„Sąsiadka ze swojego mieszkania zrobiła schronisko dla bezdomnych kotów. Tego smrodu nie da się wytrzymać”

starsza kobieta fot. Adobe Stock, De Visu
„Koci jazgot i smród stawały się coraz trudniejsze do wytrzymania. Aż głupio nam było zapraszać gości, bo było nam wstyd”.
/ 25.02.2024 13:15
starsza kobieta fot. Adobe Stock, De Visu

Czasem żal mi pani Krysi, bo wiem, że te zwierzaki to jej sposób na samotność. Ale przecież ja tak samo mam prawo się relaksować i czuć swobodnie we własnym domu.

Krysia była idealną sąsiadką

Sąsiadka z piętra wyżej, pani Krysia, przez wiele lat była dla mnie kimś więcej niż tylko przypadkową twarzą mijaną w klatce schodowej. Była pierwszą osobą, którą poznałam, gdy tylko wprowadziliśmy się do budynku, gdy nasza córeczka skończyła rok. Z miejsca urzekła mnie swoim dobrym sercem. Jakiś tydzień po przeprowadzce zapukała do naszych drzwi i podarowała nam całą blachę ciepłego, pachnącego ciasta.

– Dzień dobry, ja chciałam państwa powitać w naszym budynku. Zauważyłam, że macie małe dziecko, więc założyłam, że ostatnim, na co macie czas, jest pieczenie ciast – uśmiechnęła się uprzejmie.

Zmęczona nieprzespaną nocą, ubrana w poplamione sokiem dresy prawie rzuciłam jej się na szyję z wdzięczności.

– Dziękuję pani bardzo! Dzisiaj nie zdążyłam jeszcze niczego zjeść, kawa już dawno ostygła, a dziecko dalej harcuje – jęknęłam.

– O, czyli dobrze trafiłam! – uśmiechnęła się szerzej.

– Bardzo chętnie panią zaproszę na filiżankę kawy, ale najmocniej przepraszam, dom wygląda jak pobojowisko...

– Daj spokój, kochana, sama wychowałam dwójkę dzieci, więc doskonale wiem, jak to jest, niczym się nie przejmuj! Usiądź sobie na chwilę, zjedz kawałek ciasta, zaparz ciepłą kawę, a ja przypilnuję tego szkraba – zaproponowała natychmiast i już po chwili trzymała na kolanach moją Stefanię, która, o dziwo, przyglądała się jej z zaciekawieniem, zamiast płakać.

Chciała nam pomóc

Tamtego dnia po raz pierwszy od kilku tygodni wypiłam ciepłą, świeżą kawę, więc moja wdzięczność do pani Krystyny nie miała granic.

– Kochana, jeśli będziesz potrzebować pomocy, nie wstydź się prosić! Ja już jestem na emeryturze, wnucząt nie mam, mąż zmarł kilka lat temu, więc mam masę czasu – zaoferowała.

– Bardzo pani dziękuję, ale nie mogę tak pani obciążać – wahałam się.

– Ale jakie to obciążenie? My się świetnie dogadujemy! – zaśmiała się, patrząc na Stefanię.

Stała się nam bliska

Gdy córka skończyła cztery lata, nazywała już panią Krysię swoją „ciocią”. Kilkukrotnie zdarzało się, że zostawała u niej na kilka godzin, gdy wychodziliśmy do teatru czy na jakieś przyjęcie. Często, gdy wróciłam już do pracy i z trudem łączyłam opiekę nad małą i karierę, wpadała do nas z zawekowaną zupą albo kotletami.

– Masz, kochanie, i tak zrobiłam za dużo, bo miała do mnie przyjechać koleżanka, ale się rozchorowała – obdarowywała mnie ochoczo.

– Pani Krysiu, co ja bym bez pani zrobiła – wzdychałam z ulgą, a ona tylko się śmiała.

Oczywiście, nasza znajomość nie opierała się jedynie na jednostronnej pomocy. Czuliśmy się zobowiązani wobec Krysi, ale i darzyliśmy ją szczerą sympatią i szacunkiem, dlatego regularnie przywoziliśmy jej cięższe zakupy, żeby nie musiała ich dźwigać sama, pomagaliśmy z porządkami na wyższych półkach czy z myciem okien i wspieraliśmy ją we wszystkim, co było problematyczne. To była taka prawdziwa, szczera, wręcz bajkowa sąsiedzka relacja.

– Co wy mówicie? My to nawet nie znamy naszych sąsiadów, a mieszkamy tu już cztery lata – dziwiła się moja mama.

– No i twoja strata, może znalazłabyś wśród nich taką perełkę, jak my – śmiałam się.

Gdy córeczka spędzała już większość dnia w przedszkolu, pani Krysia adoptowała kota.

– Stefcia już rośnie, nie jest takim maluchem, robi się samodzielna, a ja nadal mam masę czasu, więc pomyślałam, że taki towarzysz mi się przyda – poinformowała mnie sąsiadka, gdy przyniosła w ramionach rudego kota, żeby nas sobie „przedstawić”.

– Świetny pomysł, pewnie – ucieszyłam się.

Lubiła czuć się potrzebna

Czasem jednak zastanawiałam się, dlaczego pani Krysia jest właściwie ciągle sama. Przecież miała ponoć dwójkę dzieci. Któregoś dnia w końcu ją o to zapytałam, bo przez te kilka lat naszej znajomości widziałam jej córkę tylko raz, a syna nigdy.

– Ach, obydwoje robią kariery za granicą! Asia we Francji, a Karol aż w Australii, dlatego bardzo rzadko tu przylatuje – oznajmiła mi.

„Francja nie jest tak znowu daleko, żeby odwiedzać matkę tylko raz w roku”, pomyślałam nieco rozdrażniona.

– Ale nie mam do nich żalu, spokojnie. Żyją sobie własnym życiem i właśnie tak powinno być – powiedziała, jakby odgadując moje myśli.

– Rozumiem, jasne – uśmiechnęłam się uprzejmie, choć tak naprawdę wcale nie rozumiałam.

Wtedy jednak pomyślałam, że to rzuca nowe światło na tę chęć ciągłej pomocy. Pani Krysia po prostu lubiła czuć się potrzebna, jak większość ludzi.

Przygarnęła kolejnego kota

Dlatego gdy nasze życie zaczęło się stabilizować, Stefka skończyła przedszkole i poszła do zerówki, sąsiadka miała już kolejnego kota.

– Nie dają pani popalić? – pytałam ją z troską.

– No ten młodszy to łobuziak i kilka razy gdzieś mi złośliwie nasikał, ale tak to dobre kociaki są! – zachichotała. – Cieszę się, że mogłam dać im dom. Jednego znalazła moja koleżanka gdzieś nad jeziorem. Miauczał wniebogłosy, był wyziębiony i głodny. A drugiego wzięłam ze schroniska. Jest już starszy i nigdy nie miał stałego domu, więc pomyślałam, że może podaruję mu jeszcze jesień życia w ciepłym mieszkaniu.

– To bardzo pięknie z pani strony – pochwaliłam. – Przepraszam bardzo, ale muszę już lecieć, odebrać Stefkę z zajęć z rysunku po szkole.

Gdy córka zaczęła szkołę, miałam coraz mniej czasu na sąsiedzkie pogawędki i wizyty. Pani Krysia jednak zdawała się znaleźć na to rozwiązanie...

Koty dawały się we znaki

Już kilka miesięcy później pojawił się trzeci kot.

– Pani Krysiu, pani tu zakłada jakiś koci klub – zażartowałam, gdy odniosłam jej kocura błąkającego się któregoś dnia po klatce schodowej.

– Co poradzę, kocham te kociaki całym sercem – zaśmiała się. – Może wpadniesz na herbatkę?

– Przepraszam bardzo, ale spieszę się na wywiadówkę. Następnym razem! – pomachałam jej już ze schodów, a w jej oczach błysnęło coś na kształt zawodu.

Kilka tygodni później odkryłam, że koty są już cztery... I coraz bardziej dawały się nam we znaki. Nocami miauczały albo biegały po mieszkaniu, nie dając nam spać. Najgorszy jednak był zapach, który uderzył mnie, gdy któregoś dnia wpadłam do pani Krysi, żeby wręczyć jej pocztę pozostawianą przypadkowo przez listonosza u nas.

– Dziękuję ci bardzo, kochana – odparła pospiesznie sąsiadka. – Przepraszam, ale muszę wracać do Milusi, bo chyba będzie zaraz rodziła!

Zaczęło wszędzie śmierdzieć

„O rany boskie, będzie jeszcze więcej kotów? I to w dodatku małych? To będzie katastrofa!”, pomyślałam ze strachem. I nie pomyliłam się. Gdy tylko Milusia urodziła kociaki, a było ich aż pięć, jazgot i smród stawały się coraz trudniejsze do wytrzymania. Doszło do tego, że zapachy zaczęły przenikać nawet do nas, nawet przy otwartych oknach. Aż głupio nam było zapraszać gości, bo w połowie mieszkania było wiecznie czuć koci mocz.

Pani Krysia, jak to kobieta starej daty, rozkładała małym kociakom gazety, ale te ani nie pochłaniały wilgoci, ani zapachu, więc w praktyce całe jej mieszkanie było zasikane. Maluchy, oczywiście, potrzebowały chwili czasu, żeby nauczyć się korzystać z kuwety, więc cała sytuacja trochę trwała.

– Adam, musimy coś zrobić, kto wie ile jeszcze tych kotów się tam pojawi... – narzekałam mężowi.

– Ale co zrobisz? Przecież nie doniesiemy na nią do spółdzielni! Wiesz, że jest samotna, a te koty po prostu dotrzymują jej towarzystwa – usprawiedliwiał sąsiadkę mąż.

– Wiem, dlatego serce mi pęka, ale nie wytrzymam tak dłużej. Jestem bardzo wrażliwa na zapachy i po prostu wiecznie muszę szukać w swoim własnym domu miejsca, które nie śmierdzi!

Mąż rozwiązał problem

– A może po prostu pójdziemy tam i pomożemy jej posprzątać? – zaproponował.

– To chyba ty, bo ja tam nie wejdę, przepraszam! – zaparłam się od razu. – Jeśli u nas tak śmierdzi to nawet sobie nie wyobrażam, jak musi być u niej.

Adam tylko ciężko westchnął. Następnego dnia jednak poszedł do pani Krysi, aby pomóc w porządkach. Wrócił po trzech godzinach.

– To było straszne... Ale na jakiś czas powinno być lepiej. Wyszorowałem panele i spryskałem wszystko takim środkiem, który pochłania zapach. A koty zaczynają już powoli korzystać z kuwety. Kupiłem pachnący żwirek – pochwalił się. – Wiesz, było jej strasznie głupio... Ale wyjaśniłem szybko, że ona też pomagała nam przewijać Stefkę i nie raz sprzątała jej nocnik, więc nie ma się czego wstydzić i się roześmiała.

– Dobrze to załatwiłeś – ucałowałam męża i natychmiast zabrałam się za wietrzenie mieszkania.

Czytaj także: „Córka wyszła za mąż za nieroba i teraz cierpi. Zięć nie potrafi utrzymać pracy dłużej niż 3 miesiące”
„Wygoniłam męża z łóżka, bo wrócił z sanatorium z niespodzianką. Więcej tam nie pojedzie stary głupiec” „Rozwiodłam się z chorym mężem i wyszłam za bogatego przystojniaka. Za jego kasę mogłam leczyć Damiana”
 

Redakcja poleca

REKLAMA