Na myśl o Bożym Narodzeniu robi mi się niedobrze. Najchętniej spędziłabym je w swoim domu, ale niestety nie wchodzi to w rachubę. Co roku jest ten sam cyrk – odwiedzamy moich rodziców, a potem jedziemy do teściów. Jest to istny koszmar, bo teściowa wpycha w nas jedzenie, które jest po prostu niesmaczne. Głupio jednak odmówić.
Ma się za mistrzynię chochli
Jednym z najgorszych typów człowieka jest ktoś święcie przekonany o tym, że zna się na czymś doskonale, a w rzeczywistości nie ma o tym bladego pojęcia. To wypisz wymaluj moja teściowa. Uważa siebie za wybitną kucharkę, podczas gdy prawda jest zupełnie inna – ta kobieta po prostu nie potrafi gotować. Przygotowane przez nią potrawy są bez smaku, ociekają tłuszczem lub przypominają breję, której najzwyczajniej w świecie nie da się zjeść.
Szczerze się dziwię teściowi, który to wytrzymuje od paru dekad, bo nic mi nie wiadomo, aby zwrócił żonie uwagę. Jak przypomnę sobie czerwony barszcz w jej wykonaniu, żołądek przewraca mi się na drugą stronę, a święta tuż za pasem. Postanowiłam, że w tym roku spróbuję się wykręcić od udziału w tym widowisku, żeby nie narażać podniebienia na wątpliwej jakości doznania smakowe, a przy okazji nie wysłuchiwać bezsensownej paplaniny teściowej. Cóż, zdecydowanie nie nadajemy na podobnych falach – plotkowanie i narzekanie to nie moja bajka.
Na kilka dni przed świętami zaczęłam symulować chorobę.
– Źle się czujesz? – zapytał zaniepokojony Robert.
– Wiesz, chyba coś mnie bierze – starałam się, aby mój głos brzmiał na maksymalnie osłabiony.
– To niedobrze – mąż bardzo się zmartwił. – Byłaś u lekarza?
– Jak mi za dwa dni nie przejdzie, to się wybiorę – skłamałam.
Może mój plan zadziała
Naszykował mi witaminy i polopirynę, których oczywiście nie zamierzałam przyjąć. Zabrałam je do sypialni, tłumacząc, że najlepiej będzie, jak się położę. Jeżeli czułam się okropnie, to tylko z tego powodu, że okłamywałam Roberta.
Nie miałam sumienia powiedzieć mu wprost, o co chodzi i że najcudowniejszą opcją byłoby spędzenie świąt we czwórkę – ja, on i nasze dzieciaki. Bez silenia się na uprzejmości, sztucznych uśmiechów, idiotycznych rozmów i niedobrego jedzenia. Serio, pierogi z dyskontu są o niebo lepsze niż te ulepione przez teściową. O wiele fajniej byłoby powylegiwać się w łóżku, obejrzeć wspólnie jakiś fajny film i zjeść to, na co ma się ochotę, a nie to, co narzuca tradycja.
W pracy także udawałam przeziębioną, żeby przypadkiem moja intryga nie ujrzała światła dziennego. Koleżanki również zalecały mi wizytę u lekarza, pomimo że o tej porze roku mieliśmy zawsze w biurze totalny młyn. Niemniej w końcu uległam naciskom zarówno w firmie, jak i w domu – udałam się do przychodni. Nie wiem, czy lekarka dała się nabrać na moje krętactwa, czy przymknęła na nie oko. W każdym razie dostałam zwolnienie, które było idealną wymówką, aby nigdzie nie ruszać się w święta.
Rozumiem już doskonale własne dzieci, kiedy kombinują, żeby nie pójść do przedszkola. To znaczy, na ogół nie ma z tym problemu, ale i one mają gorsze dni – wtedy wymyślają niestworzone wręcz rzeczy, żeby tylko zostać w domu. Niekiedy im na to pozwalam. Dlaczego więc miałabym i sobie nie pozwolić? Żenujące w tym wszystkim jest to, że nawet będąc dorosłą osobą, trzeba czasem uciekać się do nieczystej gry, aby zyskać trochę spokoju.
Męczyły mnie strasznie wyrzuty sumienia
Kiedy gruchnęła wieść, że się rozchorowałam, i to przed świętami, rozdzwoniły się telefony. Mama dopytywały, czy oby na pewno nie dam rady przyjechać, chociaż na godzinkę. Teściowa uderzyła w podobny ton, lamentując, że tyle jedzenia się zmarnuje. Jednej i drugiej obiecałam, że przybędziemy w odwiedziny w styczniu, bo teraz nie zamierzam nikogo zarażać i chcę dojść do siebie. Z trudem przełknęły gorzką pigułkę, aczkolwiek argument, że nie mogę narażać osób w podeszłym wieku, okazał się trafiony.
– Może wybierzecie się beze mnie? – nieśmiało zaproponowałam Robertowi.
Było to pytanie retoryczne, bo znałam na nie odpowiedź.
– Chyba oszalałaś, nie zostawimy cię samej.
Nie potrafiłam się oprzeć wrażeniu, że nie był specjalnie zmartwiony perspektywą spędzenia świąt w domu. Chłopcy także przyjęli to zupełnie spokojnie – wręcz się ucieszyli. Byłam szczęśliwa, bo mogłam bezkarnie odpuścić przedświąteczną krzątaninę i nie urabiać się po łokcie. Nigdy tego nie lubiłam, ale nie znalazłam na tyle odwagi, żeby głośno o tym powiedzieć.
Teraz wylegiwałam się na kanapie pod ciepłym kocem i patrzyłam, jak Robert z synami ubierają choinkę. Sprawiało im to autentyczną przyjemność – o to chyba chodzi w Bożym Narodzeniu. Zrozumiałam, że świąteczna magia nie ma niczego wspólnego z przymusem i dziką gonitwą po sklepach – to możliwość spędzania czasu z najukochańszymi osobami bez poświęcania siebie na ołtarzu cudzych oczekiwań.
Medal ma jednak dwie strony, w związku z czym pojawiły się wyrzuty sumienia. Nie chodziło o rodziców czy teściów, ale o mojego męża. To był pierwszy raz, jak go okłamałam i nie było mi z tym dobrze – zwłaszcza że poczucie winy coraz głośniej krzyczało w mej głowie.
Wyznałam prawdę i świat się nie zawalił
W Wigilię poszliśmy na łatwiznę i zamówiliśmy jedzenie. Chłopcy chcieli pizzę, my postawiliśmy na kuchnię azjatycką. Robert kupił chłopakom prezenty, z których byli niezmiernie zadowoleni. Kiedy bawili się w swoim pokoju, my jedliśmy ramen w salonie.
– Dobrze ci zrobi, rozgrzejesz się – troska męża o stan mego zdrowia była rozczulająca.
– Wiesz – odstawiłam miskę na stół – muszę się do czegoś przyznać.
– Coś się stało? – zaniepokoił się Robert.
– Właściwie to ja wcale nie jestem chora – było mi tak wstyd, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
– Jak to?
Wyjaśniłam małżonkowi, że nie jestem zwolenniczką świąt organizowanych pod presją i że tegoroczne Boże Narodzenie jest najlepszym w moim życiu. Z trudem przeszło mi przez gardło wyznanie, że nie lubię kuchni teściowej i męczę się okrutnie, nie chcąc sprawić jej przykrości. Wygarnęłam, co leżało mi na wątrobie, a Robert cierpliwie słuchał.
– To prawda – powiedział w końcu z namysłem – moja matka gotuje fatalnie.
W tym momencie oboje zaczęliśmy się śmiać. Byliśmy małżeństwem od 7 lat i do tej pory żadne z nas w obawie przed lawiną krytyki nie przyznało, że nie przepada za świętami w tradycyjnej formie.
– Mogłaś wcześniej dać znać, to razem byśmy coś wymyślili – mąż puścił do mnie zawadiackie oko.
– Za rok będzie okazja – skwitowałam.
Nie sądziłam, że sprawy przybiorą taki obrót. Zamiast uwierającego dyskomfortu pojawiła się ulga. Cieszę się, że Robert się nie obraził. Nareszcie w kwestii świąt nie ma między nami żadnych niepotrzebnych niedomówień.
Magda, 35 lat
Czytaj także:
„Sąsiad zrobił z mojego męża dobrego Samarytanina na cały etat. Ja nie miałam zamiaru sponsorować komuś życia”
„W Święta jestem słodka jak serniczek, bo babcia patrzy. Stara w końcu wyłoży nogi, a ja dostanę to, czego pragnę”
„Siostra zażyczyła sobie dla dzieci prezenty za fortunę, a moim kupiła najtańszą tandetę. Nie pozwolę się tak traktować”