„W przeciągu roku straciłam rodziców i ukochanego męża. Żałoba stałą się moją zbroją, by nie stracić zmysłów”

smutna kobieta fot. Getty Images, Eugene Sokolenko
„Po pogrzebie wszyscy próbowali mnie pocieszać, jakby istniały słowa, które mogłyby to naprawić. Kiwałam głową, ale w środku miałam ochotę wrzeszczeć. Jak miałam iść do przodu, skoro nie było już niczego, co mnie do tego świata przywiązywało?”.
/ 11.02.2025 08:30
smutna kobieta fot. Getty Images, Eugene Sokolenko

Śmierć przyszła po nich kolejno, metodycznie, jakby miała starannie ułożony plan, którego nikt nie mógł pokrzyżować. Najpierw tata, potem mama, a na końcu mój mąż, Filip. Rok, zaledwie dwanaście miesięcy wystarczyło, by z mojego świata została pusta skorupa. Nie było dnia, żebym nie czuła, jak coś we mnie umiera razem z nimi. Przyjaciele mówili, że powinnam się trzymać, że muszę być silna. Ale jak się trzymać, gdy zostaje się samemu, bez tych, którzy stanowili twoją oś?

Nikt nie jest na to gotowy

Żałoba stała się moją zbroją. Chroniła mnie przed tym, by nie rozsypać się na drobne kawałki. Ludzie bali się mówić do mnie cokolwiek, jakby obawiali się, że każde ich słowo może mnie złamać. A ja czekałam – na dzień, w którym w końcu znów poczuję cokolwiek poza bólem.

Pierwszy był tata. Odszedł nagle, bez zapowiedzi, jakby ktoś wcisnął przycisk „stop” w środku dnia. Wyszedł do sklepu po chleb i już nie wrócił. Zawał. Upadł między półkami, w dłoni ściskając bochenek. Kiedy zadzwonili do mnie ze szpitala, byłam pewna, że to pomyłka. Przecież jeszcze rano pił kawę i narzekał, że w telewizji same bzdury.

Pogrzeb był zamazanym wspomnieniem. Mama była w szoku, a ja starałam się wszystko załatwiać – kaplica, kwiaty, ubranie dla niego. Trzymałam się kurczowo myśli, że to tylko jeden dzień, że muszę to przetrwać. Filip stał obok mnie przez cały czas, ściskał moją dłoń, nie puszczał nawet na chwilę.

Mama nie podniosła się po śmierci taty. Jakby coś w niej pękło, jakby ta nić, która trzymała ją przy życiu, została brutalnie przecięta. Przestała jeść, przestała mówić o przyszłości. W jej oczach był tylko smutek. Kiedy przyjechałam do niej po tygodniu i znalazłam ją nieruchomą na kanapie, wiedziałam, że po prostu nie chciała już dalej żyć. Lekarze powiedzieli, że to serce. Ja myślę, że to była tęsknota.

Straciłam ich oboje w przeciągu trzech miesięcy. Ale to, co miało mnie dobić, dopiero nadchodziło. Filip kaszlał od tygodni, ale mówił, że to przeziębienie. Wierzyłam mu, bo chciałam wierzyć. Do momentu, gdy lekarz spojrzał na nas ze współczuciem i powiedział: „Nowotwór”.

Mój świat runął

Pamiętam ten dzień dokładnie. Filip siedział na kozetce, wyprostowany, jakby chciał pokazać, że nic go nie rusza. Ja ściskałam rąbek swetra, starając się nie myśleć, że lekarz wygląda, jakby ćwiczył tę minę setki razy – spojrzenie pełne smutku, ale i dystansu, żeby nie dać się porwać emocjom pacjentów.

– To nowotwór płuc. Zaawansowany – głos lekarza brzmiał jak wyrok.

Filip odchrząknął i kiwnął głową, jakby spodziewał się takiej diagnozy. A może naprawdę się spodziewał, tylko nie chciał mi powiedzieć? Ja nie potrafiłam oddychać. To był żart, jakaś pomyłka, przecież mój mąż miał dopiero trzydzieści sześć lat!

– Jakie są opcje? – zapytał Filip rzeczowym tonem.

Opcje. Słowo tak bezosobowe, jakby chodziło o wybór modelu samochodu, a nie o jego życie. Lekarz mówił o chemii, o terapiach, o procentach przeżycia. Każde kolejne zdanie brzmiało jak kolec wbijany w moje ciało.
Wyszliśmy ze szpitala w ciszy. Chciałam coś powiedzieć, ale nie znalazłam słów, które nie zabrzmiałyby jak banał. Filip złapał mnie za rękę.

– Damy radę – powiedział cicho.

Nie odpowiedziałam. Może powinnam, ale miałam wrażenie, że cokolwiek powiem, to będzie kłamstwo. Bo gdzieś w środku wiedziałam, że los nie odpuści, że po moich rodzicach przyszedł czas na niego.

Staraliśmy się żyć normalnie

Od tego dnia wszystko zmieniło się w oczekiwanie. Na wyniki, na chemię, na dobre wiadomości, których nikt nam nie dawał. Każdy poranek był walką z rzeczywistością. Budziłam się i przez ułamek sekundy zapominałam, że Filip jest chory. A potem wracało – ciężkie, duszące poczucie, że czas nam ucieka.

Filip nie chciał, żebym traktowała go jak umierającego. Upierał się, że będziemy żyć normalnie. Zmuszał mnie do oglądania filmów, które zawsze lubił, choć już nie śmiał się tak jak dawniej. Czasem zmuszał mnie do spacerów, choć sam coraz częściej nie miał siły wyjść z domu.

– Nie patrz na mnie tak – powiedział kiedyś, gdy przyniosłam mu herbatę do łóżka. – Nie umieram jeszcze.

Nie odpowiedziałam. Nie miałam serca mówić mu, że patrzę tak, bo boję się, że któregoś dnia rzeczywiście go stracę.

Chemia zaczęła odbierać mu siły szybciej, niż się spodziewałam. Po kilku tygodniach nie przypominał już tego silnego mężczyzny, którego znałam. Włosy zaczęły wypadać, skóra zrobiła się szara, a on coraz częściej zasypiał w środku dnia. A jednak wciąż się uśmiechał. Gdy siadałam obok niego na kanapie, splatał palce z moimi i mówił:

– Kochanie, przecież miało być normalnie.

Nie mogłam mu powiedzieć, że nic nie jest już normalne.

Zostało nam niewiele czasu

Choroba Filipa postępowała szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. Lekarze zaczęli mówić o „leczeniu paliatywnym”, o „zachowaniu komfortu”, o „przygotowaniu się”. Ale jak można się przygotować na to, że ktoś, kogo się kocha, powoli odchodzi? Przestałam chodzić do pracy. Moim jedynym zadaniem było bycie przy nim, choć coraz częściej czułam, że on tego nie chce.

– Nie możesz tak siedzieć i patrzeć, jak marnieję – powiedział któregoś dnia, gdy siedziałam obok niego, trzymając go za rękę.

– A co mam zrobić? – szepnęłam.

– Żyć, do cholery. Żyć dla mnie.

Żyć. Tak łatwo było mu to powiedzieć. Ale jak miałam żyć, gdy on znikał mi na oczach? Każdy dzień był kolejnym krokiem do przodu w tej nieuchronnej podróży, którą odbywał sam, a ja mogłam tylko patrzeć. Kiedy pewnej nocy obudził mnie jego kaszel, wiedziałam, że to koniec. Leżał skulony na boku, dłonie zaciskały się na kołdrze.

– Wezwę pogotowie – powiedziałam, sięgając po telefon.

– Nie – chwycił mnie za nadgarstek. – Nie chcę umierać w szpitalu.

Zostałam więc przy nim. Do rana. Do ostatniego oddechu, który był cichy, ledwo słyszalny. Trzymałam go za rękę i nie zauważyłam nawet, kiedy przestał ściskać moją dłoń. A potem zapadła cisza.

Jak mam dalej żyć?

Po pogrzebie wszyscy próbowali mnie pocieszać, jakby istniały słowa, które mogłyby to naprawić. „Czas leczy rany”, „On by nie chciał, żebyś się załamała”, „Musisz iść do przodu”. Kiwałam głową, ale w środku miałam ochotę wrzeszczeć. Jak miałam iść do przodu, skoro nie było już niczego, co mnie do tego świata przywiązywało?

Dom stał się pusty, choć wciąż czułam jego obecność. Koszula przewieszona przez krzesło w sypialni, ulubiony kubek z pękniętym uchem na kuchennym blacie, niedokończona książka leżąca na nocnym stoliku. Nie potrafiłam się tego pozbyć. To było wszystko, co mi po nim zostało.

Przez pierwsze tygodnie nie wychodziłam z domu. Jedynym powodem, dla którego wstawałam z łóżka, była potrzeba zaparzenia herbaty – tak, jak robiłam to dla niego. Siadałam przy oknie, trzymając kubek w dłoniach i czekałam. Sama nie wiedziałam, na co. Ludzie przestali dzwonić.

Na początku próbowali mnie wyciągnąć na kawę, na spacer, ale szybko zrozumieli, że nie chcę ich widzieć. Że to, co czuję, jest dla nich niewygodne.
Któregoś dnia spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę, której nie poznawałam. Zapadnięte policzki, matowe oczy. Byłam tylko cieniem siebie.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że jeśli tak dalej pójdzie, żałoba nie będzie moją zbroją, tylko moim grobem. Musiałam coś zrobić.

Robię to dla niego

Najtrudniejszym krokiem było otworzenie drzwi. Wystarczyło przekręcić klucz i wyjść, ale dla mnie to była walka. Jakby za tym progiem nie było świata, tylko przepaść, w którą mogę wpaść. W końcu jednak wyszłam.
Świat wyglądał tak samo, choć dla mnie już nigdy nie miał być taki jak wcześniej. Ludzie spieszyli się do pracy, matki prowadziły dzieci do szkoły, ktoś śmiał się przez telefon. Jak mogli się śmiać, kiedy mój świat się zawalił?

Szłam przed siebie, nie mając celu. Minęłam park, w którym kiedyś spacerowałam z Filipem. Minęłam kawiarnię, w której trzymał mnie za rękę na naszej pierwszej randce. Każde miejsce było naznaczone jego obecnością, jakby wciąż tu był, ale niewidzialny. Usiadłam na ławce i spojrzałam w niebo.

– Filip, co mam teraz zrobić? – wyszeptałam.

Oczywiście nie odpowiedział. Ale w mojej głowie usłyszałam jego głos. „Żyć, do cholery. Żyć dla mnie.” Zacisnęłam dłonie. Może nie byłam gotowa. Może jeszcze długo nie będę. Ale jeśli cokolwiek mogłam zrobić, to właśnie to – żyć. Nie dla siebie. Dla niego.

Wróciłam do domu i po raz pierwszy od miesięcy odsłoniłam zasłony. Światło wpadło do środka. I choć ból nie zniknął, choć żałoba wciąż była częścią mnie, zrozumiałam, że to nie ona ma mnie definiować. To, że przeżyłam, nie znaczyło, że przegrałam. To znaczyło, że walczę.

Ewelina, 35 lat

Czytaj także:
„Współczułam teściowi, gdy stracił dorobek życia. Nie wiedziałam wtedy, że przepuścił majątek na zabawę i panienki”
„Nie szukałem miłości, więc sama mnie znalazła. Szkoda tylko, że kosztowała mnie wszystkie oszczędności i nowe mieszkanie”
„Przyłapałam teścia na randce z jakąś panną. Pomyślałam, że szantaż to świetny pomysł, by wyciągnąć z niego kasę”

Redakcja poleca

REKLAMA