„W domu spokojnej starości czułam się jak w schowku na miotły. Byłam zbędnym gratem, o którym zapomniały nawet dzieci”

smutna babcia fot. iStock, SteveLuker
„Pochłonęły ich miejskie sprawy i problemy, o których my z mężem nie mieliśmy pojęcia. Praca w korporacjach, kariera, pieniądze. A kiedy zrozumiałam, że przez to wszystko oddalili się od nas, było już chyba za późno”.
/ 14.06.2024 13:30
smutna babcia fot. iStock, SteveLuker

W moim rodzinnym domu zawsze panował radosny gwar. Rodzice mieli spore gospodarstwo w jednej z podkarpackich wsi. Oprócz mamy, ojca i trzech moich braci mieszkali z nami także dziadkowie i ciotka z mężem. Zaraz obok naszego, stał murowany dom, który własnymi rękoma wybudował brat mojego ojca i sprowadził się tam z żoną. Oni i moi kuzyni odwiedzali nas codziennie. Posiłki, które przyrządzała babcia Jadwiga, jadaliśmy wspólnie przy wielkim, rozkładanym stole.

Kiedy byłam mała, podziwiałam babcię

Zaradna, gospodarna, a przy tym wesoła i zawsze służąca dobrą radą. Wszyscy mieliśmy dla niej ogromny szacunek. To ona była panią domu i najmądrzejszą osobą, którą znałam. Nie przestała nią być aż do śmierci. I mimo że pod koniec życia podupadła na zdrowiu, jej umysł pozostał sprawny. Choć nie mogła już krzątać się po domu, prać, gotować ani doglądać zwierząt, wciąż pozostawała podporą wszystkich domowników.

I tak jak ona pomagała nam całe życie, tak teraz my byliśmy na jej zawołanie. Każdy wiedział, że jest jej to winny i nie próbował migać się od obowiązków.

– Pamiętaj, Danusiu – mówiła mi – najważniejsze to dobrze wychować swoje dzieci, tak jak ja to zrobiłam. Bo kiedy młodość odejdzie, tylko one człowiekowi zostają. I warto, by były mu podporą i wsparciem.

Kiedy babcia umarła, bardzo płakałam, choć byłam już dorosłą kobietą i miałam własną rodzinę. Ta śmierć zapadła mi głęboko w sercu, była bowiem pierwszą tak wielką stratą w moim życiu. Uświadomiła mi, że czas płynie i prędzej czy później, zaczną odchodzić kolejne bliskie mi osoby. Ale też, że w miejsce tych, którzy odeszli, pojawi się nowe pokolenie. I tak właśnie się stało.

Kiedy urodziłam Karola, a potem Katarzynę, dużo myślałam o babci i o tym, co mi mówiła o wychowaniu dzieci. Obiecałam sobie, że zrobię wszystko, by syn z córką wyrośli na porządnych ludzi. Zależało mi przede wszystkim na tym, żeby byli szczęśliwi, żeby dobrze im się wiodło w życiu. I niby człowiek nie po to ma dzieci, żeby się nim opiekowały na starość, jednak gdzieś tam w głębi duszy ma nadzieję, że w razie potrzeby będzie mógł liczyć na tę przysłowiową szklankę wody.

Choć tak naprawdę nie chodzi nawet o szklankę wody. Chodzi o samotność. Nikt nie chce zostać na starość sam, a jeśli ma się rodzinę, ludzi przywiązanych do ciebie nie tylko więzami krwi, ale też emocjonalnie, mniejsza jest szansa na to, że tak się stanie. Robiłam więc, co mogłam, żebyśmy byli prawdziwą rodziną.

Nauczyłam moje dzieci wszystkiego tego, co uznawałam za ważne: oszczędności, szacunku dla drugiego człowieka, empatii. Henryk, mój mąż, również wpajał im odpowiednie zasady i wartości. Mieliśmy wrażenie, że dobrze nam to wychodzi. Kiedy jedno po drugim zdecydowało się wyjechać do miasta, nie oponowaliśmy. Taki był wtedy trend, młodzi uciekali ze wsi, bo system się zmienił i każdy chciał na tym skorzystać. Szkoda nam trochę było, że zamieszkają daleko od rodziny. W końcu od lat wszyscyśmy żyli w jednej wsi, obok siebie.

Ale jak chcą, niech lecą w świat – myśleliśmy. Byle odwiedzali czasem rodziców. Tak jak robiły to dzieci sąsiadów, kuzynów. Tak jak robią wszyscy ludzie choć trochę przywiązani do swoich korzeni. I rzeczywiście, przyjeżdżali. Tyle że z każdym rokiem coraz rzadziej. Pochłonęły ich miejskie sprawy i problemy, o których my z mężem nie mieliśmy pojęcia. Praca w korporacjach, kariera, pieniądze. A kiedy zrozumiałam, że przez to wszystko oddalili się od nas, było już chyba za późno.

Lata mijały, a ja czułam, że coś poszło nie tak. Że moje życie nie przypomina życia mojej babci. Rodzina rozpierzchła się gdzieś po Polsce, niektórzy wyjechali nawet za granicę, bo tam ponoć łatwiej było żyć. Starsi pomarli, moi rówieśnicy zaczęli się starzeć. Dzieci odwiedzały nas sporadycznie, wnuki przyjeżdżały głównie w wakacje. I nie traktowały nas tak samo jak my naszych dziadków. Nie byliśmy dla nich skarbnicą wiedzy o świecie. Raczej… zdziwaczałymi staruszkami o przestarzałych poglądach.

O czym miałam rozmawiać z dziesięciolatkiem, który całymi dniami siedzi z nosem w komputerze, skoro sama nie wiedziałam nawet, jak taki komputer włączyć? Próbowałam zainteresować wnuka grą w karty czy warcaby, wyciągałam go na spacery, wypytywałam o szkołę, kolegów. Na moje pytania odpowiadał zdawkowo, niechętnie, propozycje uważał za nudne. Wnuczka podobnie.

Kiedyś spytałam ją, co tak ciągle robi na tym komputerze, a ona odpowiedziała, że przegląda jakieś zdjęcia.

– Wiesz w ogóle, co to takiego Instagram, babciu?

Równie dobrze mogła mnie spytać o fizykę kwantową. Mimo wszystko starałam się dotrzeć do moich wnuków, odzyskać kontakt z dziećmi. Staraliśmy się z mężem razem.

A potem Henryk umarł

W tamtym czasie i moje zdrowie zaczęło się psuć. Nie dawałam już sobie rady. Dzieci to widziały i ja także. Najpierw sprzedałam zwierzęta, potem wydałam sporą część oszczędności na wymianę systemu ogrzewania. Do tej pory mieliśmy w domu piec kaflowy, opalany węglem oraz drewnem. Jednak palenie w nim wymagało bardzo dużo wysiłku i czasu. To nie była robota dla starej, schorowanej kobiety…

Ale i tak praca na wsi zawsze się znajdzie. A to płot się sypał i trzeba go było naprawić, a to dach przeciekał, a to śniegu nasypało po kolana i sąsiad musiał podjazd odśnieżać. Nasz wiejski sklepik zamknięto, bo sklepowej się zmarło, a do najbliższego trzeba było dojeżdżać prawie dziesięć kilometrów. Wcześniej na większe zakupy jeździliśmy z Heniem autem, ja sama nie miałam nawet prawa jazdy, a i samochód po śmierci męża sprzedałam.

Któregoś razu zasłabłam i leżałam w łóżku przez kilka godzin, nie mając nawet siły odebrać telefonu. Dopiero sąsiadka przyszła wieczorem sprawdzić, co ze mną, bo po zmroku nie zobaczyła w oknach światła. Zrozumiałam, że nie ma innego wyjścia, jak opuścić rodzinną wieś i przenieść się do miasta pod opiekę syna i córki. Gdybym jednak wiedziała, jak to się wszystko skończy, to nie wiem, czy gdziekolwiek bym pojechała…

Teraz szklankę wody podaje mi pielęgniarka

Nasze gospodarstwo zostało sprzedane, a ja przeniosłam się do Kasi, bo miała większe mieszkanie od Karola. Dostałam własny pokój, ale nie czułam się tam dobrze, oj nie. Starałam się nikomu nie wchodzić w drogę, nie wtrącać się w domowe sprawy. Wiadomo, każdy lubi gospodarować po swojemu. Ale jestem tylko człowiekiem, nie umiem być niewidzialna, a tego najwyraźniej ode mnie oczekiwano. A im więcej pomocy potrzebowałam przy podstawowych czynnościach, tym większą widziałam niechęć ze strony córki i wnuczki. Choć nigdy nie usłyszałam tego wprost, wiedziałam, że jestem dla nich ciężarem.

W tym domu nie było wspólnych obiadów ani rodzinnych spotkań. Nie słyszałam gwaru rozmów, śmiechów. Oni nie żyli razem, tylko obok siebie. Kasia zabiegana, ciągle w pracy, jej mąż to samo. Kiedy wracali do domu, jedli coś na szybko, a potem włączali telewizor i przez resztę wieczoru gapili się bezmyślnie w ekran. Jakże zmienił się świat – myślałam, patrząc na moją młodziutką wnuczkę, która podobnie jak wtedy, gdy przyjeżdżała do mnie na wakacje, całymi dniami siedziała przed komputerem zamknięta w swoim pokoju. Ja nie wiedziałabym nawet, z której strony podejść do takiej maszyny…

I w końcu nadszedł dzień, który przypieczętował mój los. Któregoś razu, gdy Katarzyna i jej mąż byli w pracy, a dziecko w szkole, znowu zasłabłam. Osunęłam się na ziemię i nie mogłam się podnieść. Pół dnia tak leżałam, zanim wrócili i mi pomogli. Niby mieszkałam z rodziną, ale tak naprawdę byłam tak samo samotna i zdana na siebie jak na wsi. Bo przecież ich ciągle nie było. Tego samego wieczoru, po burzliwej rozmowie z bratem, córka przyszła do mnie i powiedziała:

– Mamo, sama widzisz, że potrzebujesz kompleksowej, stałej opieki. Zarówno ja, jak i Karol pracujemy, nie możemy więc czuwać nad tobą cały czas. Myślę, że lepiej, żeby to robili profesjonaliści…

Nie oponowałam, bo nie chciałam być dla nich ciężarem. Tak właśnie znalazłam się w tym miejscu. Dom spokojnej starości „Zacisze”. Przechowalnia starych, nikomu niepotrzebnych gratów. Odkąd tu jestem, wciąż zastanawiam się, jak to się stało. Gdzie się podziały moje dziecięce marzenia o tym, by być jak moja babcia?! Dumną panią domu, którą cała rodzina darzy miłością i szacunkiem. Wychowałam swoje dzieci najlepiej, jak umiałam, a i tak szklankę wody podaje mi teraz pielęgniarka. Czy zrobiłam coś źle? A może po prostu świat stanął na głowie. 

Danuta, 80 lat

Czytaj także:
„Po 50. integruję się z sąsiadami. Jednemu sięgnęłam do portfela, a drugiemu wskoczyłam do łóżka”
„Mąż jest bogatym biznesmenem, a ja poluję na promocje w dyskoncie. Choć śpi na kasie, każe mi oddawać resztę z zakupów”
„Wstydzę się mamy, bo na starość grzebie w śmietnikach. Nurkuje w kontenerach, twierdząc, że są tam skarby”

Redakcja poleca

REKLAMA