„Szkolna miłość rzuciła mnie, bo zachowałem się jak idiota. Po 40 latach spotkaliśmy się i... znów wyszedłem na drania”

starszy pan wspomina dawną miłość fot. Adobe Stock, motortion
„Zaczęła przepraszać, ale byłem tak wkurzony, że nakrzyczałem też na nią, mówiąc o starych babach, przez które ten świat jest zanieczyszczony psimi kupami, i które mrówki nie umiałyby wychować, a biorą się za psy. Gdy wrzeszczałem, zsunęła kaptur. Zobaczyłem najpierw błękitne oczy, a potem całą twarz Marty, zmienioną przez czas, ale nadal piękną”.
/ 08.09.2022 14:30
starszy pan wspomina dawną miłość fot. Adobe Stock, motortion

Jesień i zima to parszywe pory roku. Wieczory są długie, nie bardzo jest je czym zapełnić, bo od kiedy choruję na oczy musiałem ograniczyć oglądanie telewizji i czytanie książek. Czas się wlecze jak żółw, czasami nawet aż sprawdzam, czy zegar się nie popsuł, bo wydaje mi się, że wskazówki się wcale nie posuwają.

Z nudów wróciłem do porządkowania albumów ze zdjęciami. Wiem, że teraz papierowe fotografie odchodzą do lamusa, ale ja mam ich bardzo dużo i trudno byłoby mi się z nimi rozstać, szczególnie z tym najstarszymi, z młodości… Jestem na nich szczupły, wysortowany i wyglądam bardzo przystojnie. Moja wnuczka, kiedy przypadkiem zobaczyła jedno z tych zdjęć, zawołała: „Dziadku, to ty? Niemożliwe!”.

Układam te fotografie latami: dzieciństwo, szkoła podstawowa, liceum, studia. Licealnych mam niedużo, ale prawie na każdym widać Martę – moją największą miłość. Nie widziałem jej prawie czterdzieści lat, a serce mi nadal skacze do gardła, kiedy na mnie patrzy z fotek robionych na szkolnych korytarzach, w parku czy w pracowniach przedmiotowych. Jedno zdjęcie jest mi szczególnie bliskie: Marta ma długi blond warkocz spięty klamerką w kształcie biedronki i patrzy na mnie ciepło tymi swoimi ogromnymi błękitnymi oczami.

Pamiętam, że wtedy wyznałem jej miłość. Była szczęśliwa, śmiała się i szeptała, że ona też mnie kocha i że zawsze będziemy razem. To „zawsze” trwało jeszcze cztery dni, aż do pamiętnego biwaku, który wszystko między nami popsuł i zrujnował.

Wziąłem kamień i rzuciłem

Marta miała bzika na punkcie zwierząt. Wszystko jedno czy kotki, czy pieski, jaszczurki, wiewiórki, świnki morskie – ona je karmiła, czesała, przytulała, a nawet całowała w pysk. To była jej szczera pasja! Mnie zwierzaki nie przeszkadzają, ale nie jestem ich specjalnym fanem. Są – to dobrze, ale nie za blisko… Gdyby ich zabrakło, na pewno bym nie cierpiał. Jednak przy Marcie udawałem św. Franciszka z Asyżu, bo po pierwsze, chciałem się jej we wszystkim podobać, a po drugie, nic mnie to nie kosztowało.

Pamiętam, że po maturze i ogłoszeniu wyników egzaminów wstępnych na studia pojechaliśmy nad pobliskie jezioro. Oboje się dostaliśmy na wybrane kierunki, pogoda była cudna, moja dziewczyna wyglądała jak spełnione, piękne marzenie, pozwalała się przytulać i całować, więc byłem najszczęśliwszy na świecie. Wieczorem patrzyliśmy na zachodzące słońce. Woda w jeziorze lśniła jak lustro, pachniały tatarak i mięta, moja Marta była tak blisko mnie, że zapragnąłem, aby była jeszcze bliżej i… właśnie wtedy w trzcinach coś zaszeleściło i tuż obok pojawił się pies; nieduży, chudy jak sznurek, oblepiony szlamem i cuchnący zgniłą rybą. Okropny.

Na moje nieszczęście nie tylko się pojawił, ale jeszcze zaczął szczekać. Pokazywał zęby i warczał najwidoczniej przerażony naszym widokiem. Pewnie gdzieś blisko koczował i pomyślał, o ile w ogóle pies myśli, że chcemy go stamtąd wykurzyć. Dlatego był taki nieprzyjazny. Próbowałem go odgonić, mówiąc stanowczo: idź stąd, uciekaj, no, już cię nie ma, ale kundel nic sobie z tego nie robił. Stał o parę metrów od nas i ujadał. W dodatku Marta się odsunęła i wyraźnie swoją uwagę przeniosła ze mnie na tego przybłędę.

Byłem młody, rozgorączkowany bliskością ukochanej dziewczyny, wściekły, że się nam przeszkadza, narwany i bezmyślny… W pobliżu leżał kamyk. No, dobrze – kamień, nawet całkiem spory. Ale nie chciałem zrobić nic złego, przysięgam. Do dzisiaj czuję go w dłoni. Rzuciłem w stronę psa, wcale w niego nie celując, chciałem go wystraszyć, żeby sobie poszedł. Niestety, trafiłem.

Usłyszeliśmy głuchy stuk, a potem rozpaczliwy pisk i skomlenie… Następny był krzyk Marty i jej bieg w kierunku przybrzeżnych zarośli. Zobaczyłem ją po chwili, jak niosła na rękach bezwładnego psa, któremu z pyska leciała czerwonawa ślina. Nawet na mnie nie spojrzała. Prawie biegła w stronę ogniska, wokół którego siedzieli jacyś biwakowicze.

Kiedy ją dogoniłem, wsiadała z psem w objęciach do cudzego auta. Chciałem być przy niej, ale powiedziała tylko: „Odsuń się, nie chcę cię znać”. Wyglądała jak obca, jakbyśmy nigdy nie byli razem, jakby mnie ujrzała po raz pierwszy i od razu odrzuciła. Te jej wielkie oczy wyglądały jak z niebieskiego lodu.

Moje związki nie były udane

Czekałem, aż wróci, ale właściciel samochodu przyjechał sam. Powiedział, że Marta z rannym psem została w lecznicy weterynaryjnej, i jeszcze, że kazała mi powiedzieć, żebym się nie odważył do niej zbliżać. Oczywiście nie posłuchałem, ale to nic nie dało, bo na całym bożym świecie nie było dziewczyny tak upartej jak Marta. Skreśliła mnie ze swego życia raz na zawsze. Minął cały rok, potem jeszcze jeden, zanim się z tym pogodziłem…

Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale pozostał we mnie uraz do psów – wiedziałem, że sam sobie jestem winny, jednak część odpowiedzialności zrzuciłem na tamtego zwierzaka, myśląc: „Po co się przyplątał? Gdyby nie on, nic by się nie stało”. Dodam tylko, że lekarze uratowali temu psu życie, ale od mojego uderzenia miał problemy neurologiczne i był psim kaleką.

Marta opiekowała się nim do końca. Miał u niej jak w raju, ale przy okazji ciągle jej przypominał, jaki ze mnie drań. O tym też myślałem i rosło we mnie przekonanie, że poniosłem zbyt surową karę. Czasami, żeby się poczuć lepiej, człowiek wmawia sobie niewinność, chociaż wie, że to nieprawda. Ze mną tak właśnie było.

Minęło wiele lat. Dochodziły do mnie wieści, że Marta jest po doktoracie z biologii, że nie wyszła za mąż i że mieszka za granicą. Ja założyłem rodzinę, potem się rozwiodłem i ożeniłem powtórnie, ale i ten związek mi się nie udał. Moje obie żony twierdziły, że jestem przewrażliwiony i tak się zachowuję, jakby wszyscy byli moimi wrogami. Miały rację, bo żyłem w przeczuciu grożącego mi ciosu. Potrafiłem sobie i innym zepsuć każdą radość.

Mam syna i wnuczkę, która jest całą moją miłością i nadzieją. Na moją prośbę dostała na imię Marta. Tylko ona umie się ze mną dogadać i do dzisiaj rozjaśnia moje smutne życie. Niedawno moja wnuczka zaczęła poświęcać swój wolny czas na wolontariat w schronisku dla zwierząt. Wyprowadza psy na spacer, czyści klatki, organizuje karmę i zajmuje się adopcją tych szczęściarzy, które ktoś chce wziąć do siebie. Bardzo się ucieszyła, gdy obiecałem, że będę co miesiąc wpłacał jakąś kwotę na rzecz jej podopiecznych. Dla mnie jej radość jest najważniejsza.

Niestety, przeszłość znowu do mnie wróciła. Był grudniowy dzień. Z nieba leciała biała kasza zmieniająca się na chodnikach w paskudne błoto. Wtedy znowu zobaczyłem moją Martę. Stała na przystanku autobusowym tak szczelnie zasłonięta kapturem, że nie od razu ją poznałem. Towarzyszył jej spory, kudłaty pies w czarno białe łaty, najwyraźniej znudzony długim oczekiwaniem na środek lokomocji.

Pod wiatą zebrała się grupka pasażerów, ale pies nikogo nie zaczepiał. Stał przy swej pani i obserwował świat wesołymi, błyszczącymi ślepkami, dopóki nie nadszedłem. Gdy tylko pojawiłem się w jego zasięgu, ożywił się i nagle wspiął na tylne łapy, przednie opierając o mnie i zostawiając na jasnym płaszczu brudne smugi.

Mam kłopot z kręgosłupem. Miałem operację, ale nadal czasami byle ruch wywołuje u mnie straszny ból biodra i całej nogi. Tak było i tym razem, bo odganiając się od psich łap, jakoś się zgiąłem nieodpowiednio i znowu poczułem paraliż lewej strony ciała.

Znów wszystko poszło nie tak

O mało nie upadłem, ale pies nie odpuszczał. Nadal na mnie skakał, przenosząc błocko z trotuaru na moje ubranie. No, kto by w takiej sytuacji zachował spokój? Wrzasnąłem „Poszedł stąd!” i wyciągnąłem rękę w obronnym geście, a to mogło wyglądać, jakbym chciał psa uderzyć… Tak było.

Opiekunka psa próbowała go powstrzymać, ale nie od razu jej się to udało. Zaczęła przepraszać, ale ja byłem już tak wkurzony, że nakrzyczałem także na nią, mówiąc o starych babach, przez które ten świat jest zanieczyszczony psimi odchodami, i które by nawet mrówki nie umiały wychować, a biorą się za psy. Gdy tak wrzeszczałem, pani zsunęła kaptur. Zobaczyłem najpierw błękitne oczy, a potem całą twarz Marty, zmienioną przez czas, ale nadal piękną i bliską.

Poznała mnie. Patrzyłem, jak z jej twarzy znika przepraszający uśmiech i jak robi się zimna, daleka i nieprzyjazna, zupełnie tak jak wtedy gdy mi mówiła: „Odsuń się, nie chcę cię znać”. Zdjęła rękawiczkę i sięgnęła do torebki. Końcami palców podała mi banknot o sporym nominale i powiedziała: „To na pralnię”. Zaskoczony wziąłem te pieniądze, ale kiedy po chwili oprzytomniałem i chciałem je zwrócić, usłyszałem od odchodzącej Marty: „Nic się nie zmieniłeś. Mam nadzieję, że już nigdy nie będę musiała cię oglądać. Zejdź mi z oczu”.

Wiedziałem, że nic nie dadzą wyjaśnienia ani przeprosiny. Nie chciałem tego, ale znowu wyszedłem na łobuza. Czemu czasami wszystko dzieje się nie tak, jakbyśmy chcieli? Dlaczego bez takiego zamiaru robimy złe rzeczy? I dlaczego, do cholery, nie wiemy, jak to naprawić?

Czytaj także:
„Żona przyprawiała mi rogi, a gdy zaszła w ciążę, próbowała wrobić mnie w dziecko. Jak idiota cieszyłem się, że zostanę tatą”
„Chciałem udowodnić żonie, że jestem twardzielem. Skończyłem w kajdankach, aresztowany za coś, czego nie zrobiłem”
„Obcy facet zabrał mojego małego synka na mecz. Jak idiotka się na to zgodziłam, a potem szalałam z niepokoju”

Redakcja poleca

REKLAMA