Reklama

Po śmierci męża mój dom stał się cichy jak muzeum. Tyle że nikt nie przychodził go zwiedzać. Tylko ja każdego dnia obchodziłam te same eksponaty: jego ulubiony kubek, który wciąż trzymałam na półce, gazetę z zakładką, okulary na sznurku. Czasem łapałam się na tym, że wchodzę do sypialni i spodziewałam się, że tam będzie. Że spojrzy na mnie spod tych krzaczastych brwi i powie:

Reklama

– Zrób mi jeszcze tę malinową herbatę. Dobrze ci wychodzi.

Byłam samotna

Do sanatorium wysłała mnie córka. Powiedziała, że muszę zrobić coś dla siebie. Jakby to było takie proste, jakby można było wsadzić żal w walizkę i wyjechać. W pociągu czułam się jak przybysz z innego świata – obca, stara, przeźroczysta. Ludzie wokół rozmawiali o dietach, serialach, świątecznych zakupach. Ja patrzyłam przez okno i liczyłam drzewa.

Pierwsze śniadanie w uzdrowisku: jajko na miękko, które ktoś gotował hurtowo – bez serca. W jadalni ludzie gadali, śmiali się nerwowo, ale nikt mnie nie zauważał. Aż usiadłam przy wspólnym stole i usłyszałam:

– Podają kawę, czy trzeba się samemu obsłużyć?

Odwróciłam się. Mężczyzna w szarym swetrze. Spokojny głos. Twarz pomarszczona, ale z uśmiechem.

– Podają, ale to nie znaczy, że smakuje lepiej – odpowiedziałam, trochę złośliwie, bo nie wiedziałam, jak rozmawiać z obcymi.

– To dobrze. Bo jakby jeszcze była smaczna, to bym pomyślał, że jestem w raju, a tego nie planuję na ten turnus – zaśmiał się.

Podałam mu rękę.

– Maria.

– Antoni – odpowiedział. – Ale mówią na mnie Antoś. Tak dla skrócenia turnusu.

Zaśmialiśmy się oboje, zupełnie nie wiadomo dlaczego.

Zbliżyliśmy się

Z Antosiem zaczęliśmy mijać się coraz częściej. W stołówce, na korytarzu, podczas zabiegów. A potem to już nie było mijanie – to było siadanie razem przy stole, wychodzenie razem na spacer, czekanie na siebie w holu. Nie musieliśmy nic ustalać. Po prostu tak się działo. Jakbyśmy oboje chcieli tego samego, tylko nie wypowiadaliśmy tego głośno.

Pamiętam jeden wieczór, kiedy padał deszcz i nie było co ze sobą zrobić. Poszliśmy do sanatoryjnej biblioteki – Antoś wziął tom wierszy Szymborskiej, ja jakiś album z fotografiami sprzed lat. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy małym stoliku i nic nie mówiliśmy. On czasem coś przeczytał pod nosem, a ja tylko patrzyłam na jego dłonie. Były duże, mocne, a jednak poruszał nimi z delikatnością.

– Wiesz – powiedział w pewnym momencie – moja Irenka kochała te wiersze. Czasem siadała przy stole i czytała mi na głos. Nawet jeśli nie rozumiałem, nie przerywałem. Lubiłem jej głos.

Zamarłam. Nie dlatego, że powiedział coś trudnego, ale dlatego, że usłyszałam w tym swoje własne myśli. Marek też tak robił – słuchał moich opowieści, moich przemyśleń, nawet kiedy były głupie albo zbyt emocjonalne. Siedział i kiwał głową. Czasem coś skomentował, ale najczęściej po prostu był.

– Mój mąż też słuchał – odpowiedziałam cicho. – Nawet kiedy nie miał ochoty. Nawet kiedy byłam niesprawiedliwa.

Myślałam o nim

Antoni spojrzał na mnie uważnie.

– Tęsknisz, prawda?

Pokiwałam głową. Nie umiałam powiedzieć tego słowami. Ale on zrozumiał.

Zaczęliśmy spacerować razem po okolicznych ścieżkach. Nie zawsze rozmawialiśmy o ważnych rzeczach. Czasem mówiliśmy o pogodzie, o herbacie, która była za słaba, albo o tym, że kapcie ślizgają się po schodach. Ale czasem mówił o Irenie, a ja o Marku. Bez patosu. Zwyczajnie. Jakby opowiadało się o kimś, kto poszedł do sklepu i jeszcze nie wrócił. Czasem śmiałam się z jego żartów, czasem odpowiadałam, że jest głupi, ale w środku coś zaczynało się ruszać.

Bałam się. Nie jego, siebie. Bo zaczynałam znów czekać na kogoś. Cieszyć się, kiedy słyszałam jego kroki na korytarzu. I nagle przestało mi być wszystko jedno, jak wyglądam rano. Przeczesywałam włosy, poprawiałam bluzkę. Raz nawet sięgnęłam po błyszczyk. Potem go starłam, sam gest mnie przestraszył.

Zdarzały się momenty, w których łapałam się na tym, że znów czuję ciepło w sercu. Pamiętam, jak siedzieliśmy na ławce przy lasku i Antoni wyjął z kieszeni cukierki ziołowe.

– Dla zdrowia – powiedział, podając mi jeden.

– Próbujesz mnie przekupić? – zaśmiałam się.

– Ja? Gdzieżby. Po prostu chcę, żebyś mi jeszcze trochę potowarzyszyła. Tu i po powrocie.

Nie byłam gotowa

Zamilkłam. Powiedział to tak spokojnie, tak zwyczajnie, że aż mnie zatkało. Wzięłam cukierka, ale nie odpowiedziałam.

Ostatnie dni turnusu przyszły zbyt szybko. Nawet nie wiem, kiedy zaczęłam odliczać nie dni, a godziny. W powietrzu unosiło się coś ciężkiego, czego nie dało się rozgonić rozmową ani śmiechem. Wszyscy pakowali walizki, żegnali się ze sobą, wymieniali adresy i numery telefonów. Ja unikałam ludzi. Siedziałam na ławce za budynkiem, tam gdzie było cicho. I oczywiście, on mnie znalazł.

– Schowałaś się – powiedział, stając przede mną. – Ale nie przede mną, prawda?

Pokręciłam głową, nie patrząc na niego. Czułam, że jak tylko otworzę usta, głos mi się załamie. A przecież nie chciałam płakać. Nie przy nim. Nie teraz. Antoni usiadł obok, nie za blisko, ale też nie z dystansem. Wyciągnął rękę i dotknął mojej dłoni.

– Wiem, że się boisz. Ja też się boję. Nie jesteśmy już młodzi. Mamy swoje straty, swoje rany. Ale pierwszy raz od dawna czuję, że to życie jeszcze czegoś ode mnie chce.

Spojrzałam na niego. Miał oczy pełne spokoju, a jednak niepewności. Jakby wszystko postawił na jedną kartę i czekał, aż ją odwrócę.

Było mi przykro

– Co teraz? – zapytałam szeptem.

– Teraz wrócimy do swoich domów – odpowiedział. – Ale napiszę do ciebie. Obiecuję. Nie chcę, żeby to się tak skończyło.

– Listy? – zapytałam, próbując się uśmiechnąć, choć głos mi zadrżał. – Kto jeszcze pisze listy?

– Ja będę – odparł z takim spokojem, jakby to było najoczywistsze na świecie. – Nie jestem z tych, co rzucają słowa na wiatr. Napiszę. Opowiem ci, co u mnie. I zapytam, co u ciebie. A może kiedyś przyjedziesz do mnie. Pokażę ci mój ogród. Zimą nic tam nie ma, ale na wiosnę zakwitają przebiśniegi.

Podał mi mały skrawek papieru ze swoim adresem. Trzymałam go, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie.

Później, kiedy pakowałam walizkę, rozkładałam rzeczy powoli, jakby miało to zatrzymać czas. Rano pożegnaliśmy się na peronie. Uścisk dłoni trwał trochę za długo. Potem spojrzeliśmy na siebie ostatni raz i odwróciliśmy się jednocześnie.

Nie spodziewałam się

W domu było tak, jak wcześniej – pusto. Ale coś się zmieniło. Codziennie, zaraz po śniadaniu, sprawdzałam skrzynkę. Wieczorem znowu. I tak codziennie. Bo obiecał, że napisze.

Mijały dni. Potem tygodnie. Skrzynka była zawsze pusta. Z początku tłumaczyłam sobie, że może się rozchorował, może potrzebuje czasu. Ale kiedy minął miesiąc, a list nie przyszedł, zaczęłam czuć coś innego. Wstyd.

Jak mogłam być tak naiwna? Kobieta po przejściach, a zachowała się jak podlotka na koloniach. Przez chwilę uwierzyłam, że to coś znaczyło. Zamknęłam się. Nawet przed córką udawałam, że wszystko jest w porządku.

W końcu włożyłam nasze wspólne zdjęcie do szuflady. Położyłam je pod obrus, jakby to miało sprawić, że wszystko stanie się mniej realne.

Któregoś dnia zadzwonił telefon.

– Pani Maria?

Potwierdziłam, choć nie wiedziałam, kto dzwoni.

– Jestem Anna. Córka Antoniego – powiedziała. – Tata mówił mi o pani często.

Nie mogłam nic powiedzieć.

– Zmarł… tydzień po powrocie z turnusu. Zawał. Zupełnie niespodziewanie.

Nawet nie miałam siły zareagować.

– Chciał do pani napisać. Znalazłam list w jego szafce. Nie zdążył wysłać. Przeczytałam i wiedziałam, że muszę pani go oddać. Nie mam jednak adresu, tylko numer telefonu.

Podałam jej swój adres i pożegnałam się. Niespełna tydzień później wyjęłam ze skrzynki kopertę. Trzymałam ten list jak coś świętego. Jakby w środku był kawałek serca, który znów bije.

Usiadłam wieczorem przy kuchennym stole, z herbatą, która wystygła, zanim sięgnęłam po pierwszy łyk. Rozcięłam papier ostrożnie, jakbym rozpakowywała coś kruchego. I zaczęłam czytać.

Zatkało mnie

„Mario, miałem dziś w rękach długopis przez dwie godziny, ale nie wiedziałem, jak zacząć. A przecież tyle rzeczy chcę Ci powiedzieć. Myślałem, że napiszę zaraz po powrocie, ale bałem się. Tak, ja – stary chłop – bałem się, że napiszę coś nie tak. Że się uśmiejesz. Albo że mnie zapomnisz. Ale nie mogę nie napisać. Bo coś we mnie zostało. Twoja obecność. Twój śmiech. Twój zapach, który czułem, gdy przechodziłaś obok.

Zrobiłaś coś, czego nie potrafię nazwać – przywróciłaś mi życie. To, co wydawało się już tylko czekaniem na koniec, znów zaczęło mieć barwy. Nie wiem, czy coś z tego będzie. Czy napiszesz. Czy odpowiesz. Ale jeśli tylko będziesz chciała – czekam. Napisz. Albo przyjedź. Albo choć pomyśl czasem o tym starym durniu, który znów zaczął się budzić. Antoni”.

Płakałam, zanim doczytałam do końca. Nie czułam żalu. Nie złości. Tylko ogromne ciepło i smutek. Nie zdążył. Nie dostałam tego listu wtedy, gdy najbardziej go potrzebowałam. Ale dostałam go teraz. I on był prawdziwy. Tak samo jak to, co się między nami wydarzyło. Choć krótkie – było prawdziwe.

Maria, 68 lat

Reklama

Czytaj także:
„Ojciec dostawał dziwne listy i telefony. Wiedziałem, że skrywa tajemnicę, ale prawda okazała się gorsza od wyobrażeń”
„Córka myśli, że jak jestem bogatą emerytką z Warszawy, to będę sponsorować wnuki. Wolę wydać kasę na siebie”
„Sąsiad kupił mi luksusowe perfumy w prezencie. Dzięki niemu ta wiosna pachnie nową miłością”

Reklama
Reklama
Reklama