Pracuję w kwiaciarni i muszę przyznać, że faceci bywają bardzo zabawni. Zdarzają się tacy, którzy wiedzą, czego chcą, ale zazwyczaj jak przychodzi chłop, to prosi o „coś” na imieniny albo przeprosiny dla żony. Nie znają też nazw kwiatów i proszą na przykład o te „fioletowe”. No i bywają u nas tylko wtedy, gdy muszą, czyli od okazji do potrzeby.
Dlatego ten klient wzbudził we mnie tak wielkie zainteresowanie. Przychodził bowiem po kwiaty co dwa, trzy dni. Kiedy działo się to wszystko, o czym chcę opowiedzieć, był już moim stałym klientem. Zjawiał się bowiem u mnie od prawie trzech miesięcy i wydał już na kwiaty około 2 tysięcy złotych.
Kupował inaczej niż wszyscy. Sporo chodził dookoła, rozglądał się, czasem mnie zagadywał, a dopiero potem wybierał. Kiedy w trakcie jego wizyty przychodził inny klient albo klientka, to zawsze puszczał ich przed siebie. Jakby mu się nigdzie nie spieszyło, jakby spędzanie czasu w kwiaciarni było jego ulubioną rozrywką.
– Dzisiaj poproszę kilka tych tulipanów. Trzy? I do tego jakieś ładne przybranie. Może to, co ostatnim razem? – pytał.
– O, widzę, że pan zapamiętał. Czyli się spodobało.
– Pani robi takie bukiety, pani Mileno, że trudno o nich zapomnieć – uśmiechał się do mnie.
– Lubię to, co robię, więc to chyba dlatego… – zaczerwieniłam się, słysząc komplement.
– To widać – przytaknął. – To powód, dla którego u pani kupuję.
Ta jego kobieta to dopiero szczęściara!
Tak sobie przy tych jego wizytach gawędziliśmy. Czasem o pogodzie, a czasem o sprawach, którymi żyła nasza okolica. Zawsze też dokładnie przyglądał się mojej pracy, gdy przygotowywałam mu bukiety. Stał naprzeciw lady i wpatrywał się w moje ręce z taką intensywnością, że czułam się niekiedy skrępowana. Zastanawiałam się, czy mnie czasem przy robocie nie pilnuje, ale doszłam do wniosku, że nie mogło chodzić o brak zaufania. Wszystkie moje bukiety mu się podobały, nigdy nie miał żadnych zastrzeżeń.
Zawsze był też sympatyczny, grzeczny, uprzejmy. No i do tego elegancki i przystojny. Po tych kilku miesiącach wiedziałam już, że pracuje w banku i mieszka nieopodal na nowym osiedlu. Jednego tylko nie mogłam się od niego dowiedzieć. Komu te bukiety od nas zanosił… I to nie dlatego, że nie pytałam. O nie. W czasie tych naszych rozmów wiele razy próbowałam to z niego wyciągnąć. Tylko on od odpowiedzi wyraźnie się wymigiwał. To były chwile, w których się peszył, i albo zmieniał temat, albo płacił od razu i uciekał. Takie przynajmniej odniosłam wrażenie.
– Panie Arturze, pan musi jakąś kobietę uszczęśliwiać do obłędu tymi bukietami. Nie ma na świecie chyba faceta, co tak często kupowałby swojej wybrance kwiaty – żartowałam, a on się uśmiechał.
Ale nie był to jeden z jego sympatycznych, towarzyskich uśmiechów. Śmiał się niepewnie i nerwowo. Wyraźnie go ta sytuacja krępowała.
– Któż to taki, ta szczęściara, bo obrączki pan jeszcze nie ma?
– A, nie będę pani zanudzał… – wykręcał się za każdym razem.
– Zanudzał? My tu z Karoliną umieramy z ciekawości! – śmiałam się, a moja młodsza koleżanka kiwała głową na potwierdzenie, że też ją to bardzo interesuje.
– A czy to wiedza potrzebna paniom do robienia bukietów? – pytał trochę przekorne, lecz nadal wydawał się mocno zmieszany.
– No, w zasadzie kwiaciarz powinien wiedzieć, dla kogo szykuje wiązankę. Dobry fachowiec może z tej wiedzy zrobić użytek.
– Pani jest świetna i świetnie sobie radzi bez tej wiedzy – odpowiadał.
Widać było, że powoli ma dość kolejnego przesłuchania z naszej strony. Ale ja i Karolina nie mogłyśmy się powstrzymać. Byłyśmy naprawdę wścibskie, przyznaję.
– Zawsze robię bukiety tak, jakby były dla pana ukochanej. Bo tylko komuś naprawdę wyjątkowemu tak często kupuje się kwiaty.
– Piękny bukiet! Bardzo dziękuję – ignorował moją zaczepkę, kładł na blacie pięćdziesiąt złotych, bo za takie sumy zawsze kupował, a potem porywał wiązankę i uciekał.
Zżerała nas ciekawość, bo nigdy w życiu żadna z nas czegoś takiego nie doświadczyła. Żeby regularnie dwa razy w tygodniu kupować kwiaty kobiecie? To nawet na filmach takich rzeczy się nie widuje.
Widziała go na ulicy, gdy wracała z domu
Karolina przekonywała mnie, że ten nasz klient, pan Artur, to jakiś wariat i tylko sobie uroił narzeczoną. Albo co gorsza, jakąś kobietę tymi wiązankami prześladuje. Ona go nie kocha, a on za nią szaleje, i co trzy dni kładzie jej pod drzwiami bukiet, żeby się do niego przekonała. A na koniec, jak ona jego zaloty definitywnie odrzuci, to ją zabije! Takie teorie snuła moja Karolina i obie zaśmiewałyśmy się z nich do łez. Do czasu. Do dnia, w którym Karolcia na czymś jeszcze dziwniejszym tego naszego klienta nakryła.
Jakoś tak się złożyło, że wyszła w trakcie pracy na chwilę do domu. Gdy jej nie było, przyszedł pan Artur. Jak zwykle kupił bukiet kwiatów, chwilę ze mną pogawędził i sobie poszedł. Po jakichś dziesięciu minutach od jego wyjścia wróciła Karola. Cała zaaferowana.
– Nie uwierzysz, co widziałam! – zawołała od progu. – Normalnie padniesz…
– Co takiego? – spytałam.
– Mówiłam ci, że ten nasz klient, ten pan Artur, to wariat! – zachichotała.
– A co się stało?
– Przed chwilą, jak wracałam z domu, to widziałam go po drodze, jak zrobił coś bardzo dziwnego. On mnie, na szczęście, nie zauważył…
– No i co widziałaś? Że tę swoją wybrankę serca dusi w bramie? – zażartowałam, ale naprawdę byłam ciekawa, co mi powie.
– Nie, słuchaj… On ten bukiet, co go u nas kupił, dał jakiejś przypadkowej starowince! – wypaliła.
– Co ty mówisz? – zdziwiłam się.
– No tak. I jestem pewna, że to nie był nikt, kogo znał, bo kobiecina bardzo się zdziwiła – ciągnęła Karola. – Wręczył jej go, uśmiechnął się i poszedł, a ona za nim jeszcze chwilę patrzyła. Była zaskoczona!
No, nie powiem, że nie zrobiła na mnie wrażenia ta informacja. Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony – ta pani, która kwiaty od naszego klienta dostała, czy my. Nie wiedziałyśmy, co o tym myśleć. A Karolina kompletnie powariowała! Zaczęła snuć różne teorie, jedną głupszą od drugiej, aż w końcu stwierdziła, że zabawi się w detektywa. Otóż postanowiła, że będzie tego naszego Artura po następnym zakupie śledzić, żeby sprawdzić, czy znowu odda bukiet jakiejś przypadkowej kobiecie.
Nie chciałam jej na to pozwolić. Właściwie to nawet przywołałam ją do porządku, jak mi się z tym pomysłem zdradziła. Kategorycznie zabroniłam jej robić takie głupstwa. W końcu byłyśmy dorosłymi kobietami, a tutaj szykowała się jakaś szczeniacka awantura. Zresztą śledzenie klientów jest nieprofesjonalne i mogło zaszkodzić naszym interesom.
Pewnego dnia Karola nie wytrzymała
Przez jakiś czas udawało mi się ją powstrzymywać. A nasz klient dalej przychodził, jak gdyby nigdy nic. Karolina miała rację, że jej wtedy nie widział. Ją jednak cały czas ta tajemnica strasznie dręczyła. Chodziła i w kółko o tym gadała. Nie dawało jej to spokoju. Dlaczego dał te kwiaty obcej kobiecie? Czy może nie dotarł tamtego dnia do swojej ukochanej? A może go rzuciła? A czy w ogóle jakaś ukochana była? A jeśli nie, to po co i dla kogo te kwiaty kupował?
Karolina cały czas zastanawiała się nad tymi kwestiami. Przekonywała, że musi się za tą tajemnicą kryć jakaś straszna albo niesłychanie romantyczna historia. I tak ją to zżerało, że w końcu nie wytrzymała.
Po którejś z kolei wizycie naszego ulubionego klienta nie udało mi się jej powstrzymać. Nie jestem jej szefową, a tylko starszą koleżanką. Nie musi mnie słuchać, a jedynie może. Dlatego kiedy następnym razem pan Artur wyszedł od nas z kwiatami, to szybko się ubrała i poleciała za nim, mimo mojego sprzeciwu.
– Karolina, cholera jasna! – tylko tyle zdążyłam za nią krzyknąć, co wzbudziło wielką konsternację klientki, która wybierała róże.
Długo na tę szaloną dziewczynę nie czekałam. Wróciła po pół godzinie. Po jej minie poznałam, że to całe śledzenie wcale nie było dobrym pomysłem. Wiedziałam!
– Co się stało? Wyglądasz, jakby tym razem tobie te kwiaty wręczył – spytałam zaniepokojona.
– Aj, daj spokój. Obciach jak cholera! – machnęła ręką.
– Opowiadaj! – zawołałam, bo naprawdę się wystraszyłam.
W końcu to był nasz klient, a ta wariatka go śledziła. Gdyby dowiedziała się o tym nasza szefowa, to miałybyśmy kłopoty. Karolina wcale mnie jednak nie uspokoiła.
– Zauważył mnie… – przyznała.
– Jezus Maria, a nie mówiłam!? – wrzasnęłam, a wtedy ona dodała:
– Akurat wtedy mnie zobaczył, jak wrzucał te kwiaty do śmietnika.
Zapadła chwila ciszy.
– Co? – nie zrozumiałam.
– No, normalnie je wywalił!
Zamrugałam oczami.
– Jak to? Co to za wariactwo? Ale powiedział coś, jak cię zobaczył? Zdenerwował się… Nic z tego nie rozumiem! – westchnęłam.
– Ja też – Karola pokiwała głową. – Facet chyba się wystraszył, bo obrócił się na pięcie i poszedł. Mam nadzieję, że na mnie nie naskarży…
Jestem wdzięczna mojej koleżance
No i tyle się dowiedziałam. Czyli nic. A konsekwencje tych szczeniackich pomysłów koleżanki były takie, że straciłyśmy najlepszego klienta. Ot, po prostu z dnia na dzień przestał się u nas pojawiać. Brakowało mi go nie tylko handlowo, ale też zwyczajnie, po ludzku. Już się do tych jego wizyt zdążyłam przyzwyczaić. Kiedy minęły dwa tygodnie, straciłam nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze wróci.
Dlatego bardzo się zdziwiłam, kiedy pewnego dnia, już pod sam koniec pracy, zobaczyłam go w drzwiach kwiaciarni. Prawie zamykałam, a Karoliny już nie było. Zwykle wychodziła dwadzieścia minut przede mną. On stanął zresztą w progu i wyraźnie się rozejrzał, jakby sprawdzając, czy na pewno nikogo już nie ma. W pierwszej chwili się trochę wystraszyłam, bo na zewnątrz było już ciemno, a on tak stał bez słowa, ale kiedy uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, rozluźniłam się.
– Dzień dobry, panie Arturze – powiedziałam radośnie.
– Dzień dobry, pani Mileno – odparł. – Mogę jeszcze na chwilkę?
– Oczywiście, zapraszam – zachęciłam go do wejścia.
– Przyszedłem po to, by… – zaczął coś mówić, a ja wtedy zobaczyłam w jego rękach wielki bukiet i od razu weszłam mu w słowo.
– O, widzę, że już gdzie indziej pan kwiaty kupuje…
– Kwiaty? A tak – przypomniał sobie, że ma je w ręce. – Ale ja nie o kwiatach. Ja przyszedłem wyjaśnić, bo panie pewnie myślą, że…
– O nie, nie! – zaprotestowałam energicznie. – To panu się należą wyjaśnienia. Przepraszam za moją koleżankę, to przecież nie nasza sprawa, co kto robi z kwiatami.
– No tak, ale ja chciałem…
– Nie, nie, nie trzeba żadnych wyjaśnień – paplałam jak opętana.
Wziął głęboki oddech.
– Pani Mileno, gdyby jednak pani pozwoliła mi coś powiedzieć. Gdyby posłuchała przez chwilę… – powiedział, a ja zdałam sobie sprawę, że go tym swoim gadulstwem krępuję.
Zamilkłam więc, a on mi wszystko wyjaśnił. Od początku do końca. I wtedy dopiero się zdziwiłam!
Wyznał mi bowiem, że nie ma nikogo, dla kogo mógłby kupować kwiaty. Żadnej kobiety, ukochanej, ani nawet mamy czy babci. Z rozczulającym rumieńcem wyznał, że kupował je tylko po to, żeby mnie regularnie widywać. I przy każdej wizycie zbierał się, żeby mi to wyznać, żeby mnie zaprosić na kawę, ale nigdy nie starczyło mu odwagi. Kiedy skończył swoje wyznanie, nieśmiało spytał, czy nie zechciałabym się z nim umówić na kawę. Czy się zgodziłam? Musiałabym być głupia, żeby odmówić. Ten facet wydał fortunę, byle mnie widywać.
Dziś mija już rok od tamtych wydarzeń, a my właśnie zamieszkaliśmy razem. Jestem wdzięczna losowi, że nas połączył. A właściwie to jestem wdzięczna Karolinie. Bo gdyby nie jej szalone pomysły i to, że nakryła go na gorącym uczynku, to kto wie, czy Artur kiedykolwiek odważyłby się wyznać mi uczucie. To cudowny facet, ale brakuje mu odwagi do kobiet. Choć teraz, gdy mam go tylko dla siebie, nie uważam tego za wadę. No i kwiaty mi często kupuje. Pod tym względem też nic się nie zmieniło.
Czytaj także:
„Uderzył w nas tir i mój pasażer zginął na miejscu. Gdyby nie ten wypadek, nie poznałbym miłości swojego życia"
„Stronię od towarzystwa, więc mają mnie za dziwaczkę. Ale gdyby nie to, że jestem odludkiem, nie poznałabym miłości życia”
„Kiedyś uważałam, że horoskopy to stek bzdur, ale teraz... Chyba zacznę w nie wierzyć. To dzięki nim poznałam... miłość"