„Szalałam na imprezach, jakby jutra miało nie być. Bardzo źle bym skończyła, gdyby nie tamten wypadek"

dziewczyna, która lubi imprezy fot. iStock by Getty Images, nemke
„Miałam taki plan, że jak skończę dwadzieścia pięć lat, to przystopuję, wyjadę do dużego miasta, znajdę sobie pracę w jakimś biurze i ogólnie będę się dobrze prowadzić. Dwadzieścia pięć lat to jeszcze nie starość, a ja o siebie dbam, więc pewnie znajdę jakiegoś nadzianego kolesia, owinę go sobie wokół palca i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Ale co się wcześniej wyszaleję, to moje”.
/ 09.05.2023 12:30
dziewczyna, która lubi imprezy fot. iStock by Getty Images, nemke

– Hej, Gaga, jedziesz z nami na melanż? – Arleta stała pod moim blokiem, jakieś pięćdziesiąt metrów od okna i wydzierała się do komórki. – No, wskakuj w kieckę i tocz się na dół, dziewczyno, bo Guzek już trąbi!

Faktycznie, usłyszałam dźwięk klaksonu, nie byłam tylko pewna, czy dobiegł z komórki czy zza okna. Była środa, godzina osiemnasta z minutami. Co prawda rano teoretycznie powinnam iść na siódmą do pracy, ale wciągając fantazyjnie poszarpane rajstopy pomyślałam, że nic się nie stanie, jeśli przyjdę na, powiedzmy dziewiątą trzydzieści i powiem, że byłam u lekarza. Przecież mnie nie sprawdzą, no nie?

– Fajne buty – Arleta trąciła mnie bokiem trzewika w kostkę. – Ile ma obcas? Z dziesięć centymetrów?

– Dwanaście i pół – sapnęłam z dumą, ledwie za nią nadążając do auta. – Kurde, co to w ogóle za impreza? Znam tam kogoś?

– Dziewczyno, ty znasz całe miasto! – prychnęła śmiechem Arleta. – Pewnie będzie z dziesięciu twoich byłych facetów, trzech twoich dilerów i kilku gości, którymi…

– Przymknij się… – syknęłam, bo znalazłyśmy się w zasięgu słuchu Guzka, naszego nowego kumpla, stojącego przed samochodem i skręcającego papierosa. – On nie musi wszystkiego o mnie wiedzieć!

Koleżanka spojrzała na mnie ze zdziwieniem i przewróciła oczami. Wiedziałam, o co jej chodzi. Mało kto nie wiedział o mnie wszystkiego, dyskrecja i skromność raczej nie należały do moich mocnych stron.

W samochodzie zorientowałam się, że to, czym szeleścił Guzek, to nie żaden papieros, tylko skręt z marihuany. No dobra, czyli nie musiałam udawać przy nim aż takiej świętoszki. Gość był, zdaje się, jeszcze bardziej rozrywkowy ode mnie. 

Arleta miała rację – kolesia, który organizował imprezę, znałam. Spędziliśmy ze sobą kilka godzin na innym melanżu, w sypialni gospodarza. Na jego widok mętnie przypomniałam sobie nitkę białego proszku na szklanym stoliku i późniejszy szalony odlot. Jego imienia oczywiście za nic w świecie nie pamiętałam.

– O, cześć Arleta! – powitał moją przyjaciółkę i wyciągnął rękę do mnie. – Witam, jestem Adi.

No więc Adi. Najwyraźniej on też mnie nie pamiętał. Nic dziwnego, zmieszał wtedy dragi z wódą. Ja byłam wierna swojej zasadzie, że albo jedno, albo drugie. Trzeba, kurde, się choć trochę szanować, no nie?

Kiedyś przystopuję, ale jeszcze nie teraz

Na imprezie okazało się, że Guzek, który mi się wstępnie spodobał, ma spory zapas trawy, ale nie lubi się nią dzielić bezinteresownie.

– Dam ci grama, jak coś dla mnie zrobisz – położył mi rękę na udzie, akurat tam, gdzie miałam największą dziurę w rajstopach.

– Może zrobię, a może nie, nie ty jeden masz tutaj towar – mruknęłam, ale tylko pro forma, bo podobała mi się myśl, że pójdziemy na górę.

Tak, lubiłam ostro imprezować, nie stroniłam od trawy, a czasem i innych rzeczy, jak akurat ktoś miał i częstował. Miałam długie nogi i nosiłam seksowne ciuchy, więc nie musiałam wydawać na to pieniędzy. Wiedziałam, jakie krążą o mnie plotki. Że daję każdemu, kto ładnie poprosi, przy czym przez ładną prośbę rozumie się np. flaszkę czegoś odprężającego.

Nie przejmowałam się tym. Miałam taki plan, że jak skończę dwadzieścia pięć lat, to przystopuję, wyjadę do dużego miasta, znajdę sobie pracę w jakimś biurze i ogólnie będę się dobrze prowadzić. Dwadzieścia pięć lat to jeszcze nie starość, a ja o siebie dbam, więc pewnie znajdę jakiegoś nadzianego kolesia, który przy okazji nie będzie nosił torebek z dragami w kieszeniach bluzy, owinę go sobie wokół palca i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Ale co się wcześniej wyszaleję, to moje!

Kiedy Guzek rozpinał mi bluzkę w pokoju na górze, przyszło mi do głowy, że wcale nie muszę czekać jeszcze trzech lat. Właściwie to mogłabym przestać tak ostro balangować już teraz, gdyby tylko on mnie o to poprosił. Wyobraziłam sobie, że zostajemy parą i to była fajna myśl.

Ta historia jednak nie miała dalszego ciągu. Guzek do mnie nie zadzwonił, unikał też miejsc, w których bywałam. Jak raz na niego wpadłam w aptece, był z jakąś starszą panią, chyba ze swoją matką i udawał, że mnie nie zna. Nieźle się na niego wkurzyłam, bo kilka tygodni wcześniej jakoś nie przeszkadzał mu mój kolczyk w języku, podarte rajstopy, skórzana mini i buty jak z paryskiego kabaretu. Wręcz przeciwnie!

– Mam dupka gdzieś! – powiedziałam do Arlety, kiedy paliłyśmy na przystanku, czekając na pekaes.

Znowu jechałyśmy na disco i planowałam, że wyrwę jakiegoś superprzystojniaka, zrobię sobie z nim zdjęcia telefonem i wrzucę na fejsa. Jak Guzek tam zajrzy, to zobaczy, że są tacy, co potrafią mnie docenić.

– Powinnam była powiedzieć tej jego mamusi, żeby przejrzała mu kieszenie. To by się zdziwiła!

Arleta przyznała, że Guzek to palant, a potem przyjechał autobus i godzinę później byłyśmy już przed wejściem do największego klubu w mieście. Już w kolejce wpadło nam w oko dwóch kolesi. Obaj w lekkich kurtkach, choć było pewnie koło zera, bez szalików i rękawiczek. Wyglądali na nadzianych.

– Zagadajmy z nimi, mają samochód – trąciła mnie Arleta i doceniłam jej tok rozumowania.

Na ogół facet, który ma samochód, ma też gest i kasę na drinki.

– Jestem Paweł, a to Bolo – panowie przedstawili się grzecznie, kiedy zapytałyśmy czy nie mają ognia.

Nie musiałyśmy wydawać swojej kasy

Bolo otaksował spojrzeniem Arletę, Paweł z kolei od razu przysunął się do mnie i zapytał, czy mi nie zimno w tej krótkiej kiecce. Powiedziałam, że trochę, a on obiecał żartem, że rozgrzeje mnie na parkiecie.

Faktycznie, niedługo po wejściu zrobiło nam się gorąco. Paweł nie żałował na drinki, do tego nieźle mną wywijał w tańcu. Był nawet fajny, ale ja ciągle myślałam tylko o tym, czy Guzek dowie się, jak dobrze się bawię bez niego. To myślenie o nim było jak drapanie strupa – nie można się powstrzymać, nawet kiedy rana na nowo się otwiera i zaczyna coraz bardziej boleć.

– Dobra, dziewczyny, może się stąd zmyjemy i pojedziemy do mnie? – nieunikniona propozycja wyszła w końcu od Bola.

Wiedziałam, że to nastąpi, w końcu nie ma nic za darmo. Wcale nie miałam ochoty całować się z Pawłem, ale nie oponowałam, kiedy zaczął się do mnie dobierać na tylnym siedzeniu samochodu. Prowadził Bolo, z ręką na nodze Arlety. Do kawalerki Bola jednak nie dojechaliśmy, bo panowie chwilę później skręcili w boczną uliczkę, żeby kupić dla nas trochę czegoś mocniejszego.

– Cukiereczki, żeby było jeszcze fajniej – oznajmił zadowolony Bolo, wracając z ciemnej bramy i klepiąc się wymownie po kieszeni.

Naprawdę nigdy do tamtej pory nie mieszałam dragów z alkoholem, ale wtedy uznałam, że wszystko mi jedno. Pamiętam słodką tabletkę na języku Pawła, która zaraz znalazła się w moich ustach, pamiętam jak Bolo i Arleta wysiedli pod jego blokiem i obściskując się zniknęli w klatce. Nie pamiętam za to, jak to się stało, że to ja usiadłam za kierownicą forda Pawła ani tego, jak doszło do wypadku. Jedyne wspomnienie z reszty tamtej nocy to gęste kłęby śmierdzącego dymu wydobywające się spod maski, miganie niebieskiego światła i widok naćpanego Pawła usiłującego w paranoicznym widzie wyrwać się policjantom.

Spowodowała pani wypadek prowadząc pod wpływem – usłyszałam, kiedy już wytrzeźwiałam. – Na szczęście nie było ofiar, ale to poważne wykroczenie. Zniszczyła pani dwa zaparkowane samochody. Czeka panią proces sądowy.

Nagle całe moje życie przewróciło się do góry nogami. Niewiele pamiętałam z tamtej nocy, nie umiałam podać nazwiska Pawła ani wyjaśnić, co w ogóle robiłam za kierownicą jego samochodu. To, że straciłam prawo jazdy i dostałam punkty karne było moim najmniejszym zmartwieniem. Okazało się, że ford należał do ojca Pawła i starszy pan pozwał mnie o naprawienie szkód. Wyceniono je na piętnaście tysięcy złotych, naprawa dwóch samochodów, w które wjechałam miała kosztować kolejne osiem…

– Radzę wnieść o dobrowolne poddanie się karze – powiedziała adwokatka z urzędu, którą mi przydzielono. – Być może prokurator i sąd przychylą się do prośby i dostanie pani zamianę kary więzienia na grzywnę i prace społeczne.

Kiedy składałam ten wniosek, nie wyglądałam już jak Lady Gaga – ekscentryczna piosenkarka, od której nadano mi ksywkę. Byłam ubrana w zwykłe szare spodnie, białą bluzkę i sweter z dekoltem w serek. Miałam ochotę ciągle się drapać i podwijać rękawy, ale adwokatka na mnie naskoczyła, że tylko sobie tym szkodzę.

Wsadzą cię na dwa miesiące do pudła, dociera to do ciebie? – może i mnie reprezentowała, ale wyraźnie mną gardziła. – Będziesz mieć cholerne szczęście, jeśli uda mi się  ogóle przepchnąć ten wniosek.

Byłam jej wdzięczna za to, co zrobiła...

Na szczęście się udało. Sąd przychylił się do mojej prośby i odstąpił od przeprowadzenia postępowania dowodowego. Dostałam kolejnych kilka tysięcy grzywny i sto osiemdziesiąt godzin prac społecznych w ciągu sześciu miesięcy.

– Jak mam pracować społecznie, mając do spłaty prawie trzydzieści tysięcy długu? – rozpaczałam, kiedy już do mnie dotarła wysokość kary. – Przecież to zajmie całe lata!

– A co? Miałaś jakieś inne plany na ten czas? – zapytała kąśliwie adwokatka. – Bo czas imprez i szaleństw chyba już się dla ciebie skończył.

Nie lubiła mnie i nie kryła się z tym ani trochę, ale i tak byłam jej wdzięczna za to, co zrobiła. Bez niej wylądowałabym w więzieniu. Te całe prace społeczne to było sprzątanie i obsługiwanie chorych w hospicjum. Trzydzieści godzin miesięcznie, czyli dwie godziny co drugi dzień. Pierwszego dnia poszłam tam wściekła i rozżalona na cały świat. Był piątek, godzina osiemnasta, padałam na pysk po pracy, a zamiast ciepłej kąpieli i szykowania się na imprezę czekało mnie sprzątanie wymiocin, mycie brudnych naczyń i szorowanie podłóg – przynajmniej tak to sobie wyobrażałam.

– Trzeba umyć ciało pacjentki z błękitnej sali i przebrać ją w normalne ubrania – usłyszałam zamiast tego. – Nie miała żadnej rodziny, a pochówek na koszt państwa.

I wtedy zrozumiałam, że dwie godziny szorowania podłóg, pucowania toalet i ścierania wymiocin, to w tym miejscu tak zwany dobry dzień. W te gorsze traciliśmy pacjentów, a ponieważ to było hospicjum, a nie zwykły szpital, zdarzało się to kilka razy w miesiącu.

Na moich oczach umierali ludzie w moim wieku, w wieku moich rodziców i dziadków. Kobiety, które przy łóżkach miały laurki od małych dzieci i mężczyźni, którzy nie mieli nikogo. Co drugi dzień przychodziłam, by pomóc się umyć jednym, nakarmić innych i posprzątać po pozostałych. Pacjenci mówili do mnie „pani Monisiu” i gdzieś pomiędzy tymi metalowymi łóżkami, białymi szafkami i świszczącymi oddechami umierających ludzi przestałam być dziewczyną, którą nazywano Gaga.

– Cześć, Gaga, słyszeliśmy, że nieźle cię urządzili! – któregoś dnia spotkałam dawnych znajomych.

– No, tak się złożyło – bąknęłam.

– Sukinsyny! – pokręciła głową ze współczuciem Arleta. – Ale chyba w sobotę nie pracujesz w tej umieralni, co? Idziesz z nami na melanż? Mamy wszystko, co trzeba, słowo, pełne menu – mrugnęła do mnie i przez moją głowę przemknęła kusząca wizja dobrej zabawy. – No to jak będzie? Balujesz jutro z nami?

– Jutro też mam dyżur w hospicjum, więc sorry, ale nie mogę – odpowiedziałam, odchylając się, kiedy owionął mnie dym z jej papierosa.

Sama rzuciłam, by oszczędzić na spłatę długów.

– Kanał – mruknął nowy chłopak w grupie, wyraźnie znający plotki o mnie i przypatrujący mi się z bezczelną ciekawością. – A kiedy masz wolne? Za tydzień?

– Za tydzień też nie – ucięłam. – Sorry, naprawdę muszę już lecieć.

Oddaliłam się od nich niemal biegiem. Dopiero po kilkudziesięciu metrach zaczęłam się zastanawiać, dlaczego skłamałam. Wcale nie miałam w sobotę pracy w hospicjum. Mogłam iść z nimi na imprezę. Tylko że z jakiegoś przedziwnego powodu zupełnie już tego nie chciałam...

Czytaj także:
„Na imprezach jestem demonem flirtu. Co rusz poznaję nowego kochanka, a faceci ślinią się na mnie, jak Reksio na szynkę”
„Na imprezach jestem demonem flirtu. Co rusz poznaję nowego kochanka, a faceci ślinią się na mnie, jak Reksio na szynkę”
„Trwałam przy mężu, dla którego nie liczyło się nic, poza imprezami. Obsługiwałam go jak służba, a dzieci wychowałam sama”

Redakcja poleca

REKLAMA