„To była miłość od pierwszego... zderzenia. Mój rycerz na białym koniu najpierw mnie potrącił, a potem skradł moje serce”

zakochana kobieta fot. Adobe Stock, eric
„Wszystkie spotkania rodzinne wyglądały tak samo. Nieważne, że skończyłam medycynę i psychologię, że zrobiłam specjalizację w psychiatrii dziecięcej, a potem obroniłam doktorat. Moje osiągnięcia były niczym wobec faktu, że w tak zwanym międzyczasie nie zdołałam znaleźć faceta, którego mogłyby hołubić wszystkie ciotki, babki i kuzynki”.
/ 05.02.2023 09:15
zakochana kobieta fot. Adobe Stock, eric

Bogusiu, a ty w ogóle kiedyś wyjdziesz za mąż…? A narzeczonego to poznamy w końcu…? Może ty kobiety wolisz, co…? Ostatecznie może być i kobieta, jakoś sobie dzidziusia załatwicie… Ostatnie zdanie, konspiracyjnym szeptem, wygłosiła moja babcia, staruszka lat osiemdziesiąt osiem, klepiąc mnie wyrozumiale po ramieniu.

– Nie, babciu, nie wolę kobiet… – westchnęłam udręczona.

Wszystkie spotkania rodzinne wyglądały tak samo. Nieważne, że skończyłam medycynę i psychologię, że zrobiłam specjalizację w psychiatrii dziecięcej, a potem obroniłam doktorat. Wykładałam na uczelni, miałam własną praktykę, na jedną czwartą etatu pracowałam w przychodni, a raz w tygodniu, w ramach wolontariatu, dyżurowałam w ośrodku dla ofiar przemocy.

Moje osiągnięcia były niczym wobec faktu, że w tak zwanym międzyczasie nie zdołałam znaleźć faceta, którego mogłyby hołubić wszystkie ciotki, babki i kuzynki. Więc to święta prawda, że nie lubiłam i nie wolałam kobiet. W każdym sensie. Dla własnego dobra omijałam co mniej znaczące rodzinne „zloty czarownic”, no ale urodzin babuni nie mogłam zignorować. Zawsze miała argument, że te mogą być ostatnie. Posłusznie więc uczestniczyłam, śpiewałam sto lat, jadłam tort i starałam się szybko wymknąć, by nie słuchać kąśliwych uwag, że w wieku trzydziestu czterech lat dawno powinnam być po weselu i po porodzie. Co najmniej jednym!

Ta indoktrynacja i prześladowanie nie ustawały nawet w pracy. Od starszych osób, które przychodziły do mnie na wizyty, także słyszałam, że brak obrączki w tym wieku to dziwactwo. Dostawałam propozycje randek w ciemno z wnukami, siostrzeńcami i synami sąsiadów. Grzecznie odmawiałam, choć czasem miałam ochotę złośliwie zripostować. Na zasadzie: „Skoro już omówiliśmy mój ślub, to może teraz omówmy pani pogrzeb, hm?”.

Rozdrażniona kolejną taką propozycją randki – tym razem ze znajomym listonoszem, „rozwiedziony jest, ale naprawdę miły, i nie łysy”, no czad po prostu – wpakowałam się pod koła. Na szczęście roweru. Idąc po samochód na parking rozmyślałam, jak uniknąć dalszych prób swatania (może ogłoszę, że przechodzę przedwczesną menopauzę?), i zniosło mnie na ścieżkę rowerową.

Gość ewidentnie w moim typie

– Hej, uważaj! – usłyszałam dramatyczny okrzyk, i zaraz runęłam na ziemię.

Ciało przeszył ból. I ja, i rowerzysta leżeliśmy na asfalcie. Facet zebrał się dość szybko i zamiast rzucić we mnie obelgą, typu: „Jak łazisz, idiotko?”, rzucił mi się na ratunek.
Przykucnął obok.

– Nic się pani nie stało? Przepraszam, zaskoczyła mnie pani, nawet nie zdążyłem nacisnąć hamulca. Jest pani cała?

Starałam się skupić wzrok, który ciągle mi się rozjeżdżał. Pewnie od uderzenia głową o asfalt. W końcu zobaczyłam przed sobą zatroskaną twarz mężczyzny. Dłuższe, lekko falujące włosy, w tej chwili rozwiane. Okrągłe okulary w granatowej oprawie. Lekki zarost. Szczupły, ale nie chudy. Wysportowany. Gość ewidentnie w moim typie – przemknęło mi przez obolałą głowę. Widać pewne rzeczy zauważa się automatycznie.

– Nie, chyba nic mi się… – zaczęłam i urwałam, bo kiedy tylko zaczerpnęłam głębiej powietrza, wszystko zaczęło mnie boleć jeszcze bardziej.

– To ja wezwę karetkę! – zaoferował się cyklista, podrywając z miejsca.

– Nie trzeba, zaraz dojdę do siebie! – przynajmniej taką miałam nadzieję.

Poruszyłam palcami u rąk i nóg, szyją… Chyba niczego sobie nie złamałam. Super, będę żyć. Czas mijał, ból też albo raczej do niego przywykałam, więc w końcu mogłam wstać i jakoś dokuśtykać do samochodu. Będę mieć siniaki, to pewne. Co jeszcze? Zdarłam łokieć, kiedy przeszorowałam nim po asfalcie, z rękawa bluzki został strzęp. No i jutro będę sztywna… O matko, a jutro zajęcia ze studentami i dwie godziny w przychodni!

– Niech pani poczeka, tu obok jest kawiarnia, może usiądziemy w ogródku, napijemy się kawy albo herbaty… Hm? Wolę się upewnić, że nic pani nie jest. Potem wezwę taksówkę i odstawię panią do domu.

– Nie trzeba, naprawdę…

– Właśnie że trzeba – upierał się facet. – Inaczej nie zasnę spokojnie. Więc robię to dla siebie, nie dla pani. Okej?

Okej? Mam iść do tej kawiarni, która funkcjonuje przy ośrodku, wyglądając, jakbym sama była ofiarą przemocy i korzystała ze swoich własnych usług? A w sumie – czemu nie? Czemu to zawsze ofiary się wstydzą? Poza tym rzeczywiście potrzebowałam chwili oddechu, zanim wsiądę do auta. I dobrze byłoby napić się czegoś zimnego, żebym przestała czuć to idiotyczne gorąco niemające nic wspólnego z upałem, a sporo z tym rowerzystą  dżentelmenem w obcisłych gatkach.

Ignorowałam spojrzenia innych klientów, kiedy siadaliśmy przy stoliku. Poprosiłam kelnerkę o zimną wodę i serwetką zaczęłam ocierać krew z łokcia i kolana.

– Jeszcze raz najmocniej przepraszam!

– To nie pana wina. Zamyśliłam się i nie zwróciłam uwagi, że to już ścieżka rowerowa. Panu nic się nie stało? A rower?

– Spoko, będę żyć…

Uśmiechnęłam się, słysząc ten znajomy argument.

– A rower rzecz nabyta – dodał. – Pani się mocniej potłukła.

– Nie chcę pana zatrzymywać. Chwilę odpocznę i pojadę do domu.

– Nigdzie mi się nie spieszy. Już i tak się spóźniłem, dziś niczego nie załatwię. Więc służę swoim towarzystwem.

Zaczęliśmy rozmawiać

Wit był zabawny, inteligentny i oczytany. Ciągle rzucał jakimiś cytatami.

– Przepraszam, w końcu jestem doktorantem na wydziale literatury współczesnej, to zobowiązuje, choć może być irytujące dla słuchaczy – usprawiedliwiał się.

Miał uroczy uśmiech, taki lekko zakłopotany, i jasne oczy. Nawet nie zorientowałam się, kiedy minęło pół godziny. Może to jakiś znak? – pomyślałam. – Skoro w taki nieszablonowy sposób los postawił na mojej drodze tego interesującego mężczyznę, może warto pociągnąć znajomość, umówić się?

Nie, nie teraz, kiedy wyglądam jak ofiara napaści i kiedy… szlag, zbiera mi się na wymioty. Może to nie znak, a przestroga? Otarcia, guz, startujący w puchnącej głowie helikopter i jeszcze…

– Muszę… do domu – wymamrotałam, walcząc z narastającym uczuciem mdłości.

– Odprowadzę cię do samochodu! – Wit poderwał się i pomógł mi wstać.

Przeszłam raptem dwa kroki, po których zrobiłam się miękka jak makaron i spłynęłam w gorącą ciemność… Obudziłam się w szpitalu. Wiedziałam to, jeszcze zanim otworzyłam oczy. Charakterystyczne dźwięki i zapachy wystarczyły do orientacji. Głowa nadal mnie bolała, ale przynajmniej helikopter spod czaszki odleciał i już mnie nie mdliło.

– No i jak się pani czuje? – do sali zajrzała pielęgniarka. – Musiała się pani mocno uderzyć w głowę. Wstrząśnienie mózgu, pewnie zatrzymamy panią jeszcze na dzień lub dwa, na obserwacji. O szczegółach powie lekarz na obchodzie, a ja zaraz przyniosę śniadanie. Przespała je pani, ale zawinęłam w folię i odłożyłam do lodówki.

– Dziękuję…

Po wyjściu ze szpitala skorzystałam z paru dni urlopu, żeby dojść do siebie, a potem wróciłam do mojej rutyny, w znajomy kołowrót, czasem tylko muskając myślą Wita, który najpierw mnie rozjechał, a potem uratował. Miał oryginalne imię, więc gdybym się postarała, to bym go namierzyła na którejś z uczelni, ale…

Może nie zetknęło nas przeznaczenie, a fatum? Albo to był zwykły, acz bolesny przypadek? Ot, potrącił mnie rowerem, więc się mną zajął, a gdy zemdlałam, wezwał karetkę i odetchnął z ulgą, że taka ambarasująca osoba zniknęła z jego życia. Miło nam się rozmawiało, ale może to było tylko moje wrażenie? Może wyobraziłam sobie iskrzenie między nami, które miało więcej wspólnego z moim wstrząśnieniem mózgu niż z męsko-damskimi wibracjami?

Gdyby chciał to kontynuować, to jakoś by się ze mną skontaktował, objechałby szpitale albo… nie wiem, wsunąłby mi karteczkę z numerem telefonu do kieszeni, zanim zapakowali mnie do karetki… Widać nie chciał. Nie będę się narzucać.

Miałam co robić, by o nim nie rozmyślać. Praca w jednym, drugim, trzecim miejscu. Tam, gdzie byłam potrzebna i mile widziana. Studenci, pacjenci, ofiary przemocy. To był mój świat. Żadne tam romanse i miłostki. Nie potrzebowałam tego. Dziewczyno, tobie samej przydałaby się terapia, mówiłam do swojego odbicia w lustrze. Pogódź się z istniejącym stanem rzeczy, bo jaką masz inną opcję? Na siłę szukać kogoś, kogokolwiek? By zadowolić rodzinę? By znajomi przestali cię swatać? Byle nie być samą? A to źle mi samej?

Zawsze może być gorzej

W ośrodku wciąż spotykałam ofiary desperackiego szukania miłości albo trwania w toksycznych związkach. Co prawda Wit zdawał się do mnie pasować, może stworzylibyśmy zgraną parę… Przestań! Szkoda, że pojawił się i zniknął, zanim cokolwiek zdążyło się wydarzyć, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Po prostu przestań o nim myśleć. To żałosne jest…

– Dzień dobry, Justyna, oddaję te dokumenty dla… – rozległ się od drzwi męski głos, który wydał mi się znajomy.

Mężczyzna zamilkł nagle, a gdy znowu się odezwał, był wyraźnie zdumiony:

– Bogna? Co ty tu robisz?

Spojrzałam. Wit jak żywy! Czyli to nie były omamy słuchowe wywołane nazbyt częstym przywoływaniem w pamięci szczegółów tamtego dnia. Wit, z malującym się na twarzy zdziwieniem, stał w drzwiach świetlicy środowiskowej. Przychodzącym tu dzieciom wolontariusze organizowali czas, pomagali w lekcjach, bawili się z nimi lub – jak ja – rozmawiali, słuchali ich.

– Pracuję – odparłam. – Znaczy mam tu dyżur jako wolontariuszka. A ty?

– Tak samo… – zmarszczył brwi. – Pomagam dzieciom w lekcjach.

– Tak? – zdziwiłam się. – Nigdy wcześniej cię tu nie widziałam.

– Jestem dopiero drugi raz. W zeszłym tygodniu pierwszy raz prowadziłem zajęcia. Gdy cię potrąciłem, pędziłem, żeby dostarczyć dokumenty przed zamknięciem ośrodka. Przeciągnęły mi się zajęcia na uczelni, myślałem, że zdążę…

– Aha. A ja ci przeszkodziłam. Sorry i dzięki za wezwanie karetki. Nie miałam okazji wcześniej ci…

– Przestań, nie ma za co. Lepiej się czujesz? Nic ci nie jest? Dzwoniłem do szpitala, żeby zapytać, co z tobą, ale nie jesteśmy rodziną, więc nie chcieli mi nic powiedzieć.

– Lekkie wstrząśnienie mózgu, nic, co by zagrażało życiu.

– To dobrze.

– Tak, dobrze.

Staliśmy naprzeciwko siebie, rozmawiając zdawkowo, półsłówkami, jak prawie obcy sobie ludzie. Tymczasem serce waliło mi jak oszalałe. Oj, ono było w zagrożeniu, i to wielkim. Dłonie zrobiły mi się lodowate, jakbym wsadziła je w śnieg. Ale co miałam niby zrobić? Co powiedzieć? Zwłaszcza że Justyna słuchała i rejestrowała każdy gest. Czasem czerpałam od niej informacje, ale sama nie chciałam stać się obiektem plotek.

– To ja wrócę… – pokazałam na mój gabinet i wycofałam się do środka, jednak do końca dyżuru nie mogłam się skupić.

Głupia, opanuj się. Co z tego, że będzie tuż za ścianą co tydzień? Jesteś tu dla dzieci. Ogarnij się. Zazwyczaj wychodziłam ostatnia, bo wypełniałam jeszcze dokumenty, wpisywałam zalecenia, żeby mniej pracy miały koleżanki dyżurujące w kolejnych dniach. Zgasiłam światło w korytarzu, zamknęłam drzwi na klucz i… omal nie krzyknęłam. Przyzwyczaiłam się do tego, że nikogo już w korytarzu nie ma, a dziś siedział tam Wit.

– Przepraszam, nie chciałem cię wystraszyć. Mam nadzieję, że tym razem karetka nie będzie potrzebna.

– Chyba nie… Choć zawał był blisko – odparłam, trzymając rękę na piersi.

– Chciałem poczekać i zapytać cię… – urwał, potarł brodę.

– Tak? – uśmiechnęłam się zachęcająco; sądziłam, że chodzi o coś związanego z pracą w ośrodku.

– Beznadziejny w tym jestem – westchnął. – Książki nie mają przede mną tajemnic, ale ludzie… Ty jesteś psychologiem, więc może… może już wiesz, że mi się podobasz – rozłożył bezradnie ręce, jakby chciał pokazać, że nie miał na to żadnego wpływu, stało się i już.

– Serio? – uśmiechnęłam się szerzej.

– To dobrze, bo ty mnie też się podobasz. Skoro on wyłożył karty na stół, nie chciałam być gorsza.

– Super – sapnął Wit.

Chwila ciszy i wreszcie...

– Poszłabyś ze mną na randkę? Taką prawdziwą? Nie dlatego, że omal cię nie zabiłem, wjeżdżając w ciebie rowerem…

Pewnie, że poszłam. Na jedną, drugą, piątą… Po każdej dochodziłam do wniosku, że szaleję za nim coraz bardziej, o czym najlepiej świadczy fakt, że nawet się nie czepiałam losu za te siniaki i wstrząśnienie mózgu. Wit, jak typowy mol książkowy, był trochę zagubiony we współczesnym świecie, na szczęście miał mnie. Doskonale się uzupełnialiśmy. Na przykład on uczył mnie różnych technik całowania. Nie miałam pojęcia, jakie ciekawe rzeczy można wyczytać w książkach…

Osiemdziesiąte dziewiąte urodziny babci – standardowo ostatnie – miały być wyjątkowe i manifestacyjne. Tym razem rzucałam Wita na pożarcie „lwicom” czekającym na to, aż przyprowadzę faceta.

– Boję się – przyznał, kiedy parkował samochód pod domem babuni.

I słusznie, bo mało nie zagłaskały go na śmierć, a ja siedziałam i przyjmowałam gratulacje oraz pochwały.

– No, widzisz, wnusiu kochana, mówiłam ci, że w końcu się znajdzie – szeptała mi w dekolt zachwycona babcia. – Wystarczyło dobrze poszukać.

Nie prostowałam, że Wit mało mnie nie rozjechał, bo się zirytowałam kolejną organizowaną mi na siłę randką i nie patrzyłam, gdzie lezę. Niech tam. Postanowiłam na ten jeden dzień porzucić moje osiągnięcia, moją niezależność i kobiecą dumę. To urodziny babuni, może faktycznie ostatnie, więc niech się cieszy, że nie jestem sama, że nie zostanę starą panną. O ciąży powiem jej dopiero jutro. Radości trzeba dawkować, żeby staruszka z tego szczęścia zawału nie dostała.

Czytaj także:
„Siostra mojej narzeczonej nakłamała, że się do niej dobierałem! Modliszka chciała w ten sposób wzbudzić zazdrość męża”
„Narzeczona widziała we mnie tylko portfel. Kiedy przestałem jej wystarczać, zamieniła mnie na ustawionego dyrektorka”
„Narzeczona rzuciła mnie tuż przed ślubem. Wszyscy zastanawiają się, co zbroiłem, a ja po prostu nie pasowałem jej ojcu”

Redakcja poleca

REKLAMA