„Uciekłam na wieś i wpadłam w ramiona muskularnego rolnika. Zmieniłam szpilki na gumiaki i wcale mi to nie przeszkadza”

szczęśliwa para fot. Getty Images, Westend61
„Teraz mieszkam na malowniczej podlaskiej wsi, w domku z dużym gankiem, na którym spędzamy z Grześkiem wolne wieczory. Szpilki zamieniłam na gumiaki, a eleganckie kostiumy na wygodny dres. Codziennie pracuję z naszym stadem koni. Zarabiam dużo mniej, ale wreszcie jestem szczęśliwa”.
/ 24.09.2024 22:00
szczęśliwa para fot. Getty Images, Westend61

Wypalenie zawodowe dopadło mnie w najmniej oczekiwanej chwili. Wcześniej miałam jasno określony cel i konsekwentnie wędrowałam raz obraną ścieżką, pnąc się po kolejnych stopniach na drabinie kariery.

Od dziecka uparcie dążyłam do celu

Od zawsze byłam doskonałą organizatorką. Już w podstawówce byłam przewodniczącą klasy, zbierałam pieniądze na wycieczki, byłam jedną z główną pomysłodawczyń klasowych imprez, prowadziłam szkolne apele. W liceum niewiele się to zmieniło. Może tylko o tyle, że zostałam także redaktor naczelną naszej szkolnej gazetki i dbałam, żeby nie iść na kompromisy. Moje uszczypliwe felietony, często wyśmiewające przywary naszych nauczycieli, koledzy pokochali, a grono pedagogiczne znienawidziło. W efekcie, mimo dużej wiedzy i dobrych wyników na klasówkach, wielu nauczycieli krzywo na mnie patrzyło.

Nic jednak sobie z tego nie robiłam. Rodziców przekonywałam, że trzeba mieć własne poglądy, umieć się postawić i bronić przekonań, które niekoniecznie są zgodne z tym, czego oczekuje środowisko wokół. Mama często, po kolejnej wywiadówce, powtarzała, żebym nieco się uspokoiła.

– Po co ty Ewka tak drażnisz tę matematyczkę. Wiesz, że to starsza, poważna kobieta – biadoliła, bo to właśnie pani Z. najbardziej na mnie narzekała i podczas rad pedagogicznych zawsze postulowała, żeby mi obniżyć zachowanie.

– Ona nie tylko nie zna się na żartach, ale jest złośliwa i zupełnie nie potrafi tłumaczyć materiału – wiedziałam swoje.

– Ale należy się jej szacunek. Żebyś czasami się nie doigrała swoją zawziętą walką z tą kobietą. Wiesz, że matematyka jest ważna na maturze, a przecież chcesz w przyszłości iść na informatykę. Wynik z tego przedmiotu może zaważyć o tym, czy przyjmą cię na wymarzoną uczelnię.

No i wykrakała. Matematyka rzeczywiście poszła mi kiepsko, dlatego w miejsce studiów dziennych, musiałam wybrać zaoczne. To jednak niewiele zmieniło. Miałam ścisły umysł, od lat interesowałam się komputerami, a napisanie kodu to dla mnie bułka z masłem. Do tego, w odróżnieniu od wielu kolegów z roku, doskonale potrafiłam dogadywać się z ludźmi. W ogóle nie wpisywałam się w stereotyp nudnego programisty, który najchętniej siedzi z nosem w ekranie.

Szybko zaczepiłam się w korporacji

Dzięki temu, już na pierwszym roku, jeden z profesorów polecił mnie do dużej korporacji z branży IT. Tam odnalazłam się błyskawicznie. Z czasem szefowie zaczęli doceniać nie tylko moją dość dużą wiedzę, ale i nieprzeciętne zaangażowanie. Jeszcze przed obroną dyplomu, dostałam stanowisko managera kierującego zespołem ponad trzydziestu osób.

Moja pensja poszła w górę. Wraz z nią przybyło mi jednak także obowiązków i odpowiedzialności. Dla mnie to jednak była przysłowiowa bułka z masłem. Dostałam wiatru w żagle i zaczęłam rewolucje wśród moich pracowników.

– Widzisz, twierdziłaś, że przez brak dobrze napisanej matury z matmy, zniszczę swoją karierę, a na razie jakoś daję radę – śmiałam się do mamy podczas rodzinnych spotkań.

Na te zaczęłam jednak mieć coraz mniej czasu. Początkowo naszym rytuałem było spotykanie się co najmniej na jeden weekend w miesiącu. Przyjeżdżałam wtedy do rodzinnego domu w soboty i wyjeżdżałam w niedziele. Mama zawsze była także moją przyjaciółką, dlatego ten wspólny czas był dla nas świętością. Plotkowałyśmy, robiłyśmy sobie wieczór firmowy, gotowałyśmy pyszny niedzielny obiad.

Z czasem jednak zaczęłam rezygnować z tych wyjazdów. Obowiązki zawodowe pochłaniały mnie do tego stopnia, że na wszystko brakowało mi czasu. Z facetem się rozstałam, bo twierdził, że chciałby założyć rodzinę, mieć żonę i dzieci, a ze mną to nie przejdzie.

– Może to i lepiej. Nie dla mnie siedzenie w domku, zmienianie pieluch i czekanie na mężusia z ciepłymi obiadkami czy kapciami na podorędziu – mówiłam do Magdy, swojej asystentki, z którą teraz spędzałam najwięcej czasu.

– Jasne, jasne. Nawet nie wyobrażam sobie, że szefowa mogłaby teraz iść na macierzyński i z tym wszystkim nas zostawić – odpowiadała całkiem poważnie.

Kolejne awanse stały się sensem życia

Tak minęły mi kolejne lata. W międzyczasie dostałam następny awans i dużą podwyżkę. Z wyjmowanego mieszkania, przeniosłam się do przestronnego apartamentu na nowym osiedlu. Zaprojektowanego przez wynajętego architekta, bo sama nie miałam ani czasu, ani chęci biegać po sklepach za farbami, płytkami czy meblami. Całość została urządzona w minimalistycznym stylu. Białe ściany, szare meble, kilka bardziej wyrazistych dodatków, futurystyczna skórzana kanapa w fioletowym kolorze, która ponoć dodawała mojemu salonowi głębi.

– Wszystko jest dokładnie takie jak ty. Proste, eleganckie i z klasą – mówili przyjaciele podczas parapetówki, którą urządziłam.

Stop! Jacy tam przyjaciele? Po prostu znajomi z pracy. Dopiero teraz wiem, że w tamtych czasach zupełnie nie miałam nikogo bliskiego. Wokół mnie było pełno ludzi, ale każdy z nich kręcił się w pobliżu tylko, dlatego że dzięki temu mógł coś osiągnąć. Ale wtedy jeszcze zupełnie tego nie widziałam. Byłam dumna z tego, że biorę na siebie kolejne projekty, dostaję pokaźne premie, a zarząd mnie ceni. Chciałam osiągać więcej i więcej.

Zupełnie nie przeszkadzało mi nawet to, że w pracy zaczęłam siedzieć do wieczora, a potem to już do późnej nocy. Wolne weekendy nie były mi potrzebne. Na urlopy, owszem wyjeżdżałam. Ale tylko, dlatego że tak wypadało. Trzeba było pochwalić się w mediach społecznościowych zdjęciami z jakiegoś egzotycznego zakątka. Najlepiej znad basenu w luksusowym hotelu. Bo przecież główna pani manager działu nie może być gorsza pod tym względem od szeregowych pracowników, prawda?

Sama wcale nie cieszyłam się z tych podróży. Już po kilku dniach zaczynało mi brakować pracy, dlatego otwierałam laptopa, wisiałam na służbowym telefonu. Firma stała się dla mnie całym sensem życia. Zupełnie mnie pochłonęła i nie chciała wypuścić ze swoich macek. Stałam się pracoholiczką. Zawsze w odprasowanej garsonce i szpilkach, z markową torebką na ramieniu. Dobrze uczesana i umalowana. To był taki mój uniform, który pokazywał kobietę sukcesu.

Nagle poczułam, że opadam z sił

Kiedy zauważyłam, że coś jest nie tak? Nie, nie rozchorowałam się ani nie spotkała mnie żadna osobista tragedia. Nie zabrało mnie też pogotowie z biurowych korytarzy z powodu przepracowania. Po prostu pewnego dnia obudziłam się i stwierdziłam, że nie mam siły. Stałam się mniej produktywna, już nie sypałam pomysłami z rękawa. Kolejne projekty były jednak prawdziwą udręką.

Straciłam gdzieś cały entuzjazm. Pracowałam, bo musiałam. Nie mogłam pozwolić sobie, żeby stracić to wszystko, co z takim trudem przez lata osiągnęłam. Do tego miałam niebotyczny kredyt, a mój styl życia swoje kosztował. Nie kupowałam przecież ubrań, torebek czy butów na wyprzedażach. W naszej korporacji, na moim szczeblu, wszystko musiało być najlepsze. Z dobrymi metkami.

Pewnie dalej żyłabym w tym swoim świecie tabelek, targetów, szybkich terminów, konieczności kreatywnych pomysłów. Otoczona szklanymi ścianami luksusowego biurowca, z pracownikami czekającymi, żeby tylko powinęła mi się noga.

Pewnego dnia wpadłam na swoją koleżankę z liceum. Magda niegdyś była niepozorna. Taka szara myszka, która niczym się nie wyróżnia. To ona rozpoznała mnie w supermarkecie i zaczęła rozmowę. Opowiedziałam jej o swojej pracy i firmie, która mnie zatrudnia. O osiągnięciach.

– A rodzina? Mąż, dzieciaki? Bo ja mam trójkę. Syn ma już piętnaście lat, bliźniaczki zaledwie pięć. To żywe srebra – na wspomnienie dzieci zobaczyłam w jej oczach autentyczną radość.

„A kiedy ja się tak cieszyłam?” – ta myśl długo nie dawała mi spokoju. Nie od razu rzuciłam pracę w korporacji. Nie miałam na to szans. Miałam kontrakty, kredyt, zobowiązania. Ale odnowiłam znajomość z Magdą, która zaprosiła mnie do siebie na wieś. Tak, bo koleżanka przeniosła się do domu po swojej babci, gdzie prowadziła gospodarstwo agroturystyczne.

– Nie ma z tego dużych pieniędzy, roboty jest od groma. Ale tylko tutaj jestem naprawdę szczęśliwa – opowiadała mi przy wieczornym ognisku, które razem z mężem zorganizowała specjalnie dla mnie. – A ty? Ty jesteś szczęśliwa? Nie obraź się, ale zupełnie nie widzę entuzjazmu, który pamiętam u ciebie ze szkoły.

Chyba pod wpływem wypitego wina, rozwiązał mi się język. Opowiedziałam jej o swoich ostatnich rozterkach, problemach ze skupieniem, braku poczucia sensuMagda niewiele mogła mi pomóc, ale powiedziała, żebym wpadała do niej, gdy tylko poczuję, że potrzebuję resetu.

– Zieleń, cisza wokół, mnóstwo leśnych ścieżek na długie spacery. Tutaj naprawdę można oderwać się od wszystkiego i odpocząć – przekonywała.

Zakochałam się w pięknej okolicy

Początkowo przyjeżdżałam do Magdy co jakiś czas, żeby naładować akumulatory. Ale coraz bardziej podobał mi się jej styl życia. Brak pośpiechu. Ptaki śpiewające za oknem. Czas, żeby cieszyć się drobnym rzeczami. Choćby promieniami letniego słońca.

To właśnie podczas spacerów po okolicznym lesie poznałam Grześka. Przystojnego rolnika ze wsi obok, który każdą wolną chwilę spędzał na fotografowaniu przyrody. Kiedyś zupełnie nie zwróciłabym na niego uwagi. W końcu byliśmy z dwóch różnych światów. Z wyglądu osiłek z mięśniami wypracowanymi podczas ciężkiej fizycznej pracy. W duszy jednak wrażliwy romantyk, który fascynująco opowiadał o hodowanych przez siebie koniach i okolicy, w której jego rodzina żyje od pokoleń.

Po każdym powrocie do miasta błyskawicznie zaczynałam za nim tęsknić. Tak chyba wygląda miłość, prawda? Gdy Grzesiek zaproponował mi wspólne zamieszkanie, nie zawahałam się ani chwili. Wynajęłam swój apartament. Pracę porzuciłam bez większych sentymentów. Zwłaszcza, że atmosfera w firmie zaczęła robić się coraz gorsza, a zarząd już szykował cięcia etatów.

Przeprowadziłam się na wieś i wreszcie czuję, że naprawdę żyję. Teraz mieszkam na malowniczej podlaskiej wsi, w domku z dużym gankiem, na którym spędzamy z Grześkiem wolne wieczory. Szpilki zamieniłam na gumiaki, a eleganckie kostiumy na wygodny dres.

Razem z moim partnerem planujemy otworzenie szkółki jeździeckiej dla dzieci i prowadzenie zajęć z hipoterapii dla niepełnosprawnych maluchów. Codziennie mam kontakt ze stadem koni, w których zakochałam się od pierwszego wejrzenia. To bardzo mądre i ufne zwierzęta.

Na co dzień ciężko pracuję i na pewno nie zarabiam nawet połowy tego, co wcześniej. Ale już nie jestem trybikiem w machinie korporacji, która i tak zaczęła mnie wypluwać. Wreszcie czuję się spełniona i szczęśliwa. A tylko o to przecież w życiu chodzi.

Ewa, 34 lata

Czytaj także:
„Gdy poznałam prawdę o swoim mężu, to zarządziłam ewakuację. Nie będę brała na siebie jego błędów przeszłości”
„Po stracie żony zaszyłem się w leśnej chacie. Z dala od ludzi chciałem na nowo ułożyć swoje życie”
„Po rozwodzie zwaliłam się z dziećmi do rodziców. Układ był idealny, bo miałam darmową opiekę, wikt i opierunek”

Redakcja poleca

REKLAMA