Myślałam, że jesteśmy dobrym małżeństwem. Takim, z którego można brać przykład. No cóż, jak widać, myliłam się. Ale na pewno nie zamierzam poddać się bez walki...
Poznaliśmy się na studiach
Bartka poznałam na jednej z imprez samorządowych. Obydwoje byliśmy aktywnymi działaczami na rzecz studentów, lubiliśmy włączać się w życie uczelni. Od początku ujęła mnie jego proaktywna postawa, energia i zaangażowanie. W dodatku był szarmancki, a jednocześnie nieco zawadiacki. Przekształcenie naszej znajomości w romantyczną nie zajęło nam długo. Szybko staliśmy się popularną parą na naszym wydziale.
– Z was to jeszcze będzie małżeństwo, działacze – śmiali się znajomi.
Uśmiechaliśmy się tylko do siebie z lekkim zawstydzeniem. Nie mieliśmy jeszcze odwagi, aby przyznać, że chcemy od tej relacji czegoś więcej, ale nie mogę powiedzieć, że nie tliła się we mnie nadzieja na spędzenie z Bartkiem reszty życia. Studia płynęły, a nasz związek rozwijał się zupełnie naturalnie. Stopniowo przechodziliśmy do kolejnych etapów: poznaliśmy swoich rodziców, zaczęliśmy razem pomieszkiwać...
Gdy obydwoje uzyskaliśmy dyplom, stało się naturalne, że czas zacząć się zastanawiać nad ślubem. Na szczęście byliśmy co do tego zgodni i nie musiałam stać się jedną z dziewczyn, które w nieskończoność czekają na pierścionek, aż facet się wyszaleje.
– Daria, kocham cię, zakochałem się w tobie już w momencie, kiedy po raz pierwszy cię zobaczyłem na tamtej imprezie... Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną? – zapytał niezwykle rycersko któregoś wieczoru.
Oczywiście się zgodziłam. Wtedy myślałam, że naprawdę nasza historia pochodzi prosto z komedii romantycznej i staniemy się partnerami na dobre i na złe.
Po ślubie zaczęły się schody
Jednak pewnie jak wiele młodych par, nie mieliśmy pojęcia, jak poważną decyzją jest małżeństwo. Oczywiście, kochaliśmy się, ale nasze wyobrażenie miłości było dość proste i... cóż, szczeniackie. Miłość widzieliśmy w wielkich, romantycznych gestach i namiętnych nocach, które po pewnym czasie, jak można się domyślić, zaczęły się zdarzać coraz rzadziej. Nastąpiła rutyna i ciężkie, pełne wyzwań dorosłe życie.
– Bartek, proszę, odbierz moje marynarki z pralni po pracy. Przedłuża mi się spotkanie, niedługo zamykają pralnię, a potrzebuję ich jutro na wyjazd – prosiłam zestresowana.
– To nie mogłaś tego inaczej zaplanować? Wszystko zawsze na styk, zawsze na ostatnią chwilę – warczał rozdrażniony.
Takie kłótnie miały między nami miejsce coraz częściej. Bartek okazał się być znacznie bardziej pedantyczną i zorganizowaną osobą. A ja... Cóż, zawsze byłam lekkim roztrzepańcem. Jednak to, co dawniej bawiło mojego ukochanego i powodowało między nami zabawne przekomarzanki, teraz potrafiło być źródłem prawdziwych awantur.
– Z tobą nie da się żyć! – wyrzucał mi mąż. – To jest jeden wielki chaos!
Dopiero po ślubie wyszło także, że Bartek potrafi być strasznym nerwusem. Łatwo było go wyprowadzić z równowagi i dość ciężko do niej przywrócić: dąsał się długo i karał mnie ciszą. Chociaż i mnie wiele rzeczy doprowadzało do szału, raczej byłam z natury osobą unikającą konfliktów. To ja pierwsza wyciągałam rękę na zgodę i ja szybciej uspokajałam się po kłótni.
Uważałam nas za zupełnie normalną parę
Pomimo tych zupełnie typowych konfliktów (przynajmniej w moim mniemaniu), uważałam nas za zgraną i kochającą się parę. Co z tego, że kłóciliśmy się o jakieś bzdury, o odbiór ubrań z pralni, o nieumyte naczynia czy złą organizację czasu? To przecież nie ma znaczenia! Te wszystkie niesnaski w żaden sposób nie wpływały na mój poziom zadowolenia ze związku, a tym bardziej na moje uczucia do Bartka.
Po pewnym czasie zaczęłam jednak zauważać, że mąż, z niewiadomych mi przyczyn, coraz bardziej się ode mnie odsuwa. Coraz mniej ze mną rozmawia, nie wykonuje prawie żadnych troskliwych gestów, coraz mniej mnie przytula, całuje... O wspólnym pożyciu małżeńskim wkrótce mogłam tylko pomarzyć.
– Bartek, o co chodzi? Jesteś obrażony? Coś zrobiłam? – pytałam bezpośrednio.
– Nie, wszystko okej – odpowiadał chłodno.
Czułam się koszmarnie. Wiedziałam, że coś przede mną ukrywa, a jednocześnie nie potrafiłam wydobyć z niego prawdy.
– Nie martw się, wszystkie młode małżeństwa przechodzą na początku taki kryzys – pocieszała mnie przyjaciółka.
– Pewnie tak... Ale dlaczego nie możemy sobie wszystkiego wyjaśnić, powiedzieć wprost, jak normalni ludzie? – chlipałam zdenerwowana.
– Faceci już tacy są. Czasem potrzebują więcej czasu, żeby sobie poukładać wszystko w głowie. Po prostu wkroczyliście teraz na tę właściwą ścieżkę małżeńską: nie ma już tylko różowych okularów, jest rzeczywistość, są codzienne konflikty, docieracie się... Wszystko będzie okej, nie przejmuj się – nie ustawała w wysiłkach, aby poprawić mi humor.
Starałam się myśleć pozytywnie
Uzbroiłam się więc w cierpliwość. Nie reagowałam na chłodne, nieczułe komentarze Bartka, próbowałam zachować spokój i standardową czułość, którą go obdarzałam – mimo że, w obecnej chwili, nieszczególnie na nie zasługiwał. „Trudno, skoro muszę być dojrzalsza, to będę”, myślałam z nadzieją.
Pewnego dnia jednak zauważyłam coś, co zupełnie zbiło mnie z tropu. Sprzątałam akurat pokój gościnny, którego używaliśmy wymiennie jako gabinetu. Układałam dokumenty, odkurzałam sprzęty, pozbywałam się makulatury. Gdy zebrałam jakieś luźne, zapomniane kartki z podajnika drukarki i pobieżnie je przejrzałam... zamarłam. Wśród nich znajdował się... wzór pozwu rozwodowego! Bartek nawet „roboczo” wpisał już do niego swoje dane.
– Boże – szepnęłam przerażona, osuwając się na krzesło biurowe.
Chce się ze mną rozwieść? Przecież to jakaś paranoja! Nawet się nie kłócimy! Po prostu milczy, Bóg wie czemu, nie rozmawia ze mną, niczego nie wyjaśnia i nagle, kompletnie bez ostrzeżenia, chce mi wręczyć pozew o rozwód?! „Co za drań! Skończony gówniarz!”, myślałam wściekła, rzucając pod adresem męża coraz to bardziej soczyste epitety. „O nie, mój drogi! Jeśli myślisz, że załatwisz to w taki sposób, to grubo się mylisz!”, pomyślałam, kipiąc ze złości.
Przez następne dwa dni chodziłam po domu, wściekle rzucając składanymi po praniu ubraniami i zamaszyście krojąc warzywa na obiad. Chyba nawet Bartek zauważył zmianę w moim zachowaniu, chociaż, oczywiście, w żaden sposób na nią nie zareagował. Długo nie mogłam uwierzyć w to, co odkryłam o zamiarach męża. Nie potrafiłam pojąć, że mógł chcieć tak po prostu przekreślić nasz związek – bez żadnej próby naprawienia go i to z powodu którego kompletnie nie rozumiałam, a on nawet nie raczył mnie o nim poinformować.
Po fazie złości, przyszła faza zwątpienia i smutku. Czułam się kompletnie bezwartościowo. „Byliśmy razem tyle lat i nagle co, dosłownie dwa lata ślubu i rozwód? A może ja się kompletnie nie nadaję na żonę? Może on ma rację? Może ze mną naprawdę nie da się żyć?”, rozmyślałam załamana, chlipiąc cicho w poduszkę. Wiedziałam jednak, że niezależnie od faktycznych przyczyn tej sytuacji, nie zasługuję na takie traktowanie. A tym bardziej na szok, który zafundował mi Bartek.
Tak łatwo się mnie nie pozbędzie!
Jakieś dwa dni później postanowiłam skonfrontować się z mężem.
– Co dziś robisz? – zapytałam niby od niechcenia.
– Nic. Idę do pracy i tyle – odpowiedział chłodno i beznamiętnie, jak to miał w zwyczaju.
– A później nic nie robisz?
– A co miałbym robić? – zapytał na wpół zdziwionym, na wpół rozdrażnionym tonem.
– Nie wiem, może masz jakieś spotkanie z prawnikiem od rozwodów – rzuciłam, siląc się na jak najbardziej pozbawiony emocji ton.
Na chwilę zapadła między nami cisza.
– Naprawdę chciałeś to w ten sposób załatwić? Żadnego ostrzeżenia? Po prostu papier i tyle? – zapytałam ze łzami w oczach.
– Daria, nie układa nam się. Chyba nie myślisz, że to małżeństwo jest szczęśliwe! – rzucił nagle wrogo.
– Cóż, jeszcze dwa czy trzy miesiące temu uważałam, że jest... Nigdy nie mówiłeś mi, że coś jest nie tak.
– Nie mówiłem?! Wiecznie ci mówię! Aż w końcu mi się to znudziło, bo masz wszystko w nosie! Nie dbasz o mój czas, nie dbasz o naszą wspólną przestrzeń, a ja nie chcę spędzić reszty życia w bajzlu i wiecznym chaosie! – napadł na mnie.
– I to jest powód, żeby się rozstać? Bo jestem bałaganiarą i nie potrafię się zorganizować? Przecież zawsze to o mnie wiedziałeś... – rozpłakałam się na dobre.
– Ale myślałem, że wydoroślejesz! Że się ogarniesz! – krzyknął.
Nie potrafiłam mu niczego odpowiedzieć. Nawet nie wiedziałam, co mogłabym. Ta sytuacja była tak abstrakcyjna! Po kilku minutach milczenia, po prostu wstałam i, zalana łzami, wyszłam z domu. „Chce rozwodu, to będzie go miał. Ale zrobię wszystko, żeby pożałował tego, jak zabawił się moimi uczuciami! Przysięgał mi miłość do grobowej deski, a teraz kilka głupich problemów i miłość się nagle skończyła? Popamięta mnie!”, myślałam gniewnie, wybiegając za osiedlową furtkę.
Czytaj także:
„Rodzina chłopaka mnie nie akceptuje, bo jestem rozwódką. Dla nich ślub cywilny jest papierkiem bez znaczenia”
„Gdy wyjeżdżałem w delegacje, żona z samotności zapraszała do naszego łóżka pocieszycieli. Jednym z nich był mój brat”
„Podczas mojej nieobecności mąż i synowie zrobili z domu wysypisko. Smród jak z szatni po wuefie im nie przeszkadzał”