Kiedy zaszłam w ciążę, moja matka nie była zadowolona. Miałam dwadzieścia pięć lat, skończyłam studia, pracowałam, mieszkałam z ukochanym mężczyzną, ale jej zdaniem nie dorosłam do macierzyństwa i nie dam sobie rady z dzieckiem.
Przez całą ciążę dawała mi odczuć, że to za wcześnie i w ogóle niepotrzebnie. Totalnie jej się odmieniło, kiedy Michaś już przyszedł na świat. Odbiło jej na punkcie wnuka, choć nie po raz pierwszy przecież została babcią.
Może dlatego, że zbiegło się to z jej przejściem na emeryturę. Ze starszymi wnukami kontaktowała się od święta, a u nas bywała codziennie, potrafiła przesiadywać od rana do wieczora, co gorsza, wciąż mnie pouczała i sztorcowała.
Uważała, że na niczym się nie znam
– Dlaczego się kładziesz? A kto poprasuje ciuszki małego? – szeptała oburzona, gdy zamierzałam się położyć obok synka na drzemkę.
– Mamo, mały nie dawał mi spać całą noc, padam na twarz… – mówiłam. – Marcin mi pomoże z prasowaniem, jak wróci, ale teraz muszę się zdrzemnąć.
– No tak, pewnie, olej obowiązki… To wasze pokolenie nic, tylko zmęczone, nic, tylko z nosem w telefonach. Nie trzeba było sobie dziecka robić, skoro nie masz ochoty się nim zajmować.
Tak to ujmowała, takim tonem, że zaciskałam zęby i stawałam przy desce do prasowania, choć w sumie Michasiowi było wszystko jedno, czy ma ubrania uprasowane czy nie.
Chodziłam na rzęsach, ale w domu było ugotowane, uprane i posprzątane. Koleżanki wysyłały mi śmieszne memy obrazujące, jak wygląda mieszkanie z małym dzieckiem, ale u mnie można było jeść z podłogi.
Nieważne, że w workach pod oczami mogłam zakupy nosić. Wszystko dla mojej rodzinki. A tak naprawdę pod dyktando matki terrorystki. Osłabiona ciążą, porodem, macierzyństwem, wątpiąca we własną ocenę sytuacji oraz swoje umiejętności w premierowej roli mamy, dawałam sobą dyrygować.
Jakbym gadała do ściany
– Jedzenie ze słoiczków? Chyba zwariowałaś! – łapała się za głowę, choć miałam w domu ledwie kilka słoików, tak na wszelki wypadek, gdybym nie mogła ugotować i przetrzeć warzyw.
– Boże, dziecinko… – gruchała nad moim synem. – Ależ ci się leniwa matka trafiła… Nakarmi cię byle czym…
– Właśnie, mamo, odnośnie karmienia byle czym. Widziałam, że dajesz małemu kaszki z cukrem. Prosiłam, żebyś tego nie robiła. Nie po to kupuję zdrowe, dwa razy droższe rzeczy…
– Dziecko aż się śmieje do tego smaku! – ucinała temat. – Widocznie potrzebuje słodkiego.
– Nie potrzebuje. Jak ma osiem miesięcy, to nie ma pojęcia o tym, czego potrzebuje, a czego nie…
– Wychowałam czwórkę i żyjecie, więc nie mów mi, że nie wiem, co robię.
Kiedy wróciłam do pracy, po pół roku macierzyńskiego, mama przejęła pałeczkę, jeśli chodzi o opiekę nad Miśkiem. Nam trochę się w życiu posypało, mnie zmienili stanowisko, mężowi zmniejszyli etat, więc pasowało nam, że nie musimy płacić za żłobek czy nianię.
Ale z drugiej strony… matka kompletnie nie szanowała naszych zaleceń, granic, niczego. Miałam wrażenie, że od początku mojej ciąży z góry uznała, że będę złą matką, i na każdym kroku starała się to udowodnić.
Źle karmiłam Michała, źle go ubierałam. A zabawki? Boże, kto to widział kupować dziecku takie głupoty! Nieważne, że pomagały się rozwijać i miały przeróżne atesty. Chłopak ma się od małego bawić samochodami i traktorami, bo jest chłopakiem. Prosiłam. Tłumaczyłam. Jakbym gadała do ściany.
Potrzebował specjalnej diety
Kiedy młody poszedł do przedszkola, zabierała go przed obiadem, żeby nie jadł tych stołówkowych świństw. Świństwami była większość warzyw. Moja matka, wychowana w peerelu, miała dość ograniczony pogląd w kwestiach żywieniowych.
Dla niej obiad bez ziemniaków i smażonego kotleta nie był obiadem. Makaron ze szpinakiem? Trawą będziesz dziecko paść? Dynia? Tym się kiedyś nawet świń nie karmiło. I tak dalej. Kiedy czytałam przedszkolne menu, sama stawałam się głodna, tymczasem moje dziecko nie miało okazji tych pyszności choć skosztować, poznać nowych smaków poza słodkim.
Bo słodycze moja matka wpychała w niego tonami. Nie przestawałam jej tłumaczyć, że tak nie można. Michał już miał nadwagę, a dentystka załamywała ręce nad próchnicą w jego zębach. Nieważne. Ważne, że dziecko się cieszy, bo kocha słodkie. Dla mojej matki nadal aktualne było hasło, że cukier krzepi.
W pewnym momencie zauważyłam, że Michał po jedzeniu niektórych produktów dostaje wysypki i ma kłopoty z oddychaniem. Przerażona, zabrałam go do pediatry, a ten skierował nas do alergologa.
Testy szybko wykazały, że mój syn ma alergię na jajka kurze i krowie mleko. Trzeba było szybko wyeliminować te produkty z jego diety, bo reakcje nasilały się coraz bardziej, nawet jeśli ilość alergenu była znikoma.
Martwiliśmy się z mężem, bo czekało nas przeorganizowanie nie tylko jadłospisu syna, ale całego naszego życia. A co z przedszkolem? Dyrektorka uspokajała.
– Mamy kilkoro dzieci z alergiami, po prostu dołączymy Michasia do grupy, która ma specjalną dietę. Bez obaw, to dla nas nie nowina, wiemy, co robić i na co uważać.
Byłam naiwna, że jej uwierzyłam…
Studiowałam nowe przepisy i szukałam z mężem zamienników dla mleka i jajek. A moja matka była niezadowolona i twierdziła, że „cudujemy”.
– Kiedyś dzieci jadły wszystko i nie miały żadnych alergii.
– Mamo, kiedyś dzieci pracowały w kopalni! – zdenerwował się Marcin. – Co to za argument? Dzieciak ma alergię i trzeba wyeliminować to, co go uczula. To chyba jasne dla każdego myślącego człowieka.
Moja matka się nadęła, ale mój mąż ani myślał przeprosić.
– Zobaczysz, ona jest taka uparta, że jeszcze coś Michałowi zrobi… – mruczał Marcin wieczorem, gdy kładliśmy syna spać.
– Nie przesadzaj – mitygowałam. – Dla mnie jest wredna, ale Michała kocha i nie narazi go na niebezpieczeństwo.
– No nie wiem… – nie był przekonany.
I niestety to mój mąż miał rację, a ja byłam naiwna.
– Michałka zabrała karetka do szpitala… Jadę za nimi taksówką… – informowała przerażonym głosem moja matka.
Mało nie zemdlałam, ale musiałam wziąć się w garść. Matka czekała na mnie na szpitalnym korytarzu.
– Ja tylko dałam mu lody… bo chciał, bo lubi waniliowe… – chlipała.
– Jak mogłaś?! – ryknęłam na nią. Aż się cofnęła. – Przecież wiesz, że nie może jeść lodów, bo są w nich mleko i jajka! Prosiliśmy cię, żebyś potraktowała sprawę serio!
– Nie sądziłam, że to aż tak poważne…
Michał dostał leki i przestał się dusić. Ale był przerażony i zaczął płakać, gdy tylko nas zobaczył. Moja matka próbowała wepchnąć się do sali za nami, ale Marcin kazał jej się wynieść.
Nawet nie zaprotestowałam, też byłam na nią wściekła. Płakała, tłumaczyła się, ale nie przeprosiła. Tak bardzo chciała postawić na swoim i udowodnić, że to ona ma rację, a my się mylimy, że ryzykowała zdrowie i życie naszego dziecka.
Do domu wracaliśmy wykończeni i zmartwieni
Nie mieliśmy pojęcia, co zrobić z moją matką. Czy ten incydent wstrząśnie nią na tyle, żeby zaczęła zachowywać się rozsądnie? Czy za chwilę znów „zapomni” o zasadach żywieniowych, a kolejna groźna sytuacja nie skończy się tak szczęśliwie?
Marcin zaklinał się, że nie pozwoli teściowej zbliżyć się do naszego syna. Rozumiałam go, bał się o małego, tak jak ja. Stanęło na tym, że na razie mama nie będzie sama zajmować się Michałem. Ale nie chciałam, żeby całkiem stracił kontakt z babcią.
Mama była z początku urażona i fukała, że jej nie ufamy. Marcin warczał, że chyba mamy powód. Ja próbowałam łagodzić atmosferę i przekonać mamę oraz męża, żeby dali sobie szansę. Powoli zaczęło się układać.
Mama uczyła się piec ciasta bez jajek i mleka, by móc częstować wnuka zdrowymi słodyczami. Ulżyło mi, że wrócił jej rozsądek. Odpuściła mi nawet pogadanki na temat wychowywania dzieci, jakby wreszcie zrozumiała, że to ja jestem matką Michała, a ona babcią, i pewna hierarchia w rodzinie powinna być zachowana.
Pozwoliłam jej wziąć Michała na spacer, bo chciałam posprzątać w mieszkaniu. Szybciej mi pójdzie, kiedy będę sama. Do Marcina wysłałam esemesa, że jak będzie wracał z pracy, to niech ich szuka na placu zabaw.
Jak mogła mu dać krówki mleczne?!
Pół godziny później Marcin z Michałem, wyjącym jak syrena, wpadli do domu. Mój mąż omal nie rozniósł mieszkania. Nie miałam pojęcia, o co chodzi, póki nie pokazał mi, co znalazł w kieszeni bluzy Michasia. Krówki. Mleczne krówki!
Pociemniało mi w oczach. Przypomniałam sobie koszmar, jaki przeżywałam w drodze do szpitala, nie wiedząc, w jakim stanie jest moje dziecko. Teraz to ja prawie zaczęłam się dusić z nerwów.
Dzwonię do niej, pytam, czy potrzebuje pomocy, ale nie pozwalam jej zajmować się Michałem. Za bardzo się boję, że do trzech razy sztuka. Że któregoś dnia nie będzie nas w pobliżu, by na czas wyjąć małemu z dłoni śmiertelny przysmak.
Może kiedy Michaś podrośnie na tyle, by zrozumieć, czego nie może jeść, i będzie umiał odmawiać, pozwolimy mu na spotkania z babcią. Ale nie jestem pewna, bo znowu nie raczyła przeprosić, a przed rodziną robi z nas niewdzięczników. Może to jakiś jej mechanizm obronny, nie wiem. Ale więcej nie zamierzam ryzykować życia mojego dziecka, bo babcia nie traktuje poważnie jego choroby.
Czytaj także:
„Nie cieszyłam się z ciąży, ale liczyłam na wsparcie rodziny. Gdy okazało się, że noszę chore dziecko, mąż uciekł do innej”
„Nauczycielka gnębiła swoich uczniów i przyklejała im taśmą ręce do stolika. Dzięki moim córkom, żmija dostała za swoje”
„Marzę o wielkiej miłości, ale nie mogę trafić na swojego księcia. Faceci nie są mną zainteresowani albo mają żony i dzieci”