bliskości, wolne od problemów z kategorii tych nie do rozwiązania. Nie było też niepotrzebnych dramatów. Głęboko tkwiło we mnie przekonanie, że główną przyczyną problemów jest zazwyczaj nieumiejętność porozumiewania się, a my przecież potrafiliśmy dyskutować, także na te niełatwe tematy tak, aby każdy mógł czuć się dobrze. W końcu ćwiczyliśmy to od małego.
Kiedyś to właśnie ja byłam powierniczką Jasia. Ale teraz odszedł, na zawsze... Już nigdy więcej go nie zobaczę. Czuję się tak okropnie samotna, zupełnie tak, jakbym utknęła na opuszczonej wyspie. A nawet chyba gorzej, jakbym była jednym, jedynym człowiekiem na całej tej planecie, kompletnie sama w wielkim świecie.
Bez niego nic nie miało sensu
Los obdarzył mnie wszystkim, co było mi do szczęścia potrzebne, a potem w ułamku sekundy to wszystko zabrał. Kompletnie nie wiem, co dalej począć z życiem. W ogóle nie mam już na nie ochoty. Bez Janka nic nie ma sensu. Zawalił mi się świat.
Nikt nie powiedział, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Wcale nie oczekiwałam cudów: wygranej na loterii, ogromnego bogactwa czy zagranicznych luksusów. Zwyczajnie po prostu egzystowałam, radując się zwykłymi dniami, od czasu do czasu też borykając się z drobniejszymi lub nieco poważniejszymi problemami. Zupełnie tak, jak wszyscy.
Nikt mnie nie uprzedził, nie przestrzegł ani nie dał żadnego znaku, że w jednym momencie można zostać pozbawionym wszystkiego, co najważniejsze. I to z powodu czyjejś głupoty.
Gdy zadzwonił mój telefon komórkowy, byłam akurat w pracy. Mój mąż przebywał wtedy na służbowym wyjeździe i od tygodnia się nie widzieliśmy. Ogromnie za nim tęskniłam i niecierpliwie czekałam na jego powrót. Przygotowałam mu ulubioną potrawę, zrobiłam specjalnie porządki w domu, a nawet udałam się do fryzjerki i kosmetyczki. Numer, który pojawił się na wyświetlaczu był mi zupełnie nieznany.
– Halo, słucham? –odebrałam.
– Czy rozmawiam z panią Julią P.? – zapytał nieznany, odległy głos w słuchawce.
– Zgadza się, to ja. W czym mogę pomóc?
– Małżonka pana Jana P., dobrze mówię?
– Owszem. Proszę powiedzieć mi, o co chodzi.
– Nie mam dobrych wiadomości. Pani mąż uległ nieszczęśliwemu wypadkowi.
Katastrofa. To pojęcie może być całkiem puste i pozbawione znaczenia albo nieść w sobie ogrom treści. Mam totalną pustkę w głowie, kiedy usilnie próbuję odtworzyć dalszy przebieg tego, co się wydarzyło. W pamięci został mi tylko moment, gdy biegłam przed siebie. Jedyne, co miałam ze sobą to ściśnięty w dłoni telefon. Nie zabrałam ani kurtki, ani też torebki. Dopiero kiedy byłam już na dole, ktoś mnie dopadł i powstrzymał.
Nie wiem, kto pomógł mi przy ubieraniu, a następnie zaprowadził do auta. Jakieś rozmazane obrazy jedynie migały za oknem – pamiętam deszcz, mało wyraźne oblicza, był też chyba jakiś billboard z pastą do zębów. Ciekawa jestem, dlaczego akurat to odcisnęło się w mojej pamięci.
– Składam kondolencje, wyrazy współczucia.
To wszystko było tak nierealne
Skąd możesz mieć jakiekolwiek pojęcie, co wtedy odczuwałam? Byłam zupełnie odrętwiała. Jakbym tkwiła w gigantycznej chmurze waty, gdzie wszystko do mnie docierało w mocno spowolnionym tempie albo w ogóle. No i jeszcze ta chwila, kiedy po prostu zwymiotowałam. Akurat to też zapadło mi w pamięć. Zrobiłam to przy ludziach i miałam totalnie w tyle, co sobie pomyślą.
Później była jedynie cała seria niczym nie różniących się od siebie dni, które zlewały się z nocami w jedno. Trwało to chyba wieczność. Ludzie, którzy bez znaczenia kręcili się po domu, mama przynosząca mi jedzenie.
– Julka, jedz coś, proszę.
– Daj mi spokój.
– Zjedz choć odrobinę, bo padniesz.
– Nie. Chcę być z Jasiem.
Mama płakała, ale ja wtedy miałam to w nosie. Zupełnie mnie to nie ruszało. Pragnęłam jedynie tego, żeby mój ukochany mąż, mój przyjaciel, znowu mnie przytulił i patrzył, jak dawniej. Marzyłam o tym, by to wszystko co się stało, nie było prawdą. Albo żeby tak po prostu udać się w wieczny sen i już nigdy, przenigdy się nie budzić.
Trafiłam do lekarza. Niby po lekach miało być lepiej. Tak przynajmniej twierdził doktor… nie mam pojęcia, komu lepiej. Chyba jemu samemu, bo na pewno nie mi. Bo u mnie było gorzej, gdyż oprzytomniałam z tego polekowego transu i wtedy dopiero dotarło do mnie, co oznacza prawdziwa pustka w środku.
To poczucie straty trwa nieprzerwanie, ogarnia wszystko i każdego. Co gorsza, nie da się przed nim nigdzie schronić, bo wciąż depcze po piętach. Wchodzi zupełnie jak do siebie i rozsiada się wygodnie. Zupełna beznadzieja. Odradzam. A do tego jeszcze te wszystkie sesje terapeutyczne. Kto tak naprawdę tego potrzebuje? Na cholerę ja tego słucham? Kogo to w ogóle interesuje?
Rozumiała, przez co przechodzę
– Zapalisz papierosa?
To była kobieta, której wieku nie potrafiłam określić. Miała włosy koloru myszy, oczy podkrążone, sama skóra i kości. Spróbowałam sobie przypomnieć… Nie, w ogóle nie miałam pojęcia jak się nazywa. Może się co prawda przedstawiała, ale ja i tak za bardzo nie przywiązywałam uwagi na to, co tam paplają na tych terapiach.
– Nie palę.
– To może zaczniesz?
– A po co miałabym to robić?
– No wiesz, żeby mieć jakieś zajęcie.
Spojrzałam na nią jak na kompletną kretynkę. W tamtym momencie nie miałam bladego pojęcia, że należy coś zrobić.
– Dawaj.
Ohyda. Papierosy są beznadziejne, cuchną i powodują okropny kaszel. Co ciekawe, ten atak umiejscowił mnie w danej chwili i miejscu. W jednej chwili znajdowałam się tu i teraz. Razem z Edytą.
– Kto ci zmarł? – rzuciła, pusto wpatrując się w dal.
– A tobie?
– Nie uważałaś na sesjach, mam rację?
– Nie bardzo – przyznałam, czując przy tym lekkie zakłopotanie.
– Też miałam taki problem na początku – powiedziała z lekkim uśmiechem. – Każdy z nas na starcie nie skupia się na terapii. To samo przychodzi z czasem.
– Kiedy?
– Gdy się przebudzisz – odrzekła.
– A ty już to zrobiłaś? – mimo wszystko poczułam zaciekawienie.
– To mój trzeci pobyt tutaj – oznajmiła, strząsając resztki popiołu z fajki.
– Trzeci…?
– Zgadza się, jestem tu, bo sama tak wybrałam. Bywa, że życie całkiem przygniata człowieka. W takich momentach wracam i właśnie tu dochodzę do siebie. Pomagają mi jakoś stanąć na nogi i ruszam dalej, życie. Trzy lata temu umarła moja mała córeczka. Straciłam wtedy jakąkolwiek chęć do życia. Teraz jest jakby lepiej. No dobra… w tej chwili akurat może gorzej, ale generalnie lepiej.
Nie byłam z tym sama
W jednej chwili dotarło do mnie, że coś nas połączyło. Coś strasznego: brak bliskiej osoby, ale mimo wszystko to jakaś więź. Głupie i dziwne wrażenie, że w cierpieniu i tej samotności ktoś jest ze mną. Poczułam tę niepoważną wspólnotę i zanim zdołałam ugryźć się w język, padło pytanie:
– Mogłabyś mi coś na jej temat powiedzieć?
– Jasne. Masz braki w terapii – uśmiechnęła się, zerkając na mnie.
– Nie zawsze byłam super uczennicą – odparłam i... oddałam uśmiech.
Po jakimś czasie w końcu zaczęłam wsłuchiwać się w słowa terapeuty. Nadeszła też w końcu ta chwila, gdy opowiedziałam mu o Janie. Ta historia nie należała do bardzo długich i na pewno nie ujęłam w niej wszystkich istotnych szczegółów. Trudno mi było o tym mówić, bo nieustannie płakałam i pociągałam nosem.
Jednak kiedy już zdołałam jakoś wyrzucić z siebie te słowa i wspomnienia, usłyszałam na nowo dźwięki, zaczęłam dostrzegać barwy otaczającego mnie świata. Zorientowałam się nawet, że przyszło lato. Powoli wracała mi wiara, że istnieje jakieś „jutro”. Na razie jedynie trochę. Ale nie poddaję się.
Julia, 31 lat
Czytaj także:
„Gdy mąż wyjeżdżał w delegacje, to do domu sprowadzał się kochanek. Taki układ działał doskonale, ale tylko do czasu”
„Mąż miał klatę gęstą jak dywan i drażnił jak zmechacony sweter. Z miłością docierał w każdy zakamarek mego ciała”
„Jako tirowiec miałem kobiet na pęczki w każdym kraju. Byłem z siebie dumny do momentu, aż żona mnie ukarała”