Zarówno mnie, jak i mężowi udało się dostać kilka dni urlopu. Cieszyliśmy się jak dzieci, nie mniej niż nasza siedmioletnia córeczka. Oboje byliśmy zapracowani i nie mogliśmy spędzać razem tyle czasu, ile byśmy chcieli. Martynką często zajmowała się babcia. Jednak kiedy tylko mieliśmy wolne, staraliśmy się córce wynagrodzić naszą nieobecność.
– To gdzie wyskoczymy? – Arek przeglądał oferty w internecie.
– Nad morze! – zawołała radośnie Martynka.
– Nad morze mamy trochę za daleko – musiałam zgasić zapał córeczki.
– To do koników! – Martynka błysnęła kolejnym pomysłem.
Konie były ulubionymi zwierzętami naszej córki
W zoo od razu kierowała się do zagrody, gdzie trzymano kucyki. Zbierała obrazki z końmi, a jej ulubioną maskotką był pluszowy konik Leoś.
– Dam im jabłka! I marchewki! – wykrzykiwała.
– Czyli postanowione, pojedziemy odwiedzić koniki, tak? – mąż spojrzał na mnie pytająco.
Skinęłam głową. Arek znalazł stadninę w górach i kwaterę, gdzie mogliśmy się zatrzymać na kilka dni. Domek położony pod lasem od razu przypadł mi do gustu, więc małżonek zadzwonił i zarezerwował noclegi dla naszej trójki. Kilka dni później jechaliśmy już krętymi górskimi drogami w stronę wynajętego domku. Na miejsce dotarliśmy późnym popołudniem.
Tu czekała na nas przykra niespodzianka: zarezerwowana kwatera była nadal zajęta. Gospodarze zamiast trzynasty zrozumieli chyba piętnasty… I w ten oto sposób zostaliśmy bez noclegu. Gdybyśmy pojechali z Arkiem tylko we dwójkę, pewnie przespalibyśmy się w aucie, jak za dawnych, młodzieńczych czasów. Gospodarze obiecywali, że kwatera na bank będzie wolna od piętnastego i obniżą nam cenę za wynajem, a w ramach przeprosin udostępnią własną łazienkę i kuchnię na okres tych dwóch dni…
Jednak nie chcieliśmy, żeby Martynka spała na siedzeniu samochodu.
Musieliśmy zrezygnować
Martynka była niepocieszona. Gdy my rozmawialiśmy z gospodarzami, ona bawiła się z ich dużym kotem. Czarny kocur spodobał jej się chyba bardziej niż pociągowe konie w stajni. Zimnokrwiste wałachy, wielkie jak słonie, przynajmniej z perspektywy kilkuletniej dziewczynki, nie przypominały ani kucyków, ani pluszowego Leosia.
– Hm, ja to bym miała pomysł… – gospodyni spojrzała niepewnie na męża. – A gdyby państwo się zatrzymali w chałupie Agaty?
– A jest posprzątana? – burknął.
– Posprzątana.
Gospodarz wciąż się wahał. Czułam, że jest mu przykro z powodu pomyłki dotyczącej rezerwacji. Zarobku też szkoda… Więc o co chodzi? Co go powstrzymuje?
– To taka mała drewniana chata – zaczęła mówić gospodyni. – Niecały kilometr stąd. Zwykle wynajmują ją letnicy, którzy szukają spokoju i ciszy na łonie natury. Bo chałupa pośrodku lasu stoi.
– Chałupa wiedźmy – burknął gospodarz pod nosem.
Aha. Czyli jakieś wiejskie legendy stały na przeszkodzie. No ale my byliśmy z miasta. Poza tym zbliżał się wieczór. Nawet gdybyśmy chcieli znaleźć coś innego, mogło nam się nie udać i ostatecznie i tak spalibyśmy w aucie.
– Niech będzie – zgodził się Arek.
Martynka zaklaskała ucieszona.
– Będziemy mieszkać w lesie! Zupełnie jak w bajce o Jasiu i Małgosi. Baba Jaga też mieszkała w lesie!
Złapała kota i spytała przymilnym głosikiem:
– Mamusiu, kupisz mi kotka?
– Kochanie, porozmawiamy o tym później – odparłam.
Nie miałam siły ani ochoty tłumaczyć córci po raz setny, dlaczego nie możemy mieć kota ani żadnego innego zwierzątka. Przełożyliśmy bagaże i pojechaliśmy do wiedźmowej chaty na wozie zaprzężonym w konie. Zachwycona Martynka nie wypuszczała z objęć wyjątkowo cierpliwego i odpornego na czułości kota.
– Autem się tam nie wjedzie – wyjaśnił gospodarz. – Wozem trzeba. Droga wąska, nierówna.
Wytrzęsło nas na tym wozie że hej. Jednak kiedy dotarliśmy na miejsce, byłam równie zachwycona jak nasza córeczka. Urokliwa chatka pośrodku lasu sprawiała iście bajkowe wrażenie. Drewniane okiennice, pokryty słomą dach. Martynka puściła kota i pobiegła oglądać nowe miejsce; gospodarze tymczasem oprowadzili nas po chacie.
– Nie przecieka w razie deszczu? – zainteresował się Arek, pokazując na dach.
– Panie, słoma tylko na pokaz – gospodarz machnął ręką. – Ludzie z miasta lubią pod strzechą spać. Ale pod spodem dachówki są…
– Ino prądu nie ma, bo awaria była – wtrąciła gospodyni.
Jej mąż wzruszył ramionami.
– Awaria… – mruknął. – Akurat. Agata miała taki kaprys, to i prąd zepsuła.
– Agata to kto? – zainteresowałam się.
Starsze małżeństwo spojrzało po sobie
– Tę chatę mąż dostał w spadku po kuzynce…
– Nikt inny jej nie chciał. Bo to wiedźma była, a nie normalna kuzynka – wtrącił gospodarz. – Jak krzywo na człowieka spojrzała, to zaraz potem jakieś nieszczęście go spotkało.
– Głupoty gada – gospodyni machnęła ręką.
– Może głupoty, a może nie – upierał się mężczyzna. – Nie pamiętasz, jak ten pisarz, co tu przyjechał miesiąc temu, uciekał w środku nocy?
Gospodyni szturchnęła go w bok. Pewnie, żeby nas nie zniechęcał.
– Uciekał, bo horrory pisał.
– I co? Bał się tego, co sam wymyślił? – rzucił zgryźliwie gospodarz.
Uśmiechaliśmy się z Arkiem do siebie. Oboje nie wierzyliśmy w duchy, czarownice i magiczne stwory. Byliśmy raczej zaintrygowani niż przestraszeni.
– To co, zostają państwo? – spytała kobieta. – Piętnastego kwatera już będzie wolna.
– Zostajemy – powiedzieliśmy z mężem zgodnie.
– To ja pokażę, gdzie jest zapas świec, a zaraz z rana ktoś przyjdzie naprawić elektrykę.
Gdy gospodarze odjechali, wnieśliśmy bagaże.
– Ciemno tutaj – Martynka przytuliła się do mnie.
– Zaraz zapalimy świece – Arek nie tracił optymizmu. – Będzie jak w bajce.
– Tej o Babie Jadze?
– Nie – roześmiałam się. – Tatuś miał na myśli, że świece stworzą miły nastrój. Będzie tajemniczo, ciepło i… – zastanawiałam się nad właściwym doborem słów.
Martynka pokiwała główką i ziewnęła.
– Oho, komuś tu się mordka drze. Robimy kanapki, jemy i wskakujemy do łóżka.
Niedługo potem Martynka już spała, a my siedzieliśmy z mężem przy stole, przy blasku świec. Było bardzo romantycznie. Przypomniały nam się dawne czasy, gdy byliśmy młodzi. Arek przysunął się bliżej mnie, w wyraźnie romansowych zamiarach, kiedy nagle coś stuknęło. Zastygłam. Arek spojrzał w górę. Znowu stuknięcie. I kolejne, i jeszcze kilka. Jakby ktoś chodził po dachu.
– Co to? – spytałam szeptem.
– Nie mam pojęcia – Arek wstał.
– Gdzie idziesz? – zaniepokoiłam się.
– Sprawdzę, co to było.
– Nie ma mowy – złapałam go za rękę i mocno ścisnęłam.
Może nie wierzyłam w duchy, ale miałam bujną wyobraźnię. Półmrok panujący w chacie, opowieści o wiedźmie Agacie i uciekającym pisarzu horrorów sprawiły, że serce zabiło mi szybciej.
– To może być morderca – wyszeptałam drżącym głosem. – Albo wściekły zwierz.
– Ola, przestań, nie wymyślaj i się nie nakręcaj – Arek był bardziej opanowany, lecz widziałam, że i on czuje się nieswojo.
Stukanie ustało
Długą chwilę nasłuchiwaliśmy, ale więcej się nie powtórzyło.
– No i po strachu – uznał Arek. – Kładziemy się spać.
Nie zdążyliśmy jednak dojść do łóżka, kiedy dla odmiany rozległo się skrzypienie. A chwilę później coś uderzyło o ścianę chaty. Krzyknęłam ze strachu. byliśmy sami pośrodku lasu, w chacie bez prądu! Wokoło ciemno jak w piekle, a za oknem szumiące drzewa, wyciągające ku nam gałęzie, jak długie ręce…
Kiedy do moich uszu dobiegło ciche zawodzenie, poczułam, jak mi włoski stają dęba na karku. Płaczliwy jęk narastał. Ni to śpiew, ni to dziecięcy płacz. Chryste, co to takiego?! Wbiłam paznokcie w rękę męża. Syknął cicho. Spojrzałam na niego i… nagle wydał mi się jakiś obcy. Może sprawiło to światło świec, wydłużone cienie… W każdym razie Arek wyglądał upiornie!
– Sprawdzę, co się dzieje – uwolnił dłoń z mojego uścisku i ruszył do wyjścia z chaty.
Dokładnie w tej samej chwili tajemniczy, hałaśliwy stwór zadrapał w drzwi. Jakby domagał się wpuszczenia.
– Arek! – wrzasnęłam przerażona.
– Mamo? – Martynka się obudziła i wygramoliła z łóżka.
Podeszła do mnie, przytuliła się i popatrzyła na ojca.
– Gdzie idzie tatuś?
Arek, nie zważając na moje histeryczne protesty, otworzył drzwi. Na zewnątrz było ciemno, zauważyłam jedynie księżyc w oddali. Nagle mój mąż zaczął się śmiać. Martynka pisnęła, puściła mnie i pobiegła w jego stronę.
– Kotek! – ucieszyła się.
Na progu siedziało czarne kocisko; wyglądało na bardzo z siebie zadowolone. Obok niego leżała mysz.
– Spójrz, przyniósł nam prezent – Arek wciąż chichotał. – Pewnie łaził po dachu, potem zeskakiwał, jak polował na mysz. Stąd te stuki. No i miauczał. Ponoć kocie miauki brzmią jak płacz dziecka. Wpuściliśmy kota do środka.
Dziwne odgłosy nie powtórzyły się już do rana. Wiedziałam, że to kot był ich sprawcą, a jednak nie mogłam zasnąć. Rankiem przyjechali gospodarze, razem z jakimś robotnikiem.
– Bruno, ty nicponiu! – zawołała gospodyni na widok swego kota w ramionach Martynki.
– Mówiłem, że został w chacie – burknął gospodarz. – W chałupie wiedźmy musi być czarny kocur…
Prąd został naprawiony, kolejną noc spędziliśmy spokojnie. Potem przenieśliśmy się na kwaterę. Martynka nie chciała jednak jechać do stadniny z konikami. Wolała bawić się z Brunem. Dużo spacerowaliśmy, jeździliśmy rowerami, jednak do chaty Agaty wolałam się nie zbliżać. Niby nie wierzę w żadne czary-mary, ale lepiej nie budzić licha, poza tym…
Kiedy ponownie przenosiliśmy bagaże na wóz, przez chwilę zostałam w chacie sama. I znowu to usłyszałam: Zawodzenie, ni to płacz, ni śpiew. Spojrzałam w okno – kot siedział na kolanach mojej córki. Może mam omamy albo zbyt bujną wyobraźnię, a może…
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”