Kiedy patrzę wstecz na problemy, którymi się kiedyś przejmowałem, to myślę sobie, że nawet nie wiedziałem, co to znaczy prawdziwy problem! To, co było wielką górą, z perspektywy czasu wydaje się kupką kamieni. Aby to zrozumieć, musiałem przebyć długą drogę i zobaczyć, jakie zmartwienia mają inni...
10 lat temu popadłem w całkowitą rezygnację. Sądziłem, nie mam już co liczyć na cokolwiek dobrego od losu. Odeszła ode mnie dziewczyna, którą kochałem ponad wszystko, bardziej niż samego siebie. Mimo że miałem tylko dwadzieścia jeden lat, marzyłem, że zostanie moją żoną i matką moich dzieci. Nie wyobrażałem sobie, że może być inaczej.
Niestety, ona miała inne plany. Stwierdziła, że jest za młoda, aby wiązać się na stałe, bo życie dopiero przed nią. Błagałem, tłumaczyłem, starałem się trwać przy niej mimo wszystko, być zawsze pod ręką, służyć pomocą.
Naiwnie wyobrażałem sobie, że jeśli będę taki „przydatny” w każdej sytuacji, to ona w końcu zrozumie, że naprawdę mnie potrzebuje i nie odejdzie. A tymczasem Magda zaczęła przede mną uciekać… Wściekłem się z tego powodu, no bo jak tak można?
Ja do niej z sercem na dłoni, a ona do mnie: „spadaj”?
Wtedy tego nie rozumiałem, ale dziś widzę, że zachowywałem się jak klasyczny stalker, czyli prześladowca. Może bym nie dostał wyroku za nękanie Magdy, bo nie zrobiłem jej nic złego, ale wiem, że musiała mieć mnie serdecznie dosyć! Nieraz dała mi to do zrozumienia, ale do mnie nic nie docierało.
W końcu wyjechałem za granicę. „Jeszcze za mną zatęsknisz!” – łudziłem się, że w ten sposób zrobię jej na złość. Mimo że pracowałem w Irlandii, to zostawiłem sobie polski numer telefonu, żeby w razie czego mogła się do mnie dodzwonić. I każdego dnia czekałem na telefon. Marzenia o jej powrocie nadawały sens życiu!
Oczywiście, nigdy nie zadzwoniła. A w dodatku po kilku miesiącach dowiedziałem się, że jest z jakimś facetem w ciąży i wychodzi za niego za mąż. „Moja dziewczyna urodzi dziecko innemu!” – szalałem z rozpaczy. Zrozumiałem, że jedyną rzeczą, która do tej pory nadawała sens mojemu życiu, było marzenie o tym, że Magda do mnie wróci. Kiedy okazało się, że nie ma na to najmniejszej szansy, załamałem się.
Poczucie osamotnienia, które mi towarzyszyło na obczyźnie pogłębiło się, bardzo brakowało mi rodziny, przyjaciół. W Irlandii miałem wprawdzie jednego kumpla, który mnie tutaj sprowadził do pracy, ale on miał swoją rodzinę, normalny dom. Zrozumiałe, że nie mógł spędzać ze mną zbyt wiele czasu. Nie mam do niego pretensji, w końcu wiele razy mnie zapraszał do siebie do domu, ale nie za bardzo lubiłem do niego chodzić, bo w głębi serca strasznie mu zazdrościłem. „Mam patrzeć na jego szczęście? Już nim wymiotuję! Tym słodkim obrazkiem rodzinki z dwójką dzieci!” – wmawiałem sobie.
A jak nie kumpel, to co? Wódka stała się moim najlepszym przyjacielem. Pita w ukryciu, w zaciszu wynajętego pokoju, bo do irlandzkiego pubu także nie miałem po co iść. Nie znałem jeszcze na tyle języka, aby się zaznajomić z miejscowymi.
Początkowo upijałem się tylko w weekendy, żeby zagłuszyć wspomnienia i zabić nudę. Powinienem zdawać sobie sprawę z tego, do czego może mnie to doprowadzić... Brat mojego ojca był alkoholikiem.
Trzeźwy – był moim ulubionym wujem: kochanym, hojnym i pomysłowym. Ale gdy pił, zamieniał się w prawdziwe zwierzę. Brudne, śmierdzące i agresywne. Ojciec zawsze powtarzał mi, że w wypadku jego brata zaczęło się całkiem niewinnie – od jednego drinka po pracy.
– Organizm, który dostaje cykliczne alkohol przyzwyczaja się do niego i potem domaga się coraz większych dawek. Na tym właśnie polega popadanie w nałóg – tłumaczył mi ku przestrodze.
Teorię więc znałem bardzo dobrze, a jednak nie przejąłem się przestrogami ojca. Nie trzeba było długo czekać na efekty… Zaczęły się „nieobecne poniedziałki”, bo po weekendowym przepiciu za nic nie mogłem dotrzeć do pracy. Ale jak na początkującego alkoholika przystało potrafiłem wcisnąć szefowi każdy kit, z jakiego to ważnego powodu nie mogłem akurat pojawić się w robocie.
Musiał chyba znienawidzić moją rodzinę z Polski, bo przecież co chwila wmawiałem mu, że jakiś kuzyn przyjechał do mnie niespodziewanie. Po jakimś czasie zapytał mnie także z troską, dlaczego nie zmienię mieszkania, skoro w moim co i rusz coś się wali. A to pęknie rura, a to zatka się piecyk.
W końcu jednak nawet tak wyrozumiały człowiek jak on uświadomił sobie, co się ze mną naprawdę dzieje. Przyszedł do mnie z propozycją, że postara mi się pomóc, że powinienem się leczyć.
– Ja? Przecież nie jestem chory! – zareagowałem jak rasowy alkoholik, poczułem się do żywego urażony.
Byłem tak naładowany złością, że aż mi w skroniach pulsowało
Powiedziałem mu wtedy sporo do słuchu, do dzisiaj się dziwię, że się nie obraził, chociaż powinien. Nadal nalegał na moje leczenie, ale ja nawet nie chciałem tego słuchać. Obraziłem się na niego na śmierć i życie. Wykrzyczałem mu, że taką gównianą robotę to ja wszędzie znajdę i rzuciłem pracę.
Zrobiłem największą głupotę w swoim życiu, mojego szefa mocno to zmartwiło, bo wiedział, że dawniej byłem pracowity, obowiązkowy, sumienny. Dlatego starał się jakoś mi pomóc. Ale kolejny szef szybko wyczuł, że zatrudnił pijaka, na którym za nic nie może polegać. I potraktował mnie tak, jak sobie na to zasłużyłem, czyli po kolejnym moim wyskoku wywalił mnie na zbity pysk.
Wtedy już piłem nie tylko w weekendy, ale miałem alkoholowe ciągi trwające po kilka, a nawet kilkanaście dni. Ponieważ nie zarabiałem, to przepijałem stopniowo wszystkie oszczędności. Aż na moim koncie pokazało się dno.
Ale nawet to nie zmusiło mnie, by się opamiętać. Mogłem nie zjeść, mogłem się nie ubrać, ale na alkohol zawsze musiało być. I jakoś te parę groszy zawsze mi się przytrafiało. A że to nie były wielkie pieniądze, to piłem wszystko, co wpadło mi w ręce, każdą miksturę, która miała jakiekolwiek procenty. Staczałem się w szybkim tempie, każdy następny ciąg trwał coraz dłużej. Aż doszedłem do tego, że piłem przez pół roku bez przerwy!
Doszło do tego, że zacząłem żebrać na ulicy
Oczywiście, przy takim trybie życia wyglądałem jak jakiś menel i coraz trudniej było znaleźć mi pracę. Zacząłem więc żyć ze zbierania i sprzedaży złomu, a potem nawet z żebractwa. Tak, doszło do tego, że siadałem na ulicy z wyciągniętą ręką i nogą obwiązaną szmatami, że niby jest chora, po wypadku.
Chciałem wzbudzić w ludziach litość, aby wrzucili mi parę groszy do stojącego przede mną tekturowego pudełka. Raz się to udawało, raz nie. Różnie bywało… Czasami głodny i o suchym pysku wyżebrałem łyk czegoś mocniejszego od takich jak ja, wykolejeńców. Wiadomo, dzisiaj on mnie poratował w potrzebie, jutro ja jego…
Aż trudno mi sobie dzisiaj wyobrazić, jaki wtedy musiałem być wstręty! Śmierdziałem pewnie na kilometr, bo od kilku miesięcy myłem się na… cmentarzu. Pod pompą ustawioną wśród nagrobków, z której starsze panie czerpały wodę do kwiatów. Wczesnym rankiem miałem tam ciszę i spokój. Dlaczego nie myłem się we własnym mieszkaniu? Bo je straciłem, tuż po tym, jak wymontowałem wszystko, co dało się sprzedać. Także zlew, który wyniosłem na złom.
Nieszczęśliwa miłość... To ma być problem?!
Gdyby nie moja siostra, pewnie bym się nie wyrwał z tego piekła. Zaniepokoiło ją, że przestałem się odzywać do rodziny. Mój telefon został wyłączony za niepłacenie rachunków. Zresztą nie czułem potrzeby, aby się z kimś kontaktować, przecież moim najlepszym towarzyszem była wódka.
Jola zdobyła numer do mojego kumpla w Irlandii, dodzwoniła się także do mojego byłego szefa i na podstawie ich relacji wyobraziła sobie, co się ze mną naprawdę dzieje. Postanowiła czym prędzej mnie odnaleźć.
– Nie mogłam znieść myśli, że mój ukochany starszy brat, który w dzieciństwie był moim ideałem, stoczył się na dno – powiedziała mi później.
Włożyła wiele wysiłku w to, aby mnie odszukać, ale udało jej się to. Jednak kiedy mnie znalazła, w niczym nie przypominałem jej brata z przeszłości. A ona dla mnie była niczym przybysz z innego świata. Zgodziłem się na leczenie chyba tylko dlatego, że… przywołała w mojej głowie wspomnienie domu. Nagle zatęskniłem za tym, co miałem dawniej i resztką silnej woli postanowiłem to odzyskać.
Mój powrót do świata normalnych ludzi był drogą przez mękę, zarówno dla mnie, jak i dla mojej rodziny. Przede wszystkim Jola poświęciła mi trzy lata swojego życia, mieszkając ze mną w Irlandii, opiekując się mną i pilnując, abym nie zboczył z obranej drogi.
Na szczęście mam świadomość, że nie były to dla niej lata tak do końca stracone, spotkała bowiem w Dublinie fantastycznego faceta, który został jej mężem. To on wspierał ją w walce z moim nałogiem. Bo ja w tym czasie robiłem wszystko, aby ją zniechęcić. Jola jednak się nie poddała.
Przeszedłem odtruwanie organizmu i zostałem zapisany na terapię. Początkowo chodziłem na spotkania niechętnie, ale z czasem się zaangażowałem. Zacząłem słuchać historii innych ludzi, poznawałem powody, które pchnęły ich do nałogu, i powoli docierało do mnie, że te moje były wydumane!
Nieszczęśliwa miłość? A bo to jedną człowiek przeżywa w życiu? Innym umierali bliscy i to w strasznych okolicznościach! Ktoś stracił dom i dwoje dzieci z powodu pożaru, ktoś inny widział, jak na jego oczach ojciec zamienia się w warzywo z powodu choroby.
To oni mieli prawdziwe powody do tego, aby zacząć pić! A ja? Zachowałem się jak nastolatka, która tnie się z powodu chłopaka, bo ten umówił się na dyskotekę z jej koleżanką. Zrobiło mi się wstyd tego, do jakiego stanu się doprowadziłem. I że zawiodłem swoją rodzinę.
– Nie zawiodłeś! Każdy może popaść w kłopoty, najważniejsze to umieć się z nich wydobyć – podkreśliła Jola.
Po trzech latach terapii zacząłem normalnie żyć i pracować
Znowu byłem odpowiedzialnym człowiekiem, pamiętałem jednak, jak łatwo jest wrócić do świata, w którym rządzi alkohol. Miałem się więc na baczności.
Pewnego dnia doszedłem do wniosku, że w moim wypadku najlepszą terapią i jednocześnie przestrogą przed niebezpieczeństwem będzie pomaganie innym ludziom, którzy mają podobne problemy jak ja. Założyłem więc grupę pomocy dla Polaków z uzależnieniami. Wiadomo, że jesteśmy nieco inni niż Irlandczycy, mamy wprawdzie podobną wrażliwość, ale różne problemy.
Zorganizowałem polskich psychologów i specjalistów od nałogów, dogadałem się z księdzem, który udostępnił nam salkę przy jednym z kościołów, gdzie nasi rodacy przychodzą na msze. Od kilku lat cieszę się z każdego uratowanego życia. Nadal chętnie biorę udział w sesjach terapeutycznych, bo słuchając cudzych opowieści, nabieram dystansu do swoich kłopotów.
Podczas tych spotkań odnalazłem także miłość. Moją wybranką jest Ewa, jedna z terapeutek. Kiedy zdałem sobie sprawę, jak mi na niej zależy, wahałem się, czy jej wyznać uczucie. Bałem się, że nie zechce faceta po takich przejściach. To ona zrobiła pierwszy krok. Dzisiaj jesteśmy szczęśliwymi rodzicami rocznego Piotrusia.
Moja siostra oczywiście została jego matką chrzestną, bo nie znam lepszej osoby, która by mogła nad nim czuwać. Tak jak zawsze czuwa nade mną.
Czytaj także:
„Matka w moim imieniu oświadczyła się Beacie. Obydwie dokładnie zaplanowały mi życie. Nie miałem nic do gadania...”
„Syn potrącił człowieka na moich oczach i uciekł z miejsca wypadku, pozbył się samochodu. Nie wydałam go”
„Mama wiele lat trwała przy ojcu alkoholiku, ale pewnego dnia z wyszła z domu z jedną walizką. Zaczęła nowe życie”