Własny domek był naszym niedoścignionym marzeniem. Wraz z dwójką pełnych energii dzieciaków mieszkaliśmy w niewielkim M3 na piątym piętrze wieżowca. Odziedziczyłam je po babci. Wiem, że dla niektórych osób to i tak był luksus.
– Wy z Hubertem i tak macie dobrze. Nie musicie nic wynajmować i ładować niemal całej pensji w kawalerkę, w której nic nie możecie zmienić, a właściciel i tak może was wyrzucić w każdej chwili, bo akurat wraca jego córka z Anglii – mówiła moja przyjaciółka Zuzka, która wraz z narzeczonym nie miała własnego lokum.
– Tak. To szczęście, że babcia Helenka pomyślała właśnie o mnie. Dzięki temu nie musiałam nigdy tułać się po stancjach, dzielić mieszkania z obcymi ludźmi i płacić za to jak za przysłowiowe zboże – uśmiechnęłam się, bo doskonale wiedziałam, że inni znajdowali się w gorszej sytuacji.
– Do tego ten brak kredytu. Sama wiesz, że rata pochłania mnóstwo kasy, a dla banku nie ma zmiłuj. To, że akurat sypią ci się zęby i zostawiasz majątek u dentysty nie zwalnia z płacenia swojego comiesięcznego haraczu.
Oczywiście, że byłam wdzięczna losowi za to, co mam. Nasze mieszkanie było jasne, czyste i przytulnie urządzone. Ale nie były to żadne luksusy. Ot, wielka płyta, którą Polacy doskonale znają od lat. Trafił się uciążliwy sąsiad, był hałas, na balkonie czuć było zapach papierosów, a w kuchni słychać tłuczenie niedzielnych kotletów. Mieszkanko było jednak ładnie odremontowane, a co najważniejsze – nasze własne.
Mieszkanko zaczęło się robić za ciasne
Problem zaczął się, gdy Karolinka poszła do szkoły. Bartuś – żywy jak srebro pięciolatek – wciąż biegał, bo roznosiła go energia. Córeczka potrzebowała skupienia do odrabiania lekcji. A ja świetnie wiedziałam, że kłopoty, które zaczynają się teraz, z roku na rok będą rosły. Córcia i synek dzielili bowiem jeden pokój. Był całkiem ładny i duży, ale to przecież rodzeństwo innej płci.
Dzieciaki już niedługo zaczną marzyć o własnym kącie. I gdzie niby im go urządzimy? Drugi pokój pełnił rolę salonu i naszej małżeńskiej sypialni. W dzień stanowił centrum życia rodzinnego. Wieczorem po prostu rozkładaliśmy naszą kanapę z funkcją spania.
– Dzisiaj znowu pies sąsiadki szczekał od samego rana. Czy ci ludzie nie rozumieją, że to rasa potrzebująca wolności, przestrzeni i biegania, a nie zamknięcia w ciasnym mieszkaniu w bloku na cały dzień? – zaczęłam żalić się Hubertowi zła jak osa.
– Wiem, że to trochę uciążliwe, ale co na to poradzić? – mąż tylko machnął ręką i zaczął przeglądać zawartość lodówki, ale nie dałam mu zakończyć tematu.
– Ech… We własnym domu nie ma takich problemów – rozmarzyłam się. – Wreszcie mogłabym posadzić piękne kwiatki, a nie tylko te kilka marnych pelargonii mieszczących się w doniczkach na naszym balkonie. Wyobraź sobie cały ogród tylko dla nas. Własna huśtawka i piaskownica dla dzieciaków. A w weekendy pilibyśmy pyszną kawkę na tarasie i patrzyli na sarny podchodzące tuż po nasz płot.
Mąż popatrzył na mnie nieco dziwnie, ale nie popukał się w głowę, jak podejrzewałam. Zdaje się, że w nim także zasiałam pewne wątpliwości. W końcu on też wciąż narzekał na tą naszą ciasnotę. Sam pochodził z pobliskiej wsi, gdzie wychował się w jednorodzinnym domku. Z dużym podwórkiem, sadem owocowym i warzywnikiem za domem. A tutaj nie miał nawet garażu, gdzie mógłby podłubać przy samochodzie czy miejsca na organizację grilla.
Długo dojrzewały we mnie marzenia o domu
Wizja długich letnich wieczorów na ganku z lampką wina w ręce, wstawienia baseniku ogrodowego dla maluchów czy palenia ognisk i pieczenia na nich kiełbasek, kiedy się nam tylko zamarzy, była bardzo kusząca.
Jedyną przeszkodą były oczywiście pieniądze. Ja pracowałam jedynie na pół etatu w księgarni należącej do koleżanki. Nie zarabiałam tam kokosów, ale lubiłam to zajęcie. Z wykształcenia byłam anglistką, ale przy dwójce maluchów nie chciałam jeszcze wracać na etat do szkoły. Tutaj mogłam bardzo elastycznie ustalać sobie grafik, aby odbierać Bartusia z przedszkola i być w domu, gdy Karolcia kończyła lekcje.
Dzięki temu córcia nie siedziała niepotrzebnie w świetlicy, a ja miałam czas na ogarnięcie domu, ugotowanie obiadu. Do tego miałam kasę na własne wydatki i codzienny kontakt z ludźmi.
Hubert był serwisantem w firmie sprzedającej linie produkcyjne dla przemysłu. Zarabiał całkiem nieźle, dzięki czemu mogliśmy pozwolić sobie na codzienne wydatki bez spięć. Nie były to jednak kwoty, które pozwoliłyby nam kupić działkę i wybudować od podstaw dom.
Kupiliśmy drewnianą chatkę na wsi
Mijały więc kolejne lata, a w naszym mieszkaniu zaczęło robić się jeszcze bardziej ciasno. I właśnie wtedy trafiła się ta okazja. Zuzka zadzwoniła do mnie bardzo podekscytowana:
– Magda, wiem, że od dawna marzysz o własnym domku i właśnie trafiła się okazja. Kumpel z pracy sprzedaje dom po babci. To jest ze czterdzieści kilometrów od naszego miasta. Ponoć fajna okolica, wokół lasy, pola. Rozumiesz? Cisza i spokój, za którymi tak tęsknisz – słowa przyjaciółki od razu wywołały we mnie entuzjazm.
– Ale to nie jest jakaś przysłowiowa chatka na kurzej nóżce do generalnego remontu? – próbowałam się dowiedzieć, ale Zuza dokładnie nie wiedziała.
Umówiliśmy się tym całym Kamilem na sobotę. Okazało się, że to jest właśnie drewniana chatka bez wody i kanalizacji. Okazało się jednak, że cena była bardzo atrakcyjna. Po długich namysłach zdecydowaliśmy się na zakup.
– Na tej działce wybudujemy nowy dom. Tutaj podciągnie się wodę, zrobi łazienkę i będziemy mogli mieszkać na czas budowy – mąż znalazł proste, jego zdaniem, rozwiązanie.
Wizje własnego podwórka i stworzenia cudownej przestrzeni do życia dla naszej rodzinki sprawiły, że oboje porzuciliśmy zdrowy rozsądek.
Włożyliśmy w ten zakup niemal wszystkie nasze oszczędności.
– Sprzedamy przecież mieszkanie w mieście i będziemy mieć kasę na budowę – Hubert już miał gotowe rozwiązanie, ale nie zgodziłam się.
– Mieszkanie może jest niewielkie, ale to nasz kapitał i jakieś zabezpieczenie na przyszłość dla dzieci. Nie ma co ryzykować. Pieniądze od najemców też będą fajnym zastrzykiem gotówki.
I tak zaczęła się nasza przygoda pod tytułem: „budowa domu”. Najemców na nasze lokum znaleźliśmy bardzo szybko. Młoda para tuż po studiach poszukiwała akurat czegoś na dwa-trzy lata.
Nasz drewniany domek został już nieco lepiej przystosowany do życia. Podciągnęliśmy do niego wodę, zrobiliśmy łazienkę i prowizoryczne centralne. To znaczy ogrzewanie z pieca kuchennego, podłączone do grzejników w dwóch pokojach.
Przeprowadzka była początkiem kłopotów
Dzieciaki z entuzjazmem podeszły do przeprowadzki. Zwłaszcza że zaplanowaliśmy ją tuż przed wakacjami. Dla maluchów własne podwórko z placem zabaw to było spełnienie marzeń. My także traktowaliśmy nasz wyjazd jako szansę na zmianę. Ja odeszłam z księgarni i podłapałam posadę w biurze tłumaczeń.
– Tutaj będę mogła wykonywać zlecenia zdalnie, a przy okazji dopilnuję budowy – tłumaczyłam mojej matce, która naszą decyzję traktowała jak kompletne szaleństwo.
– Ale po co ci to? Nie lepiej było dobrać kredytu i po prostu kupić większe mieszkanie w mieście? Dzieciaki miałyby własne pokoje, wy zostalibyście na miejscu i nie robiłabyś przemeblowania w życiu całej rodziny.
Ja jednak wierzyłam, że nasz plan się powiedzie. Po przeprowadzce zapisałam dzieci do miejscowej szkoły. Mąż nadal dojeżdżał do swojej pracy. Zaczęliśmy starania o przyznanie kredytu na budowę.
Dzień podpisania umowy z bankiem był dla nas prawdziwym świętem. Z tej okazji kupiliśmy szampana.
– Za nasze przyszłe życie na wsi. Romantyczne wieczory przy kominku i kolacje przy świecach na tarasie – stuknęłam się z Hubertem kieliszkiem.
– I za rodzinne ogniska – dodał ze śmiechem, obejmując mnie w talii.
Budowa domu niszczy nasze małżeństwo
To chyba był ostatni weekend, gdy czuliśmy się tak szczęśliwi. Z czasem zaczęło się wszystko sypać. Kredyt połączył nas jednak bardziej niż wspólne marzenia i cele.
Moja praca wcale nie wyglądała tak kolorowo, jak początkowo mi się wydawało. Byłam przyzwyczajona do codziennego spotykania się z ludźmi. A tutaj tkwiłam przed ekranem komputera, mozoląc się z kolejnym nudnym tłumaczeniem instrukcji obsługi zmywarki czy pism procesowych do sądu.
Mojego męża całymi dniami nie było w domu. Codzienne dojazdy po czterdzieści kilometrów w jedną stronę połączone z koniecznością serwisów w różnych miastach stały się wykańczające. Dzieciaki nie do końca odnalazły się w nowej szkole. Karolina strasznie tęskniła za swoimi przyjaciółkami z klasy.
– Mamo, dlaczego my musieliśmy wyjeżdżać? Ania właśnie pojechała na zieloną szkołę, Kasia chodzi na lekcje baletu. A tutaj niczego nie ma – marudziła.
Do tego jakiś czas temu wystartowaliśmy z budową domu. Ceny materiałów wciąż rosną, dobrych fachowców trudno znaleźć, a ci którzy są, doprowadzają mnie do rozpaczy. Terminowość to słowo, które traktują bardzo umownie – są w stanie porzucić pracę i nie odzywać się przez następny miesiąc.
Mury powoli pną się do góry, ale z takim mozołem, że na widok tego naszego budowanego domu dostaję szału. Wciąż trzeba coś dokupować, ktoś coś psuje albo wymagane są kolejne formalności. Z kasą też krucho. Teraz muszę dobrze oglądać każdą złotówkę.
Czy czeka nas rozwód?
Jestem już zmęczona tym wszystkim, a końca wcale nie widać. Do tego coraz gorzej układa mi się z małżonkiem. Zauważyłam już, że Hubert jest najszczęśliwszy, gdy akurat jedzie w delegację i nie musi wracać do naszego tymczasowego domku. A gdy już jest, wciąż się kłócimy. Wszystko więc zostało na mojej głowie, a wizja romantycznych kolacji tylko we dwoje oddala się od nas niczym bańka mydlana.
Cały czas zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam. Wcześniej świetnie się z mężem dogadywaliśmy. Teraz myślę, że ślub nas połączył, ten kredyt uwiązał na dobre, a budowa zniszczyła więź, którą udało się nam stworzyć. W naszym ciasnym mieszkaniu byliśmy bardziej szczęśliwi. Tutaj wszystko się sypie niczym ten tynk ze ścian, który ostatnio fachowcy źle położyli.
Co będzie dalej? Boję się, czy ta nasza wspólna budowa nie zakończy się rozwodem.
Magdalena, 38 lat
Czytaj także:
„Gdy żywioł zniszczył nam dom, przekonaliśmy się, kto jest prawdziwym przyjacielem. Niewielu ich było”
„Rodzina ciągle przesiadywała u mnie w weekendy. Teraz mam spokój, bo wystawiłam im rachunek za gościnę”
„Wieczory z mężem są nudne i obowiązkowe jak raporty w pracy. Gnijemy w domu, bo szkoda mu na mnie kasy”