„Sąsiedzi z wioski mieli mnie za Ojca Mateusza w spódnicy. Zamiast dziergać na drutach, rozwiązywałam ich problemy”

podejrzliwa kobieta fot. Getty Images, Cavan Images
„Przez ostatni tydzień miałam spokój i nawet uwierzyłam, że limit przestępstw się wyczerpał. Aż nagle przed moją bramę zajechała limuzyna. Z tylnego siedzenia wysiadł szpakowaty mężczyzna w garniturze, koło pięćdziesiątki”.
/ 06.10.2023 13:15
podejrzliwa kobieta fot. Getty Images, Cavan Images

To miała być leniwa emerytura – przeniosłam się na wieś, żeby przesiadywać na werandzie i dziergać sweterki. Jednak okoliczności uczyniły ze mnie... detektywa!

Liczyłam na spokoją emeryturę

Tamtego dnia wreszcie zrobiłam to, na co czekałam od pięciu lat. Wcisnęłam po raz ostatni przycisk enter, na zawsze zamknęłam służbowy komputer i odeszłam na upragnioną emeryturę. Następnego dnia miałam zacząć ostatni etap życia – długi i spokojny. Wyszykowany domek nieopodal jeziora już czekał. Pojadę tam, usiądę na werandzie i zacznę dziergać sweterek dla siostrzenicy.

Tak leniwie i bezstresowo wyobrażałam sobie moją emeryturę. Cóż, nie wszystko potoczyło się zgodnie z planem… Kto by pomyślał, że to małe i (przez dziesięć miesięcy w roku) senne miasteczko potrzebuje własnego detektywa amatora?

Przez pierwsze dwa tygodnie po przeprowadzce rzeczywiście siedziałam i dziergałam... A przy okazji – miałam doskonały widok na całą okolicę.
Moją uwagę zwróciła dziewczynka, która przez kilka dni z rzędu przybiegała drogą od wsi i przez dziurę w koślawym płocie przechodziła na zaniedbaną posesję naprzeciwko mojego domu. W końcu poszłam sprawdzić, co ją tam ciągnie. W starej stodole biała kotka karmiła dwa małe kociaki. Przyniosłam jej miskę wody i karmę.

Po południu poszłam do spożywczego tuż za rogiem. A tam poruszenie: zaginęła 4-letnia Maja. Bawiła się w ogródku i nagle zniknęła. Sąsiedzi przeszukują już pobliskie łąki, wezwano też policję. Ktoś widział podejrzany samochód w pobliżu...

– Mała blondyneczka z kucykami? – spytałam, mając przeczucie, że chodzi o dziewczynkę, którą widywałam. – Jeżeli tak, to ja chyba wiem, gdzie ona jest.

Ekspedientka przyjrzała mi się uważnie i uznała, że „ta nowa” mówi poważnie.

– Zawołajcie Andrzeja! Ta pani mówi, że wie, gdzie jest Maja! – krzyknęła do ludzi przed sklepem.

– Wie pani, gdzie jest moja córka? – jakiś młody mężczyzna złapał mnie za rękę. – Skąd pani wie? – nadzieja wyraźnie walczyła w nim z podejrzliwością.

Ruszyłam do starej stodoły. Pan Andrzej szedł za mną,  za nami tłumek gapiów. Uchyliłam skrzypiące drzwi. Na sianie przytulona do kotki spała Maja. Pocałunkom, płaczom, ściskaniu, podziękowaniom nie było końca. Po chwili przybiegła mama Mai i wszystko zaczęło się od nowa. W końcu udało mi się dyskretnie usunąć na moją werandę.Wieczorem Maja z mamą i babcią przyniosły mi gigantyczne ciasto drożdżowe z owocami i nalewkę.

Zostałam pełnoprawnym członkiem wioski

Od tamtej pory nie byłam już „tą nową”. Sąsiedzi mi się kłaniali, zagadywali. Rodzicom Mai udało się też oswoić kocią mamę i z jednym z kociaków zamieszkała u nich w domu. A drugiego – białego z czarną łatką powyżej oka – dostałam ja.

Nie wiedziałam, że oprócz sympatii zyskałam też we wsi sławę detektywa. Przekonałam się o tym dwa tygodnie później.

– Pani Renata? – zagadnął mnie pod sklepem mężczyzna czapce z daszkiem. – Pani Ewa ze sklepu to mówi, że pani może pomóc. Ktoś mi kradnie kury, wie pani. Regularnie, jedną każdej nocy. Straciłem już cztery! Podejrzewam tych gagatków od J. Nieraz już ich na podkradaniu z sadów ludzie przyłapali. A pani podobno jak ten Sherlock Holmes, małą Maję znalazła...

Chciałam też uściślić, że jeśli już – to jestem bardziej jak panna Marple niż Sherlock, ale ugryzłam się w język. Pewnie nie znał dziarskiej pani detektyw z powieści Agathy Christie. Powinnam była mu zaproponować, żeby posiedział całą noc pod kurnikiem i złapał złodziejaszka. Ja tego za niego nie zrobię. Ale nie chciałabym być niegrzeczna, więc poszłam z panem Heniem do jego domu.

Kurnik był zamykany na skobel. Każdy może go otworzyć, wsadzić kurę za pazuchę i uciec. Ale moją uwagę zwrócił kłak rudej sierści na drzwiczkach.

– Ma pan psa? – spytałam, a on pokazał palcem dużego czarnego kundla.

– A ma ktoś we wsi rudego psa?

– U Antków to biała suka jest, kundel T. szarobury. Ci miastowi z ranczo na końcu wsi to mają takie rasowe, labradory. Czarne – odparł i podrapał się po głowie.

W takim razie kury kradnie panu lis – stwierdziła i pokazałam kłębek sierści. – Widać na tyle sprytny, że ich nie morduje od razu i dlatego nie widać śladów krwi. Niech pan odpuści młodym J. i porządnie kurnik na kłódkę zamknie. I może ten płot też warto by naprawić…

Cztery dni później od żony Henia dostałam kosz jajek, oskubaną kurę i placek z jabłkami. Okazało się, że moje podejrzenia były słuszne. Gdy kurnik został lepiej zabezpieczony, lis przestał się pojawiać.

Byłam wiejskim detektywem

W następnym miesiącu znalazłam jeszcze zaginiony w dziwnych okolicznościach rower pana Zenka i labradora „tych z rancza”. Z rowerem było tak, że Zenek zapierał się, że wieczór spędził w domu i rower stał pod płotem, a rano go nie było. Odnalazł się we wskazanym przeze mnie miejscu – na polance w lesie. Skąd wiedziałam? Wieczorem Zenek jechał koło mojego domu drogą do lasu z siatką wypełnioną piwem. Przed północą zaś odbył drogę powrotną, ale już bez roweru i bardzo chwiejnym krokiem.

Z powodu zaginięcia czarnego labradora z rodowodem bardzo rozpaczała jego właścicielka, pani Joanna.

– To medalista, słyszałam o szajce złodziei takich psów! A może ktoś go porwał dla okupu? W rogu ogrodu był podkop...

Wróciłam do wsi i zapytałam wszystkowiedzącą panią Ewę ze sklepu, która suka we wsi akurat ma cieczkę.

– Skarżyła się Antkowa, że jej psy z całej wsi koczują pod bramą. Miotłą musi gonić – przypomniała sobie pani Ewa.

Poszłam z Joanną do Antków. W ogrodzie w kojcu z niewysokim płotkiem urzędowała Lusia, biała suczka. Trzeba się było naprawdę dobrze przyjrzeć, żeby za nią na czarnej ziemi dostrzec przyczajonego czarnego psa.

– Tu jest pani Blackie. Chyba wprowadził się do Lusi – rzuciłam i poszłam do domu.

Miałam znaleźć psa; nie musiałam się przysłuchiwać zawodzeniom obu właścicielek, co będzie, jak urodzą się szczeniaki.

To była sprawa polityczna

Zbliżało się lato. We wsi zaczął się ruch. Gospodynie szykowały kwatery, robotnicy odnawiali pomost nad jeziorem, przed sklepem pojawiły się stoliki z parasolami. Przez ostatni tydzień miałam spokój i nawet uwierzyłam, że limit przestępstw się wyczerpał. Aż nagle przed moją bramę zajechała limuzyna. Z tylnego siedzenia wysiadł szpakowaty mężczyzna w garniturze, koło pięćdziesiątki. Drzwi otworzył mu kierowca. „Oho, jakaś szycha” – pomyślałam.

– Jan K. – wyciągnął do mnie rękę ten w garniturze. – No tak, pani jest nowa, to nie wie. Jestem wójtem – oświadczył.

No nie miałam innego wyjścia. Zaprosiłam wójta na herbatę.

– Pani Renato, mogę tak po imieniu? –zaczął. Skinęłam głową. – No mamy kłopot. Za tydzień w weekend będziemy rozstrzygać konkurs na najpiękniejszy ogród w gminie. Tradycyjnie wygrywa go pani P. Jej ogród rzeczywiście jest piękny. A że jest matką naczelnego lokalnego tygodnika, to przy okazji mamy przychylną prasę. No wie pani, jak to jest – westchnął. – Pani Maria wyszykowała swój ogród i pojechała do sanatorium. Kwiaty miał podlewać nasz dozorca z urzędu gminy. Gdy zajechał tam wczoraj wieczorem, odkrył, że w miejscu krzewów róż są puste doły. A do wbitego obok szpadla przyczepiona była ta kartka.

Podał mi kawałek papieru:

Jeżeli do pułnocy w piątek w tym dołku nie znajdzie się 50 tysiency to spale te róże i bendziecie mieć przechlapane.

Nie pisał tego mistrz ortografii, ale przekaz był jasny. Szantaż!

– Widzi pani?! Nawet gdybyśmy mieli w kasie 50 tysięcy na zbyciu, to i tak nie umiałbym tego wydatku uzasadnić. Z własnej kieszeni nie zapłacę, bo nie mam. Wiem, powie pani, że jak wszystko w gminie jest na tip-top, to pan redaktor nie będzie mógł nam zrobić krzywdy. O, bardzo się pani myli. Jak mu ktoś podpadnie, to nie ma przebacz! Mój poprzednik zadarł z panem Pietrasikiem i musiał się podać do dymisji. Niech pani znajdzie te róże. I szantażystę. I to do piątku!

Wójt dał mi swój telefon (miałam dzwonić o każdej porze dnia, a nawet  nocy). Jak będę potrzebować transportu – to jego auto służbowe jest do mojej dyspozycji.

– Zrobię dla pani wszystko, tylko niech nas pani ratuje! – zakończył dramatycznie.

Przyjęłam zlecenie

Tak naprawdę nie byłam detektywem. A teraz miałam w dwa dni znaleźć szantażystę. Jak? Od czego zacząć? Jezus Maria... Kierowca wójta, Tadeusz, zawiózł mnie do na miejsce zbrodni. Obejrzałam dołki, obeszłam cały ogród. Niestety na płocie ani na furtce nie wisiał żaden strzępek ubrania. Nie znalazłam też żadnych odcisków butów. Sąsiedzi nic nie widzieli ani nie słyszeli.

– My tu się nie wtrącamy w to, co się dzieje u innych – oświadczyła właścicielka domu po drugiej stronie drogi.

– Może jednak sobie pani coś przypomni, a może ktoś z domowników coś widział…

Zostawiłam jej swój telefon, ale nadziei zbyt wielkich sobie nie robiłam.
W drodze powrotnej Tadeusz zajechał na chwilę do siebie.

– Tylko na  słówko z żoną – tłumaczył się.

Żona akurat zamykała garaż. Rzeczywiście rozmowa trwała tylko chwilę.
W domu w skrzynce mailowej czekały na mnie zdjęcia róż pani P. Były piękne, ale dla mnie wyglądały jak wszystkie inne róże. Jak mam stwierdzić, że to te? Zaczęłam powiększać każde zdjęcie i oglądać kawałek po kawałku.

I nagle – bingo! Na łodydze jednego z krzaków dostrzegłam jakby wyciętą literę P. Przyjrzałam się pozostałym: to samo. Widać pani P. lubiła monogramy, także na różach. Wiedziałam już, jak rozpoznać skradzione kwiaty, jak je znajdę. Zostało mi tylko, bagatelka, tego dokonać!
Zadzwoniłam do wójta.

Musi pan sobie przypomnieć, komu ostatnio nadepnął na odcisk. Proszę mi do wieczora sporządzić listę. Z adresami!

Byłam coraz bliżej rozwiązania

Lista okazała się krótka: trzy pozycje, sami lokalni biznesmeni. Pierwszy to właściciel karczmy i domu weselnego. Nie dostał od gminy zgody na wycięcie hektara lasu i postawienie tam domków kempingowych. Drugi to hodowca norek, ukarany mandatem za zaśmiecanie drogi publicznej. A trzeci – właściciel autokomisu, szrotu, stacji benzynowej i kilku pomniejszych biznesów – toczył z gminą spór o podatki.

Słabo spałam tej nocy. Nie mogłam przestać myśleć, że czas ucieka. Na przeszpiegi wyruszyłam o świcie. Rowerem. Zatrzymałam się w karczmie na lemoniadę. Przy okazji popatrzyłam na willę właściciela za płot.

– Pięknie mieszka pani szef – zagadnęłam kelnerkę. – A ogrodem to się żona zajmuje?

– Żona? – kelnerka parsknęła śmiechem. – Żony były cztery, a z tą siksą teraz to ślubu nie mają. I jaki tam ogród?! Tylko te krzaki dookoła, żeby ludzie nie widzieli, że się na golasa opala.

Dom hodowcy norek ogrodzony był tak wysokim płotem, że widziałam tylko czubek komina. Dokoła żadnych sąsiadów. Guzik. Pojechałam do króla używanych aut. Na pewno nie zamierzał brać udziału w konkursie na najpiękniejszy ogród. Wokół dość ohydnej willi w stylu Carringtonów walały się stare opony i deski. Podwórko było wyłożone kostką. Nawet kawałka trawy. Jeżeli to on ukradł róże, na pewno nie zasadził ich dla niepoznaki u siebie.

Wróciłam do domu w sumie tak samo mądra, jak rano z niego wyszłam.
Wieczorem zadzwonił do mnie syn sąsiadki pani P.

– Mama mówi, że mam się nie wtrącać. Ale koleś mnie zirytował. Zaparkował prawie na środku, a odjeżdżając, urwał mi lusterko w motorze i nawet się nie obejrzał. Nie wiem kto to, ale samochód to srebrny opel astra, stary model.

Opel. W głowie mi kołatało, że gdzieś dziś takie auto widziałam. Ale nie mogłam skojarzyć. Na pewno nie u żadnego z bogaczy. Zresztą – żaden z nich by się kradzieżą róż osobiście nie zajmował. Mieli pracowników, ochroniarzy, kierowców…

Kierowców? I wtedy sobie przypomniałam. Garaż Tadeusza. Srebrny opel astra. Widziałam go ledwie przez moment, ale nie miałam wątpliwości, że to był ten model.

W nocy śniły mi się koszmary. Jakieś tajemnicze ogrody, z  których nie mogłam się wydostać, ścigające mnie samochody… Na dobre wybudziłam się o świcie. Wiedziałam, że już nie zasnę, więc z kubkiem kawy usiadłam na werandzie i zaczęłam myśleć. Motyw. Jaki motyw mógł mieć kierowca wójta, by zaszkodzić szefowi?

Po nitce do kłębka

Żeby to ustalić – musiałabym porozmawiać z kierowcą albo wójtem. Ale jak się okaże, że opel w garażu to przypadek? Rzucę podejrzenie na niewinnego człowieka… Jedyny sposób to znaleźć te nieszczęsne róże. Jak są gdzieś na posesji kierowcy – to sprawa jasna. Tylko co: mam przeskoczyć przez płot? Trochę za stara na to jestem. Jeśli żona kierowy wie, co zrobił jej mąż – to mnie tak po prostu nie wpuści, żebym jej myszkowała po obejściu.

I nagle myśl: Joanna z rancha i jej pies! Jest tu nowa, z nikim się blisko nie trzyma. Mało ryzykuję, jeśli ją wtajemniczę. A jej pies ma już reputację wędrowniczka. Wskoczyłam na rower i po drodze opracowywałam plan.
Joanna była podekscytowana udziałem w akcji detektywistycznej i nawet nie zadawała dużo pytań. Pokazałam jej zdjęcia róż i wycięty na nich monogram. Uznałyśmy, że albo dla niepoznaki Tadeusz wkopał je w ziemię, albo stoją gdzieś w garażu.

Podjechałyśmy w pobliże domu kierowcy. Ja z Blackiem schowaliśmy się w krzakach. Joanna zadzwoniła do furtki. Wyszła do niej żona kierowcy. Joanna coś tłumaczyła, machając rękami i potrząsając dramatycznie smyczą. Jest! Weszła do środka. Pani domu musiała mieć coś pilnego w domu do roboty, bo zostawiła ją samą. Po chwili zniknęła mi z oczu. Mijały minuty... Gdy ujrzałam Joannę, wypuściłam Blackiego. Szczekając, rzucił się do furtki, Joanna zawołała głośno:

– Tu jesteś, łobuzie! Pani Tereso! Znalazł się! Przepraszam za kłopot! – wykrzyczała to wszystko w stronę okien domu, po czym wybiegła za furtkę.

– No i? – spytałam, a Joanna z emocji nie mogła złapać tchu.

Są! Zrobiłam im zdjęcie komórką. Posadzone w rogu przy płocie. Widać, że niedawno – dysząc, pokazywała mi zdjęcia.

Nie było wątpliwości – na każdym krzaku wycięte P. Znalazłyśmy róże pani P.

Zadzwoniłam do wójta. Postanowiłam nie ruszać się z miejsca, bo bałam się, że kierowca (albo jego żona, jeżeli wiedziała o sprawie) przejrzy naszą grę i zniszczy róże albo je gdzieś przeniesie.

– Znalazłam. Znalazłam róże. Nie wiem, co o tym sądzić, może pan będzie wiedział. Ale są na posesji Tadeusza! Proszę tu przyjechać, tylko koniecznie prywatnym autem. Taksówką, jakkolwiek, byle bez niego – szeptałam do słuchawki.

Po dwudziestu minutach zajechało jakieś tico.

– Pożyczyłem od dozorcy. Chodźmy – rzucił tylko wójt.

Zadzwoniliśmy do furtki. Po chwili stała przy niej pani Teresa.

– Co ty... – urwała w pół słowa, gdy zobaczyła, że wójt nie jest sam. – Coś się stało? Tadek nie dotarł do pracy?

Wójt bez słowa wyjaśnienia przesunął ją na bok. Pomaszerowaliśmy we wskazany przez Joannę róg ogrodu.

Skąd macie te róże? – zapytał bez zbędnych ceregieli wójt.

– Róże? – pani Teresa była mocno zdziwiona pytaniem. – Tadek przyniósł przedwczoraj. Mówił, że to dla jakiegoś hodowcy z zagranicy i że kolega prosił, żeby je przechować. Miał je dziś zabrać.

Pokazałam wójtowi monogram.

– Tadeusz? Przyjedź do siebie do domu. Weź dozorcę. Zabawa skończona. Porozmawiamy później – rzucił krótko w słuchawkę.

– Pani Renato. Bardzo pani dziękuję za pomoc. Na pewno się odwdzięczę. I wszystko wyjaśnię, bo już wszystko zrozumiałem. Tylko nie teraz. Proszę nas zostawić. Ja już się zajmę resztą – mówił i jednocześnie ciągnął mnie za łokieć do bramy. – Bardzo bardzo dziękuję, zadzwonię później...

Nie dałam się tak łatwo spławić. Udałam, że odjeżdżam, ale tak naprawdę zaczaiłam się ponownie w krzakach blisko domu.

Misja zakończona sukcesem

Po chwili zajechała limuzyna wójta. Wyskoczył z niej Tadeusz i starszy mężczyzna, pewnie dozorca. Podczas gdy dozorca wynosił róże do tico, na werandzie trwała awantura... Nie słyszałam słów, ale wójt, kierowca i jego żona – wszyscy krzyczeli, wymachiwali rękami, a pani Teresa płakała.
Kiedy dozorca zabrał kwiaty, cała trójka weszła do domu.

„Nic już tu nie zdziałam” – uznałam i popedałowałam do domu. Chyba zaczynałam się domyślać, co zaszło... Wieczorem przyjechał wójt. Miał ze sobą skrzynkę białego wina i gigantyczny bukiet.

– To oczywiście jeszcze nie cała nagroda. Jeszcze coś wymyślę. Ale teraz należą się pani wyjaśnienia...

Godzinę później i jedną butelkę wina dalej znałam całą banalną historię.

– W ogóle nie skojarzyłem tej próby szantażu ze sprawami prywatnymi. Przyznaję, nie popisałem się. Teraz sam jestem sobie winien, że muszę pani się wyspowiadać. Otóż, jak pewnie już się pani domyśliła, miałem romans z żoną Tadka. Oszczędzę pani szczegółów, skończyło się ponad miesiąc temu. Niestety, dwa tygodnie temu Tadek zabrał żonę na rocznicową kolację do zajazdu, gdzie się spotykaliśmy. Zorientował się, że obsługa zna jego żonę, przycisnął kelnera i wszystkiego się dowiedział.

Historia robiła się coraz ciekawsza i byłam zdumiona, w jakiej intrydze wzięłam udział.

– Nie powiedział nic Teresie ani mnie – szybko obmyślił sprytną zemstę. Nie wiem do końca, czy liczył jednak na tę kasę – w końcu mógł zniszczyć te kwiaty... Nie chce mówić. Na pewno nie będzie już dla mnie pracował. Ale trochę czuję się winny, znajdę mu pracę w sąsiedniej gminie. Mam nadzieję, że pani rozumie – będę bardzo wdzięczny za dyskrecję.

Obiecałam. Joannie sprzedałam jakąś zmodyfikowaną wersję zdarzeń. Róże szczęśliwie wróciły na swoje miejsce, a sprawy potoczyły się utartym trybem: pani P. wygrała konkurs. A potem zaczęły się wakacje – pole biwakowe wypełniło się namiotami, na domach zawisły kartki „Wolnych pokoi brak”. Przez całe lato panował ścisk i gwar, sporo się działo. Co oznaczało także sporo zagadek, które musiałam rozwiązać. Siostrzenica na sweterek będzie musiała chyba zaczekać do Gwiazdki.

Czytaj także:
„Nie miałam matki, ojciec traktował mnie jak przybłędę. W złości wykrzyczał mi prawdę w twarz i mój świat legł w gruzach”
„Moja żona zmarła przy porodzie i zostawiła mnie z bliźniakami. Porzuciłem dzieciaki, wołałem stoczyć się na dno”
„Prosto z sali kinowej trafiłam na materac swojego ucznia. W szkole nie uczą takich rzeczy, które mi pokazał”

Redakcja poleca

REKLAMA