Była sobota. Siedziałyśmy w mieszkaniu Jolki, sącząc wino, i oglądałyśmy zdjęcia z wakacji, zrobione dwadzieścia lat temu. Obie byłyśmy wtedy piękne i młode. I uśmiechnięte od ucha do ucha. Obok Jolki stał Andrzej. Przy mnie szczerzył się do obiektywu Staszek. To miały być nasze ostatnie wakacje przed poważną decyzją. Z perspektywy czasu wiem, że to były ostatnie prawdziwie beztroskie i szczęśliwe chwile.
Ważna decyzja dotyczyła rozpoczęcia starań o dziecko. Naciskali i moi rodzice, i teściowie. Podnosili temat przy każdej okazji, co specjalnie mi nie przeszkadzało. Uważałam, że to ważny i oczywisty etap naszego związku. Mijały kolejne miesiące, a ja nie zachodziłam w ciążę. Byliśmy zdrowi. Nie mieliśmy pojęcia, z czego wynikają kłopoty. Ginekolog, który mnie badał, powiedział, że wszystko w porządku i żebym się nie martwiła, bo mam jeszcze dużo czasu. Ale miesiące zmieniły się w lata i gdy skończyłam trzydzieści pięć lat, naciski rodziny stały się męczące i negatywnie zaczęły wpływać na nasz związek. Kolejne niepowodzenia skłóciły nas ze sobą, pojawiły się wzajemne pretensje.
W końcu poddałam się pogłębionym badaniom. Diagnoza mnie załamała: bezpłodność. Reakcja Staszka? Zamiast mnie pocieszyć i poszukać rozwiązania, zaczął mnie traktować jak niechcianą współlokatorkę. Teściowie przestali nas odwiedzać. Rodzice wzdychali na mój widok. Niby współczująco, a z wyrzutem.
Wszyscy uważali, że fiasko naszego związku to moja wina. Wreszcie Staszek ujął to wprost i zaproponował rozwód. Nie wiem, kiedy przestał mnie kochać, ale gdyby nadal kochał, nie odwróciłby się ode mnie, bo nie mogłam dać mu dziecka. Zostawił mnie z mieszkaniem, paraliżującym poczuciem winy i wstydu.
Dojrzała singielka wkracza do akcji
Długo dochodziłam do siebie. Komuś, kto tego nie przeżył, trudno wytłumaczyć, jak czuje się kobieta, która chce, ale nie może być matką, a na dokładkę mąż odstawił ją na boczny tor. To koszmar, ciągła samoudręka. Myślałam o sobie jak o kimś wybrakowanym, jałowym, niepotrzebnym. Nie wychodziłam z domu, jak nie musiałam, nie sprzątałam, w pracy wykonywałam niezbędne minimum, żeby mnie nie zwolnili.
Jolka dwoiła się i troiła, żeby wyciągnąć mnie z tego Rowu Mariańskiego. Zapisała mnie do psychologa. Kryła przed przełożonym, gdy coś zawaliłam. Zabierała na wakacje, dzwoniła, pocieszała, rozśmieszała. Zginęłabym bez niej w czarnej dziurze rozpaczy. Rodzice? Nie pomagali. Czułam, że są rozczarowani. Zawiedli mnie, uważając, że to ja zawiodłam ich. Nigdy nie zapomnę, jak matka mi wypomniała, że musi oddać zabawki, które kupiła dla wnuczka.
Mój letarg trwał latami. Na szczęście starania Jolki w końcu zaczęły odnosić skutek. Powolutku wzięłam się w garść. Znowu zaczęłam dbać o siebie i zwracać uwagę na otoczenie. Pojawiły się pierwsze nieśmiałe uśmiechy i plany na przyszłość. Niedaleką, ale to zawsze lepiej niż wegetować z dnia na dzień jak roślina. Przełomowym momentem był remont mieszkania. Dzięki pomocy Jolki mój dom zrobił się kolorowy i wesoły, jakby mieszkała tu przebojowa, choć dojrzała singielka. Bardzo mi się podobał mój nowy, przytulno-energetyczny azyl. Miałam ochotę krzyknąć przez okno: życie, wracam do ciebie!
Rok później zmieniłam pracę i to był drugi przełomowy moment. Nie obyło się bez stresu. Wiele ode mnie wymagano, a ja miałam sporo do nadrobienia. Stopniowo nabierałam doświadczenia, a że chętnie poszerzałam swoją wiedzę i zdobywałam nowe umiejętności, wkrótce stałam się ekspertką od rozliczania projektów. Poczułam się ważna i doceniona, również finansowo.
Nie bez znaczenia była panująca w firmie atmosfera. Choć przekroczyłam czterdziestkę, a otaczali mnie sami młodzi ludzie, nie czułam, że odstaję od reszty, że dzieli nas przepaść pokoleniowa czy coś w tym stylu. Nawet jeśli strzeliłam jakąś gafę, obracaliśmy wszystko w żart.
W razie czego zawsze mogłam pójść po radę i wsparcie do Grzegorza, dyrektora departamentu promocji. On był z kolei starszy ode mnie o kilka lat, no i zajmował wyższą pozycję, ale w ogóle nam to nie przeszkadzało. Kto by pomyślał, że na półmetku życia spotkam bratnią duszę. Błyskawicznie znaleźliśmy wspólny język. Może nie zwierzaliśmy się sobie ze wszystkiego, ale lubiliśmy podobne filmy, książki, mieliśmy identyczne poczucie humoru. Pracowaliśmy w podobnym stylu, stawiając na rzetelność i skuteczność. Często wpadałam do niego na kawę, co stanowiło dla nas doskonałą okazję, by złapać oddech, zregenerować siły, pośmiać się i pogadać o życiu.
Pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy poczułam, że może połączy nas coś więcej niż sympatia. Podejmowaliśmy klienta z zagranicy. Rozmowy przedłużyły się do godzin wieczornych, więc Grzegorz zaprosił mnie po wszystkim na późny obiad. Nie poszliśmy do wystawnej restauracji, tylko do jego ulubionej knajpki. Było to bardzo przytulne miejsce, którego właściciel przywitał się z Grzegorzem po imieniu.
– To twój przyjaciel? – spytałam.
– Nie, po prostu często tu bywam.
No tak, to jego ulubiony lokal. Nie dawało mi jednak spokoju, że właściciel zrobił na mój widok dziwną minę. Przecież Grzegorz był rozwodnikiem, więc chyba mógł zapraszać do knajpy kogo chciał. Nie mówiąc już o tym, że to nie była żadna romantyczna randka, tylko zwykłe spotkanie kolegów z pracy.
Boże, jak on na mnie patrzy!
Dotąd nie brałam pod uwagę, że Grzegorz i ja to materiał na parę. W ogóle nie myślałam o nas w taki sposób. Jakby paskudne rozstanie ze Staszkiem znieczuliło mnie i uodporniło na miłosne bakcyle. Coś jednak się we mnie obudziło, poruszone sposobem, w jaki Grzegorz na mnie patrzył. W jego wzroku było coś intensywnego, głębokiego i wyczekującego.
Wydawało mi się, jakby chciał podzielić się ze mną jakąś intymną myślą, spytać o coś ważnego, ale brakowało mu odwagi. I tylko wpatrywał się we mnie z pragnieniem, od którego robiło mi się gorąco. Zapamiętałam moment, gdy pomagał mi założyć kurtkę i na chwilę zatrzymał dłonie na moich ramionach. To było takie… czułe i władcze zarazem. Jak gest mężczyzny, który chciałby wszem i wobec oznajmić: to jest moja kobieta.
Zachowanie właściciela knajpki wciąż mnie zastanawiało, postanowiłam więc dowiedzieć się o Grzegorzu czegoś więcej. Może coś mi umknęło? Może z kimś się spotykał i nie powinien był mnie zapraszać? A jeśli już, to bez dotykania, wzrokiem i dłońmi, i bez przyprawiania mnie o rumieńce. A może właściciela restauracyjki zdziwił mój wiek, bo Grzegorz zwykle przychodził w towarzystwie młodszych „koleżanek”?
Na przeszpiegi wybrałam się do kadrowej, która pracowała w firmie od zarania dziejów. Nawet z prezesem była na ty, a Grzegorza znała chyba od pieluch. Na dodatek była sympatyczna i rozmowna.
– Ach, ten nasz Grzesiu… Niezły casanova z niego, dyskretny, nie chwali się na prawo i lewo podbojami, ale to kobieciarz – powiedziała z matczynym, wyrozumiały uśmiechem.
Mnie dla odmiany zmroziło.
– Spotyka się z kimś teraz?
Na zewnątrz udawałam spokojną, a wewnątrz cała dygotałam. Przecież to była tylko kolacja, żadna randka.
– A kto go tam wie. Pewnie tak, znając Grzegorza. Jedna żona i rozwód, druga żona i rozwód. No i te wszystkie młódki, które się koło niego kręcą. Nie zauważyła pani, jak się do niego kleją te siksy z promocji? Jakie noszą spódniczki do pracy? Pani kochana! Dobrze, że moja Dorotka wkrótce wraca z macierzyńskiego. Przejmie sekretariat i zrobi ze smarkulami porządek. Skończą się flirciki.
– Ja rzadko bywam u Grzegorza – skłamałam. – Tylko w sprawach zawodowych.
– I tak powinno być. Choć… – puściła do mnie oko – właśnie taka osoba jak pani byłaby najlepsza dla naszego Grzesia. Spokojna, konkretna, z bagażem doświadczeń, a do tego całkiem, całkiem – kadrowa uśmiechnęła się, ale po chwili spoważniała i dodała zamyślona: – Pytanie, czy nasz Grzesiu nadaje się do dojrzałego związku…
Wróciłam do biurka z mętlikiem w głowie. Moje wątpliwości rosły wprost proporcjonalnie do nadziei, jakie najwyraźniej podświadomie żywiłam.
Jakie były opcje? Podobam się Grzegorzowi i chce pchnąć naszą znajomość w kierunku… No właśnie czego? Flirtu towarzyskiego? Romansu? Poważnego związku? Przygody na jedną noc? No bo skoro oboje jesteśmy wolni, to możemy się zabawić, tak? Otóż nie, dziękuję, nie skorzystam. Poza tym nie wierzyłam, by Grzegorz w tak beztroski sposób zniszczył naszą kiełkującą przyjaźń. Co nie znaczy, że mogłam liczyć na jakieś poważne uczucie czy stały związek.
Zresztą czy ja, tak emocjonalnie i życiowo poobijana, w ogóle chciałam pakować się miłosne komplikacje? No nic, pożyjemy, zobaczymy. On też się wahał. Widać oboje potrzebowaliśmy czasu na zastanowienie. Tylko ile można się zastanawiać? Z początku wydawało się, że Grzegorz wymyśla preteksty do pogawędek. Dzwonił, pisał maile albo wzywał mnie do siebie, by poświęciwszy chwilę na sprawy zawodowe, płynnie przejść do ploteczek, poprosić o pomoc w wyborze krawata albo prezentu na urodziny mamy.
Dalej się nie posuwał. Owszem, łapałam go na przeciągłych, palących spojrzeniach, ale może na inne panie też tak patrzył, bo po prostu lubił kobiety? Czasem dotknął mojej ręki albo pleców, jak się zdarza między dobrymi znajomym, więc nie miałam pewności, czy to coś znaczy, czy nie. Może czekał na moją inicjatywę?
Jaki szef, taka sekretarka
Bezpłodność i rozwód tak bardzo podkopały moją wiarę w siebie i w swoją kobiecość, że nie byłam w stanie zrobić pierwszego kroku. Może źle interpretowałam wysyłane przez niego sygnały? Gdybym zaprosiła go na randkę i zamiast radości ujrzałbym w jego oczach zmieszanie, chyba spaliłabym się ze wstydu, a na pewno musiałabym zmienić pracę.
Sytuacji nie poprawiały kręcące się wokół Grzegorza harpie, ostrzące sobie zęby na przystojnego szefa. Dobiegał pięćdziesiątki, ale był smakowitym kąskiem. Miał kasę, pozycję i na dokładkę wyglądał jak sportowiec. Płaski brzuch, silne ramiona i nadal z burzą ciemnych włosów. Wygrał na loterii gen młodości. I czemu ktoś taki miałby się zainteresować akurat mną: czterdziestoletnią bezpłodną rozwódką? Bo zakochał się w moich niewątpliwych zaletach, niedocenianych przez innych facetów, a zwłaszcza przez mojego byłego męża? Jeśli tak, to dlaczego mi tego nie wyznał?
Gdyby był zainteresowany, miał dość czasu. Od pół roku nasza znajomość nie posunęła się o krok. Utknęliśmy w martwym punkcie. Koledzy z pracy, może przyjaciele, ale nic poza tym. A ja zdążyłam go już polubić i to za bardzo. Nie potrafiłam zrezygnować z naszych żartobliwych pogawędek, nawet jeśli potem czułam niedosyt.
Problem rozwiązała Dorota, córka kadrowej, która wróciła z macierzyńskiego do sekretariatu Grzegorza i tak jak przewidziała jej matka, zrobiła porządek z dziewczynami z promocji. Była ostra jak bulterier. Dusiła w zarodku wszelkie próby bezproduktywnego spędzania czasu z szefem. Wpuszczała do niego tylko w ważnych sprawach.
Ponieważ łączyły mnie z Grzegorzem sprawy zawodowe, wciąż bywałam w jego gabinecie. Jednak Dorota zwykle wpadała po pół godzinie i pytała, czy już się nagadaliśmy, bo robota czeka. Pilnowała Grzegorza jak zazdrosna kochanka albo matka. Zresztą może faktycznie była zazdrosna. Może kiedyś coś ich łączyło albo wiedziała o prywatnym życiu Grzegorza na tyle dużo, że pozwalał jej kontrolować swoje kontakty z kobietami? Nawet te zawodowe.
Wydawało mi się, że nie polubimy się Dorotą, bo choć ja nie miałabym nic przeciwko temu, ona widziała we mnie rywalkę. Aż tu pewno dnia wpadłyśmy na siebie kuchni. Dorota robiła kanapki, ja odgrzewałam zupę w mikrofali. Nie mogłam się ewakuować. Bałam się niezręcznej ciszy, ale ku mojemu zdumieniu Dorota zagadała jako pierwsza. I to od razu z grubej rury, żadne tam rozmowy o pogodzie. Zaczęła mnie wypytywać o prywatne życie. Gdzie mieszkam, czy mam męża i dzieci, jak tam moje układy z rodziną, czemu się rozwiodłam i zmieniłam pracę, jakich facetów lubię, co mnie u nich najbardziej drażni, czy jestem już gotowa na nowy związek, jakie mam kompleksy…
Uff, wcześniej z nikim w firmie, nawet z Grzegorzem, tak otwarcie nie rozmawiałam. A jeszcze dziwniejsze było to, że podczas „przesłuchania” wcale nie czułam się niekomfortowo. Owszem, Dorota była wścibska, ale zarazem pełna sympatii i rewanżowała się historyjkami z własnego życia. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęło pół godziny. Rozeszłyśmy się zadowolone i… tyle. Żadnej powtórki nie było. Widać, jaki szef, taka sekretarka.
Po jakimś tygodniu dostałam od Doroty maila z linkami do hoteli w Barcelonie. Prosiła, żebym wybrała ten, który mi się najbardziej podoba. Zdziwiłam się, bo organizacja delegacji to była jej broszka, ale skoro prosiła, to wybrałam. Potem wymieniłyśmy kilka sympatycznych wiadomości na temat Katalonii i jej stolicy. Wspomniała, że była tam z mężem w podróży poślubnej i że to wielce romantyczne miasto.
I co za niespodzianka! Dwa dni później prezes wezwał mnie do siebie, by oznajmić, że deleguje mnie właśnie do Barcelony. Miałam rozmawiać z klientem o nowym projekcie i podpisaniu umowy. Po opuszczeniu gabinetu natychmiast pognałam do Doroty.
– Co to za akcja z Barceloną? Nawet słowem nie zdradziłaś, że to ma być hotel dla mnie.
– Już zrobiłam rezerwację – pochwaliła się. – Jeszcze bilet, kup euro i możesz lecieć. Aha! Park Güell! Koniecznie musisz się tam wybrać. W dzień przylotu będziesz miała całe popołudnie dla siebie – poinformowała mnie beztrosko.
Elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce.
Trzy tygodnie później w samo południe wylądowałam w Barcelonie. Pojechałam do hotelu, rzuciłam walizkę i uzbrojona przez Dorotę w mapę oraz przewodnik ruszyłam na podbój stolicy Katalonii, która faktycznie okazała się bajecznym miastem. Spacer po tętniącej życiem La Rambli dodał mi energii. Owoce na bazarze La Boqueria przyprawiły o kolorowy zawrót głowy. Nie mogłam się napatrzyć na domy Gaudiego i katedrę Sagrada Familia. Kupiłam bilet na autobus wycieczkowy i dałam się ponieść nurtowi miasta. Aż dotarłam do parku Güell.
Był zjawiskowy. Podziwiałam miasto z najdłuższej ławki świata, obłożonej kolorowymi kafelkami, przeszłam się przypominającą rzymskie budowle salą kolumnową, pospacerowałam krętymi, fantazyjnymi ścieżkami. Wreszcie dotarłam do kamiennej jaskini, której kolumny układały się w magiczne, ustawione pod nietypowym kątem łuki. Pod jedną z kolumn dziewczyna pozowała do zdjęć chłopakowi. Miłość biła z ich gestów, uśmiechów, spojrzeń. Zazdrościłam im i nie mogłam od nich oderwać wzroku. Aż podskoczyłam, gdy zza moich pleców wyłoniła się ręka z kwiatami.
– Myślałem, że się ciebie nie doczekam – szepnął znajomy głos.
Wzięłam kwiaty, odwróciłam się i zadałam najgłupsze pytanie pod słońcem, chociaż jednocześnie najbardziej oczywiste:
– Co ty tu robisz?
– Realizuję plan, który wymyśliliśmy z Dorotą – przyznał się z bezwstydną szczerością.
– Z Dorotą…? – zapytałam z niedowierzaniem i nagle elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. Już wiedziałam, dlaczego wypytywała mnie o życie prywatne, czemu prosiła o wybór hotelu, po co wreszcie wysłała mnie do parku Güell.
Grzegorz patrzył mi w oczy tak samo jak wtedy w restauracji. Jakby chciał o coś chciał spytać, lecz brakowało mu odwagi.
– Grzegorz, ja… – zaczęłam, ale nie skończyłam, bo on jak na kartach starych tandetnych romansideł zamknął mi usta namiętnym pocałunkiem.
Zareagowałam żywiołowo, wtulając się w niego całą sobą. Myślałam, że takie rzeczy zdarzają się tylko młodym, ale odkryłam, że po czterdziestce też można oszaleć. Czy na pewno z miłości? Bałam się tego słowa. On też nie zająknął się, że mnie kocha. Na pewno mnie pragnął. I nie ma się co oszukiwać – ja jego też.
– Chodźmy do hotelu – szepnął.
Wiedziałam, co się wydarzy w hotelu i nie zamierzałam się opierać.
– Jutrzejsza rozmowa z klientem w ogóle się odbędzie? – zapytałam.
– Owszem, ale do jutra zostało wiele godzin, w trakcie których będę starał ci się udowodnić, jaka jesteś piękna, słodka i cudowna…
Już zaczął.
A potem było tylko lepiej. Nie mam wielkiego doświadczenia w seksie, bo niby skąd. Usilne starania o dziecko z namiętnością mają niewiele wspólnego, ale przy Grzegorzu stałam się bardzo sumienną uczennicą. Mało się nie popłakałam ze wzruszenia, gdy przyznał, że pragnął mnie od dawna, ale bał się, że go odrzucę z powodu opinii kobieciarza. Dlatego czekał, aż dam mu jakiś znak przyzwolenia albo zachęty. Skoro zachowywałam dystans, myślał, że nie pragnę niczego poza przyjaźnią. I tak byśmy tkwili w impasie i wzajemnym niezrozumieniu, gdyby nie niezastąpiona Dorota.
Gdy wróciłam do pracy, natychmiast wzięła mnie razem ze swoją matką na spytki. Ależ były z siebie zadowolone! Podobno kadrowa od razu stwierdziła, że idealnie pasuję do Grzegorza, a Dorota przyznała jej rację. Fakt, że nie mogłam mieć dzieci, w ogóle nie stanowił problemu, bo Grzegorz miał już dwóch synów z poprzednich małżeństw i nie palił się do ponownego ojcostwa.
Dorota od lat chciała, by jej szef się ustatkował i przestał wreszcie lokować uczucia w niewłaściwych kobietach. I ja – o przewrotny losie! – zostałam uznana za dobrą partię. W organizację spotkania w Barcelonie zaangażował się sam prezes, gdy poznał szczegóły romantycznego planu uwiedzenia. I tak to wspaniałe miasto stało się świadkiem trzeciego przełomu w moim życiu.
Czytaj także:
„Zakochałam się w szefie, który traktował mnie jak trofeum. Powtarzał mi, że dziewczyna prezesa musi dobrze wyglądać”
„Zakochała się w swoim żonatym szefie. Zwodził ją, że się rozwiedzie i kłamał, że z żoną od dawna mu się nie układa”
„Zakochałam się w swoim szefie i odeszłam z pracy. Myślałam, że za dużo sobie wyobrażam, ale on zapukał do moich drzwi”